
JESZCZE ROK (FRAGMENT)
A
A
A
Ta druga przyszła do Gulii późnym rankiem, kiedy Raszid poleciał do Monachium. O wschodzie słońca wystartował z Taszkientu, żeby załatwić interesy z budowniczym pensjonatów, który chciał od niego kupić dywany. Oboje zbudzili się o czwartej i czekając, aż przyjedzie szofer, napili się kawy. Gulia jeszcze potem zasnęła na kilka godzin, leżąc po tej stronie łóżka, po której zwykle kładł się Raszid, i wstała dopiero, gdy była pora wyprawić Layli do szkoły.
Koło jedenastej zadźwięczał dzwonek: dwa razy krótko ćwierknął, po czym rozległ się zapętlony kanarkowy tryl, gdy ktoś wcisnął i przytrzymał guzik. Kiedy Gulia otworzyła drzwi, od razu wiedziała kto to: „zakonnica”. Kobieta ściskała w dłoni mankiet długiego rękawa i z zadartą głową patrzyła na Gulię, jak dziecko gapiące się na słonia. Jej twarz lśniła w październikowym skwarze, a górną część czoła zasłaniał hidżab z szarego szyfonu, ciasno spowijający szyję aż po podbródek. Zerknęła w głąb mrocznego mieszkania, ignorując gospodynię.
– Kogo szukasz?
Kobieta nie odpowiedziała.
– Gdzie twoje maniery?
– A gdzie twoje? – spytała tamta. – Każesz mi tu stać cały dzień?
Weszła do środka i nieproszona wtargnęła do salonu, muskając najpierw wzrokiem pokrywające podłogę wełniane dywany z fabryki Raszida, zanim spojrzała ku stojącym na stole bliźniaczym bukietom róż, które Raszid dał poprzedniego dnia Gulii na trzydzieste pierwsze urodziny.
– Jestem Nasrin – przedstawiła się, oglądając kolekcję czeskich kryształów, ustawioną w meblościance Gulii.
– Wiem, kim jesteś.
– Sama to wszystko kupiłaś?
– Co cię to obchodzi?
– Mnie on takich rzeczy nie kupuje.
Nasrin miała pociągłą twarz z masywną szczęką i prawie trójkątne brwi nietknięte pęsetką. Gulia tylko raz widziała ją z bliska, na hucznym weselu w mieście. Była tam z Raszidem, a Nasrin przyszła pod rękę z jego matką. W karnawałowej atmosferze wesela bez trudu znalazły sobie miejsca przy osobnych stołach, w starannie odmierzonej odległości.
Kiedy Gulia przyniosła z kuchni herbatę, Nasrin akurat rozsiadała się w jednym z foteli w jadalni. Zdążyła już zdjąć hidżab i właśnie wachlowała się dłonią, jakby siedziała przy piecu do wypalania cegieł. Była brunetką. Gulia miała takie same włosy, zanim je zaczęła farbować na kolor miedzi. Lecz w gęstszych partiach włosów Nasrin pojawiły się już grube pasma siwizny, a nad skronią widać było prawie łysy krążek wielkości monety; wyglądał jak skóra zwierzęcia, które wydrapało sobie sierść.
– Teściowa mówiła mi, żeś brzydula, ale widzę, że jesteś całkiem przystojna – rzekła Nasrin.
Gulia sięgnęła po czajniczek i nalała sobie herbaty. Pomyślała, że kiedy krewni Raszida ściągnęli Nasrin z Bóg wie jakiej wiochy, najwyraźniej zapomnieli ją oduczyć popierdywania tego rodzaju perełkami.
– Jesteś ładna, nie powiem – dodała Nasrin. – Masz o pięć lat więcej niż ja, ale wyglądasz młodo.
Mówiła dziewczęcym głosikiem, który Gulia już nieraz słyszała przez telefon; ten właśnie głos zwymyślał ją kiedyś od skurwionych rozwódek i powiedział, że jej łono jest bezpłodną jamą. Nasrin dość często kazała dwojgu swoich rozwrzeszczanych dzieci wyć prosto w słuchawkę, zanim ją odłożyła. Gulia wiedziała z doświadczenia, że może spodziewać się tych telefonów, ilekroć Raszid wyjeżdża w interesach.
Postawiła czajniczek między sobą a gościem.
– Czego chcesz?
– Przyszłam powiedzieć, że dłużej już nie dam rady tak żyć. Myślisz, że nie widzę, jak mój mąż mnie traktuje? Jakbym była kałużą, przez którą codziennie musi przestępować.
– A co ja mam z tym wspólnego? Byłam tu, zanim się pojawiłaś.
– Nikt mi o tobie nie powiedział. Czy to moja wina, że wszyscy mnie oszukują?
Gulia pomyślała, że z twarzy tej kobiety można wyczytać, jak mało kosztuje ją kłamstwo: tyle co nic. Tak jak nic nie kosztowało jej to, że wrzeszczy w słuchawkę, a na progu mieszkania Gulii zostawia igły i pęczki kociej sierści. Teraz już w żadnym razie nie przyznałaby się do takich czarów, bo udawała pobożną muzułmankę i nawet nosiła hidżab, żeby się przypodobać matce Raszida, której szalone pomysły nieomal przemieniły całą rodzinę w klan fanatycznych wahabitów. Kiedy Gulia zaczęła znajdować na progu te dziwne podarki, początkowo myślała, że to jakiś psikus albo gusła zacofanej wieśniaczki. Ale w ciągu dziewięciu lat spędzonych z Raszidem tylko raz zdołała zajść w ciążę, a i tak poroniła, bała się więc, że to ta kocia sierść i potłuczone jajka, zaklęcia i klątwy obruszyły i zwichrowały coś w jej wnętrzu.
– Nikt ci o mnie nie mówił? – spytała. – Pół Fergany wiedziało, tylko ty nie?
– Myślałam, że się jakoś dogadamy. Dwie żony mojego wuja żyją w przyjaźni pod jednym dachem.
– Nie interesuje mnie twoja rodzina ani to, jak cię wychowano.
– A jak wychowano ciebie? – Nasrin zerwała się z fotela. – Na skurwioną rozwódkę, która odciąga mężczyznę od jego własnych dzieci!
Znowu dzieci. Nasrin obwieściła o swojej pierwszej ciąży zaledwie kilka tygodni po weselu Gulii i Raszida. Wyglądało ono w ten sposób, że po wizycie u mułły zaprosili znajomych do restauracji; wszyscy z banku, w którym pracowała Gulia, i z ich kółka na uczelni stawili się w komplecie, żeby poprzeć Gulię, prawowitą żonę. Raszid błagał ją później o wybaczenie, twierdząc, że ciąża Nasrin jest owocem nocy poślubnej, no bo przecież musieli wtedy pokazać dowód rzeczowy w postaci splamionego prześcieradła. Przysięgał, że od tamtej pory nie spał z Nasrin i już nigdy spać z nią nie zamierza. Dotrzymywał słowa prawie przez rok: nocował u Gulii i tylko czasem ich wspólne życie przerywał o piątej rano telefon od jego matki, która przypominała mu, że powinien wrócić do domu, zanim rozpocznie się namaz, pierwsza poranna modlitwa. Lecz po roku takiego zaniedbywania Nasrin zaczęła skarżyć się krewnym.
– Ludzie będą mnie obgadywali – powiedział Gulii Raszid. – Nie sypiać z żoną to grzech.
Czy nie mogłaby jeszcze trochę poczekać, aż on się rozwiedzie z Nasrin? Przecież kiedyś też tak na nią czekał, prawda?
Kiedy Nasrin urodziła drugie dziecko, nie było już żadnych przeprosin.
– Coś taka smutna? – obojętnie spytał Raszid. – Przecież masz już dziecko. Jak ci nie wystarcza, urodź drugie!
Nie znalazła na to odpowiedzi. Bo czy mogła mu zabronić płodzenia własnych dzieci?
Teraz jednak chciała wyprosić tę kobietę ze swojego mieszkania.
– Gdyby w ciągu tych lat, odkąd jesteśmy razem, Raszid mnie rzucił – powiedziała – jakoś bym się z tym pogodziła. Nie moja wina, że mnie kocha. Ale ty od początku wiesz, że jest z tobą ze względu na swoją matkę.
– I to ze względu na nią śpi w moim łóżku, kiedy go tu nie ma?
Gulia uśmiechnęła się.
– Zostaw te bajeczki dla swoich koleżanek.
– Nie musisz mi teraz wierzyć. Ale niedługo uwierzysz.
Nasrin wstała, opierając dłoń w zaklęśnięciu pleców i wypinając brzuch. Skoro nadała swój komunikat, nic jej już nie zatrzymywało, zaczęła więc owijać głowę szyfonowym szalem; wsuwając pod hidżab luźne pasma włosów, ostatni raz rozejrzała się po pokoju. Zbliżało się południe. Za oknem muezin huczał przez megafon, a jego głos niósł się przez kilka przecznic. Gulia siedziała w fotelu; pot przyklejał jej dłonie do ciepłej porcelany filiżanki, gdy patrzyła, jak Nasrin kroczy w stronę drzwi, lekko kołysząc się na boki, jakby niosła drogocenny ciężar.
Gulia popychała huśtawkę, ilekroć ta zbliżała się do niej na wyprężonych łańcuchach. Lekki wietrzyk unosił niesforne kosmyki włosów Yoniego. Jego nóżki zwisały z czarnego gumowego siodełka. Kilka metrów dalej jakiś chłopczyk w piaskownicy brał kolejno do ręki swoje samochodziki i przemawiał do nich, bezbłędnie naśladując ton dorosłego, który strofuje dziecko. Bawiące się na placu zabaw w pobliżu instytutu Sloan-Kettering przy York Avenue mniejsze dzieci – potomstwo lekarzy z przyszpitalnego osiedla – wszystkie bez wyjątku były białe lub pochodziły z Indii; starsi chłopcy, którzy zbierali się po lekcjach na boisku do koszykówki, mówili po hiszpańsku albo byli czarni. Chłopak w spodniach do kostek leniwie kozłował piłką w stronę linii rzutu wolnego; beton wchłaniał każde klaśnięcie, aby roznieść je echem w ciepłej drętwocie późnego popołudnia. Gulia widziała, jak chuda staruszka w sari podeszła do dziecka, które strofowało swoje samochodziki, i pociągnęła je za rękę, a wtedy malec rozdarł się na całe gardło. Mieszkała w Nowym Jorku już pięć miesięcy i jeszcze ani razu nie rozmawiała z żadną z nianiek i babć, które siadywały na ławkach wokół placu zabaw. Sprawiały wrażenie, jakby każda żyła według własnego tajemniczego wzorca. Tylko dorodne wyspiarki z lakierowanymi paznokciami szczebiotały między sobą w zachodnioindyjskich dialektach, a ich dzieci z tępymi minami siedziały w wózkach. Nieliczne rosyjskie niańki, które tam spotykała, nawet nie podejrzewały, że rozumie ich język. Na ulicach rodzinnych miast może by i odgadły jej tadżyckie pochodzenie, lecz na Wschodniej Sześćdziesiątej Ósmej wtapiała się w wielorasowy tłum i była już tylko jedną spośród wielu jednakowych twarzy Orientu. Rosjanki, tłuste blondyny, robiły sobie wyrazisty makijaż, przypominający rysunki kredą na asfalcie, jakby dopiero co odkryły, że po pięćdziesiątce wciąż mogą się malować, a ich kobiece życie wcale nie musi się jeszcze kończyć.
Odkąd stała się niewidzialna, jej przeszłość także zaczęła umykać na inną orbitę, już dla niej samej prawie niedosiężną. Kiedy Raszid wrócił do domu z podróży służbowej, oświadczyła, że nie ma zamiaru czekać, aż urodzi mu się kolejne dziecko. Cierpiał, ale wyśmiał ją i dalej zachowywał się tak, jakby ona nigdzie się nie wybierała. Nawet gdy wyszukała w Queens adwokata Żyda, który przysłał jej potem narzeczonego, uparcie nie wierzył, że Gulia urzeczywistni swój plan. Przypomniała mu jednak, że ich małżeństwo nie zostało nigdzie oficjalnie zarejestrowane. Ślub wzięli przed mułłą, a do urzędu stanu cywilnego nie poszli, bo zanim dostała wreszcie rozwód, było już na to za późno: matka Raszida znalazła Nasrin.
