ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (56) / 2006

Ryszard Chłopek,

KRÓL EDYP I CZTERDZIESTU WYKŁADOWCÓW

A A A
Mój były szef, dyrektor pewnego zespołu szkół ogólnokształcących, ma hobby tyleż jałowe, co pouczające – kolekcjonuje książki laureatów literackiej nagrody Nobla. Dlaczego jałowe? Bo większości tych utworów czytać nie sposób. A dlaczego w takim razie pouczające? Z dokładnie tego samego powodu. Gdy pokazał mi kiedyś pełną listę czcigodnych laureatów, byłem zdumiony, jak mało na niej pisarzy dla mnie ważnych. W ogóle autorzy w jakiś sposób znaczący stanowią tam doprawdy niewielki procent. Zresztą nie trzeba nawet przeglądać całej listy. Wystarczy wspomnieć naszych noblistów, z których: pierwszy jest cokolwiek banalny, drugi to nudziarz, trzeci, choć koturnowy, to jednak znakomity (tego mu odmówić nie sposób), a czwarta jest taka, jak i pierwszy. Skłania to raczej do zachowania odrobiny rezerwy – nie wszystko dobre, co wyróżnione Noblem. I odwrotnie. Czy jakoś tak.

Powieść „Elizabeth Costello” J. M. (dlaczego nigdzie w książce nie podano jego pełnych imion?) Coetzee’go brałem więc do rąk z – nazwijmy to delikatnie – nieufnością. Zachęciła mnie notka zamieszczona na ostatniej stronie okładki. Po lekturze wiem, że wydawca powypisywał tam jakieś okropne brednie (co zresztą jest obyczajem wydawców), bo spotkania pani Costello nie są „liczne”, wykłady nie zawsze „bulwersujące”, a ona sama nie wydaje się ani „onieśmielająca”, ani „charyzmatyczna”, ani nawet „tak oddana swojej pracy, że przypomina” i tak dalej. Być może wydawcy nie czytają tego, co drukują. Właściwie dlaczego mieliby to robić?

Tytułową bohaterką jest pisarka znana właściwie tylko z jednej powieści „Dom przy Eccles Street” (poświęconej Marion Bloom, żonie TEGO Blooma, z TEJ powieści, TEGO pisarza). Napisała podobno więcej, ale jakoś nikt o tym nie pamięta. Będąc w podeszłym wieku, pani Costello podróżuje po świecie, aby wygłaszać prelekcje, i niejako przy okazji słucha wykładów innych. W końcu umiera i trafia do czyścia, takiego trochę z prozy Franza Kafki – ze znudzonym urzędnikiem i dostojnym trybunałem. Przy czym tym razem mamy do czynienia z komisją, która może dopuścić lub nie do przejścia przez tajemniczą bramę, a nie sądem, który skazuje. Nawiązanie do „Procesu” jest zresztą przez narratora często podkreślane, zapewne na wypadek, gdyby czytelnik okazał się zbyt głupi, żeby sam je dostrzec. Ta troska J. M. (Jego Magnificencji?) Coetzee’go szczególnie mnie urzekła.

Jednak nie osoba pani Costello oraz jej podróże stanowią trzon utworu, ale odczyty oraz dialogi, czyli wymiana idei. O dziwo, jest to ciekawe. Jest w powieści mowa między innymi o realizmie, powieści afrykańskiej, wegetarianizmie, humanistyce, pożądaniu istniejącym między śmiertelnymi a bogami, a także o złu, którego może dotknąć literatura i które może sprowadzić. Dlatego „Elizabeth Costelleo” robi wrażenie powieści, która poprzez omówienie pewnych idei próbuje być swego rodzaju traktatem filozoficznym o całości. O życiu. Ale to tylko przykrywka, bo coś fascynującego dzieje się nieco głębiej. Od pierwszych stron powieści uderza zblazowanie bohaterów. Syn bohaterki, John Costello, czasem towarzyszący matce, jest znudzony jej wypowiedziami, bo są dla niego przewidywalne. Zresztą ona sama też coraz częściej czuje się zmęczona swoją działalnością. Zniechęcona. Skąd ten nastroje? Ten afektywny zaduch?

Tematem „Elizabeth Costello” są literaci i literatura. Kiedy pisarz pisze o pisarstwie, to w pewnym sensie dopuszcza się kazirodztwa. Coetzee zresztą często wprowadza wątki edypalne: autorka „Domu przy Eccles Street” wspomina, jak przed wielu laty na zakamuflowane, bo wyrażone tylko częściowo, polecenie swojej matki, pozowała nago jej konkubentowi, a przed śmiercią tegoż oferowała mu ostatnią erotyczną przysługę. Tytułowa bohaterka pośrednio zaspokaja potrzeby seksualne towarzyszącego jej w podróży syna, bo to w końcu tylko dlatego, że jest synem swojej matki, może spędzić noc z Susan Moebius – zafascynowaną pisarstwem pani Costello.

Związki kazirodcze charakteryzuje poczucie uwikłania, splątania, chęć i jednocześnie niemożność wyrwania się, ale też brak dbałości o partnera związku. Coetzee nie dba o swoich bohaterów. Nie jest przypadkiem, że wspomniany John Costello w pierwszym rozdziale jest już rozwiedziony, a w trzecim jeszcze żonaty. Nie mamy tu do czynienia z banalną niekonsekwencją, bądź co bądź syn tytułowej bohaterki to nie postać epizodyczna. Tu przemawia narrator. Trochę nie wprost, trochę nieświadomie, ale jednak mówi do Johna: „Często się tu pojawiasz i nie mogę się od ciebie uwolnić, ale nie jesteś ważny. Popatrz, nie interesuje mnie nawet twój stan cywilny”.

W Elizabeth Costello coraz bardziej narasta potrzeba uwolnienia się. Ostatnie jej myśli przytoczone przez narratora, to pełne rozpaczy zdanie: „Niech będzie przeklęta literatura!”. Niech się skończy ten kazirodczy związek, w którym pisarstwo jest tematem utworów. Niech przyjdzie wyzwolenie. Jednak wolność nie przychodzi. Komisja nie przepuszcza duszy pani Costello przez bramę. Zakończenie utworu jest wprawdzie otwarte, ale brama zatrzaśnięta.

Powieść zamyka Postscriptum. Jest to niepowiązany z resztą „List Elizabeth, lady Chandos, do Franciszka Bacona”. Niepowiązany? Bardzo powiązany! Cztery strony tekstu sprawiają wrażenie, jakby pisała go osoba psychotyczna. To już są urojenia i wizje. Ile uwikłania można w końcu znieść? Następuje rozpad osobowości. „Pańska uniżona sługa Elizabeth C.”. Czyli kto?

„Elizabeth Costello” jest moralitetem i przestrogą. Książką ważną, mówiącą o tym, że literatura, która nie wychodzi poza literaturę, nie wychodzi w ogóle. I tyle.
J. M. Coetzee: „Elizabeth Costello”. Tłum. Zbigniew Batko, Znak, Kraków 2006.