
THIS RECORD SHOULD BE PLAYER LOUDER
L.Stadt “EL.P”. Mystic Production, 2010.
Taka rada widnieje na okładce drugiego krążka łódzkiej grupy. Podkręcam więc pokrętło głośności w odtwarzaczu. Louder, louder. Longer, longer. „EL.P” – podobnie jak debiut L.Stadt – jest materiałem niezbyt długim – niespełna półgodzinnym. Ale to właściwie plus, bo jego znakomita jakość skłania do wielokrotnego słuchania.
Już pierwsza płyta kwartetu z Łodzi atakowała uderzająco piękną muzyką. Hipnotyzujące, popowe harmonie, delikatne partie pianina przełamane ostrymi gitarami, aranżacyjny polot, przeszywający wokal Łukasza Lacha, dojrzałość i luz godne rasowych muzyków. Po dwóch latach („EL.P” ukazała się w grudniu 2010 roku) L.Stadt proponuje nową dawkę swojej twórczości. Wprawdzie ci spragnieni l.stadtowych brzmień – do tej grupy zaliczam się też ja – oczekiwanie na nią wypełniali sobie bywaniem na koncertach, a usłyszeć na nich można było wiele utworów, które znalazły się na „EL.P”.
Zdaje się, że L.Stadt tzw. syndrom drugiej płyty nie dotyczy. To wydawnictwo nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia ze zjawiskiem muzycznym. Rock, alternatywa? Muzyka polska? Króluje tu rock’n’roll, ale ten o wielu obliczach, niejednowymiarowy. Biorąc pod uwagę zawartość, produkcję i oprawę graficzną, ta płyta spokojnie mogłaby znaleźć się na półce z napisem „muzyka zagraniczna”. A gdyby muzycy urodzili się za oceanem, dawno zrobiliby międzynarodową karierę.
Działają jednak na polskim podwórku, a tutaj rynkiem rządzą inne zasady. To nie przeszkadza łódzkiej grupie podążać własną ścieżką. Serwuje niebanalne melodie („Death of a surfer girl”, „Ciggies”), pokazuje rockowy pazur („Smooth”, „Mumms attack”) i zaskakuje aranżacjami (latynoskie, taneczne, radosne rytmy w „Fashion freak”). Dorzuca dwie ballady – „Puppet’s song No. 1” ze słodkim głosem i łagodnym refrenem oraz „Sun” z akustyczną gitarą i ćwierkaniem ptaków. Ponad czterominutowy utwór „Jeff” w finale zachwyca potężną dawką psychodelii. Sporo tu przeróżnych „smaczków”. Partie pianina i dziecięce głosy w „Mumms attack”, zmiksowane odgłosy przyrody w „Sun”, chórki w „Ciggies”. Nic dziwnego – nad całością czuwał mistrz produkcji – Mikael Count, współpracujący m.in. z Radiohead, No Doubt i New Order.
Oddzielny akapit należy się wokaliście. Łukasz Lach to posiadacz jednego z najciekawszych głosów na polskiej scenie. Potrafi śpiewać w wielu konwencjach. Z dziecinną łatwością przechodzi z niskich do wysokich rejestrów i odwrotnie („Charmin/Lola”), melorecytuje („Smooth”). Wiadomo, artysta najwyższej próby nie stroni od eksperymentów.
Podsumowując – mamy do czynienia z albumem wielce atrakcyjnym. Wprawdzie jego zawartość to jedynie dziewięć i to raczej krótkich kompozycji, ale drzemie w nich olbrzymi potencjał. Dadzą nam energetycznego kopa i ukoją, porwą i zahipnotyzują.
Już pierwsza płyta kwartetu z Łodzi atakowała uderzająco piękną muzyką. Hipnotyzujące, popowe harmonie, delikatne partie pianina przełamane ostrymi gitarami, aranżacyjny polot, przeszywający wokal Łukasza Lacha, dojrzałość i luz godne rasowych muzyków. Po dwóch latach („EL.P” ukazała się w grudniu 2010 roku) L.Stadt proponuje nową dawkę swojej twórczości. Wprawdzie ci spragnieni l.stadtowych brzmień – do tej grupy zaliczam się też ja – oczekiwanie na nią wypełniali sobie bywaniem na koncertach, a usłyszeć na nich można było wiele utworów, które znalazły się na „EL.P”.
Zdaje się, że L.Stadt tzw. syndrom drugiej płyty nie dotyczy. To wydawnictwo nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia ze zjawiskiem muzycznym. Rock, alternatywa? Muzyka polska? Króluje tu rock’n’roll, ale ten o wielu obliczach, niejednowymiarowy. Biorąc pod uwagę zawartość, produkcję i oprawę graficzną, ta płyta spokojnie mogłaby znaleźć się na półce z napisem „muzyka zagraniczna”. A gdyby muzycy urodzili się za oceanem, dawno zrobiliby międzynarodową karierę.
Działają jednak na polskim podwórku, a tutaj rynkiem rządzą inne zasady. To nie przeszkadza łódzkiej grupie podążać własną ścieżką. Serwuje niebanalne melodie („Death of a surfer girl”, „Ciggies”), pokazuje rockowy pazur („Smooth”, „Mumms attack”) i zaskakuje aranżacjami (latynoskie, taneczne, radosne rytmy w „Fashion freak”). Dorzuca dwie ballady – „Puppet’s song No. 1” ze słodkim głosem i łagodnym refrenem oraz „Sun” z akustyczną gitarą i ćwierkaniem ptaków. Ponad czterominutowy utwór „Jeff” w finale zachwyca potężną dawką psychodelii. Sporo tu przeróżnych „smaczków”. Partie pianina i dziecięce głosy w „Mumms attack”, zmiksowane odgłosy przyrody w „Sun”, chórki w „Ciggies”. Nic dziwnego – nad całością czuwał mistrz produkcji – Mikael Count, współpracujący m.in. z Radiohead, No Doubt i New Order.
Oddzielny akapit należy się wokaliście. Łukasz Lach to posiadacz jednego z najciekawszych głosów na polskiej scenie. Potrafi śpiewać w wielu konwencjach. Z dziecinną łatwością przechodzi z niskich do wysokich rejestrów i odwrotnie („Charmin/Lola”), melorecytuje („Smooth”). Wiadomo, artysta najwyższej próby nie stroni od eksperymentów.
Podsumowując – mamy do czynienia z albumem wielce atrakcyjnym. Wprawdzie jego zawartość to jedynie dziewięć i to raczej krótkich kompozycji, ale drzemie w nich olbrzymi potencjał. Dadzą nam energetycznego kopa i ukoją, porwą i zahipnotyzują.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |