ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (147) / 2010

Tomasz Słabczyński,

STUDIUM GENIUSZU

A A A
Głowa pełna niespokojnych myśli, emocje trudne do ukrycia, długie brawa na stojąco i to wciąż obecne skupienie na twarzach aktorów. Mimo iż już 15 lat minęło od premiery, widownia wciąż pęka w szwach. Na czym polega fenomen „Kalkwerku”? Dlaczego tekst Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy wywiera na widzach aż takie wrażenie?

Prosta i niewyszukana scenografia, wprowadza nas w klimat owego miejsca. Jest ponure, szare, ascetyczne, przepełnione samotnością, bólem, cierpieniem i brakiem miłości. „Śmierdzi” zbrodnią, niespełnieniem i upadkiem. Możemy się przekonać, że Kalkwerk to miejsce pełne zakamarków, które kryją w sobie coś nowego. Choć Kalkwerk odwiedzają jacyś ludzie, nie są tu jednak mile widziani, gdyż miejsce to ma spełniać inną rolę. Ma dać możliwość stworzenia czegoś niezwykłego. Ma stać się miejscem, w którym narodzi się geniusz. Odbiór tego, co się rozgrywa na scenie podkreśla muzyka, która pomaga nam wejść głębiej w świat przeżyć, myśli i dźwięków. W świat głównego bohatera.

Spektakl rozpoczyna się od retrospekcji. Konrad (w tej roli świetny Andrzej Hudziak) zabił swoją niepełnosprawną żonę. Morderca? Psychopata? Twórca? Geniusz? Konrad przez całe życie próbuje przelać na papier swoje „Studium o słuchu”. Nie może jednak znaleźć spokoju nawet w tak odludnym miejscu jak Kalkwerk, które miało być miejscem spełnienia. Proces tworzenia okryty jest tajemnicą, tak jak tajemnicą okryte jest genialne dzieło znajdujące się w głowie Konrada. Studium staje się obsesją, sensem życia, głównym celem, któremu wszystko zostaje podporządkowane i w obliczu którego nic się nie liczy. Być może dlatego Konrad zabija swoją żonę-kalekę, która była dla niego największym ograniczeniem. Żona, kobieta na wózku inwalidzkim, jest traktowana przez swojego męża gorzej niż przedmiot. Konrad poddaje ją różnym eksperymentom słuchowym, traktując niczym „królika doświadczalnego”. Między małżonkami brak jakichkolwiek głębszych relacji. Dramat kobiety rozgrywa się na naszych oczach. Ona nie potrafi zrozumieć zachowania męża, nie potrafi zaakceptować i odkryć w nim geniusza. Wielokrotnie powtarza, że obawia się tego, co jest w jego głowie. W roli żony możemy oglądać Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik, która swoją mimiką, otępiałym głosem bardziej skupia się na zewnętrznych cechach postaci, podczas gdy Konrad zamyka się w swoim wnętrzu. Żona-kaleka cierpi ponieważ przewiduje to, co ją czeka, ponieważ czuje, że w świecie jej męża brak dla niej miejsca... Brak dla niej miejsca w Kalkwerk.

Konrad to artysta, uczony, pisarz, szaleniec, który ma silne przeczucia tego, do czego zmierza on sam i cały świat, ale nie znalazł jeszcze odpowiedniego języka, żeby móc to przekazać innym. Czyżby więc Konrad był współczesnym świętym? Tak, ale byłby to taki święty, który pod ciężarem nadludzkich cierpień i zadań nie do wykonania zadręcza, a następnie zabija własną żonę. Konrad jest człowiekiem, który szuka tajemnicy absolutnej. Nie uznaje sztucznych granic między dziedzinami poznania: nauką, medycyną, sztuką, doświadczeniem. Poświęca całe swe życie pisaniu studium o słuchu. Ma to studium w głowie, ale głowa nie potrafi dać komendy dłoni i pióru. Konrad zamyka siebie i żonę w opuszczonej wapniarni. Dwadzieścia lat ascetycznego życia nie przynosi wielkiego studium. Dla Bernharda i Lupy najistotniejsza wydaje się próba wykorzystania własnej oraz wpisanej w dzieło i w bohatera kondycji szaleńca. Wykorzystania jej do tego, czego żaden zracjonalizowany język ani żaden symbol nie jest jeszcze w stanie wyrazić. Próba kończy się u Lupy i jego godnego partnera Jacka Ostaszewskiego (szalona, elektroniczna muzyka) pełnym powodzeniem. Krakowski spektakl jest „jak list / który nie napisany / a otwarty / płonie”. Te słowa z wiersza Ryszarda Krynickiego mogłyby być zapisem jednej z najmocniejszych scen teatralnego „Kalkwerku”: koszmarnego snu Konrada. W tym śnie Konradowa wstaje z inwalidzkiego wózka, ubiera się w czerwoną suknię i pali z szatańską satysfakcją jego gotowe studium.

Fenomenalny duet Andrzeja Hudziaka (Konrad) i Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik (Konradowa) wymaga, i nie jest to w tym wypadku żaden frazes, osobnego studium.
Naturalistyczny obraz banalnej codzienności przeplata się z warstwą symboliczną, gdzie każda czynność, każde słowo niesie ze sobą odniesienie do Jungowskich archetypów, co składa się na typowy dla Krystiana Lupy oniryczny teatr. Konrad i Konradowa to dwoje skazanych na siebie, na nieustanną walkę i nieustanną opiekę ludzi: cierpiących, niespełnionych, coraz głębiej zanurzających się w szaleństwie. Konradowa jest kaleką; ciężar jej sytuacji Hajewska ukazuje dosłownie w długiej scenie porannego wstawania z łóżka. Rozczochrana, ubrana w burą koszulę, o twarzy wykrzywionej grymasem, najpierw długo usiłuje zrzucić ze sparaliżowanych nóg kołdrę, z ogromnym wysiłkiem siada na brzegu materaca i próbuje przetransportować ciało na niestabilny wózek inwalidzki. Potem zakładanie sukni, czesanie, jedzenie... Scena jest wstrząsająca, to rodzaj gwałtu na widzu skonfrontowanym z detalicznym obrazem cierpienia, od którego w życiu codziennym większość z nas wolałaby taktownie odwrócić głowę.

Podobne zawstydzenie wywołuje obserwowanie Andrzeja Hudziaka. Jego Konrad ogarnięty jest obsesją napisania studium. Widzimy go to skupionego nad kartką, przeżywającego męki niemocy twórczej, odciąganego od pracy przez zrzędzenie żony i wizyty natrętnych gości, to znów w szale, kiedy zmusza Konradową do udziału w absurdalnych i wyczerpujących eksperymentach, które pomóc mają odkryć tajemnicę dźwięku. Intelektualną aktywność Hudziak pokazuje bez ogródek jako proces fizjologiczny, bolesny, żmudny, obrzydliwy, powodujący nabrzmiewanie żył, czerwienienie twarzy, pocenie się dłoni, ból napiętych do granic możliwości mięśni. Jak niekończący się poród, znośny tylko dzięki rzadkim chwilom euforycznej nadziei, że dziecko, które się narodzi, nada sens całemu dotychczasowemu życiu jego ojca.

Hajewska-Krzysztofik i Hudziak rysują swoje role z pozoru grubą, karykaturalną kreską, mocno osadzając je w cielesności. Ona wydaje się zgorzkniałą, marudną, skupioną na materialnym wymiarze życia kaleką. Łamiącym głosem domaga się od Konrada spełniania kolejnych zachcianek, nieustannie przebiera suknie, dręczy go wyrzutami i żądaniami niemożliwymi do spełnienia. On, słaby, neurotyczny, rozedrgany, przypomina klasyczny przykład egoistycznego nieudacznika-improduktywa o wybujałych ambicjach. Śmieszą ich zmiany nastrojów, kłótnie, złośliwości, dziecinne kaprysy Konradowej, bezsilne miotanie się Konrada, i publiczność śmieje się, szczerze i głośno, trochę tylko jakby zawstydzona. Pod prawdą tych „scen z życia małżeńskiego”, ukazanych z bezlitosną skrupulatnością przyrodnika, kryje się jednak prawda całkiem innego gatunku. W ostatniej części spektaklu, na chwilę przed niepokazanym przez reżysera zabójstwem, boleśnie banalna, ponura codzienność bohaterów zyskuje wymiar rytuału, w którym małżonkowie reprezentują przeciwstawne siły: ducha i materii, sztuki i życia. Konrad Hudziaka jest mistykiem, człowiekiem, któremu odsłoniła się niezapisywalna tajemnica życia; Konradowa Hajewskiej dąży do wyzwolenia poprzez śmierć, wolna od strachu przed przemijaniem, bólem, nicością.

Aktorzy z cudowną naturalnością, bez cienia patosu dokonują rzeczy krańcowo trudnej: dzielą się z publicznością tajemnicą tego, co niewyrażalne. W finale czas się zatrzymuje, a groteskowa para jawi się niespodziewanie jako obraz duchowej pełni. Hudziak wydaje się bowiem idealnie wypełniać Lupowy ideał aktora-centaura: „bierze na barana” postać, pozwala jej sobą kierować, ale równocześnie nie zatraca swojej osobowości. W jego rolach stałe pozostają pewne stany psychiczne, emocje, skojarzenia, ale nie gesty, trajektorie ruchu, działania sceniczne, te są nieprzewidywalne. Tak jak w scenografiach i kostiumach Lupy właściwie nie ma nasyconych kolorów, tylko złamane barwy, dziesiątki odcieni, które nie mają nazw, z pozoru bure, biedne i smutne, w istocie mieszczące w sobie bogactwo niuansów, tak w rolach Hudziaka nic nie jest jednoznaczne i jednobarwne. Jego powściągliwa, introwertyczna gra zachwyca wielką rozpiętością tonacji, umiejętnością mieszania emocji: radości, smutku, rozpaczy, ekstazy, neurotycznego napięcia, depresyjnej katatonii, tragicznej egzaltacji, mistycznego uniesienia. Krakowski aktor nie ma gotowych masek: dla niego proces poszukiwania prawdy o człowieku nigdy się nie kończy.
Thomas Bernhard „Kalkwerk”. Adaptacja, reżyseria i scenografia: Krystian Lupa. Narodowy Stary Teatr w Krakowie.