Gulia umówiła się z amerykańskim narzeczonym w Club Hotel 777 na ulicy Puszkina. Zapłaciła za hotel i tłumacza, żeby trochę oprowadzić Amerykanina po mieście, nie paradując z nim tylko we dwoje. Siedząc pod markizą nad basenem, patrzyła w wychudzoną twarz nieznajomego i nagle po raz pierwszy zobaczyła własny ból, odbity w czyimś głęboko współczującym spojrzeniu. Wystarczająco dobrze znała angielski, żeby zrozumieć, że Amerykanin jest nieudacznikiem, pijakiem i nałogowym hazardzistą. Był jednak także człowiekiem i wstydził się brać od kobiety aż tyle pieniędzy za tak skromną przysługę. Gestem, w którym zawarł ocaloną resztkę nadszarpniętego honoru, wręczył tłumaczowi studolarowy banknot i poprosił go, żeby kupił Gulii prezent w hotelowym sklepie.
– Pani nie jest w potrzebie – odparł tłumacz i kazał Amerykaninowi schować pieniądze.
Zanim narzeczony odleciał z powrotem do Nowego Jorku, poszli do urzędu i podpisali wszystkie niezbędne papiery, żeby wziąć ślub.
Yoniemu znów spadł na ziemię sandałek. Gulia schyliła się i otrzepała go z piasku, podczas gdy chłopczyk wiercił się na huśtawce i stękał, czerwony na twarzy. Podniosła go i powąchała pieluszkę: zaleciało słodkawym mlecznym fetorkiem. Uklękła, wsadziła Yoniego do wózka i przypięła paskiem, a potem wyłuskała sobie z włosów jego wilgotne paluszki. W sumie był łatwy w obsłudze i często się do niej uśmiechał, wydymając wargi. Połączyła ich nić przywiązania, i to już w pierwszym tygodniu, kiedy Gulia woziła go po East Side, jeszcze pełna obaw, że ludzie widzą w niej służącą, zauważając kontrast między jej ciemnymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi a powierzchownością rudowłosego chłopczyka, który żadnym cudem nie mógł być jej synem. Ale nikt ich nie dostrzegał. Nikt w tym mieście nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
W płytach chodnika iskrzyły się ugodzone słońcem drobinki miki. Był początek czerwca, więc skwar nie zdążył jeszcze sponiewierać wiosennej świeżości. Gulia pchała wózek w stronę apartamentowców na Pierwszej Alei. Telefon komórkowy na dnie jej torebki odegrał ten co zawsze fragment uwertury do „Carmen”. Nie musiała zgadywać, kto dzwoni.
– Allo…
– Asal…? – Już nie pytał o Gulię, tylko o swoją Asal: ukochaną, najmilszą. – Dzwoniłem do ciebie dziś rano. Nie chciałaś ze mną rozmawiać?
– Kąpałam chłopca, Raszid.
– A wczoraj wieczorem?
– Wyszłam po sprawunki.
– Nie okłamuj mnie, Asal. Kto o dziesiątej w nocy idzie kupować warzywa? Znam ludzi w Nowym Jorku.
Pomyślała, jakie to dziwne, że on nie umie z nią rozmawiać, nie dając przy tym do zrozumienia, że kazał ją śledzić.
– Wczoraj odebrałem Layli ze szkoły – powiedział z nadzieją.
– Może wracać pieszo. Do domu cioci ma raptem dziesięć minut.
Ciotka Gulii opiekowała się teraz Layli, tak jak przygarnęła piętnastoletnią Gulię, gdy jej matka umarła, a ojciec powtórnie się ożenił.
– Twoja ciotka powinna jej lepiej pilnować – rzekł Raszid. – Kiedy przejeżdżałem obok szkoły, Layli stała przed wejściem z chłopakami. Jakby cię teraz zobaczył któryś mój kolega albo pracownik, śmiałby się z twojego ojca, powiedziałem jej.
– Zawsze myślisz o sobie, Raszid.
Nie odpowiedział, ale poznała po jego długim urażonym milczeniu, że zachowała się nielitościwie. Zawsze traktował Layli jak rodzoną córkę, a nawet lepiej.
– Myślisz, że się o ciebie nie martwię? – zapytał. – Każą ci samej wychodzić w nocy!
– Na Manhattanie to bez różnicy, dziesiąta wieczór czy czwarta po południu.
– Racja – przytaknął. – Manhattan to dzielnica bogaczy. Powiedz, są tam Murzyni?
Westchnęła.
– Owszem, są.
– A jak cię zacznie zagadywać jakiś bogaty Murzyn, to się z nim umówisz?
– Po co mnie tak głupio wypytujesz?
– Wyszłabyś za Murzyna, bardzo bogatego?
A jakby to był Żyd? – miała ochotę go spytać. Co by czuł Raszid, gdyby wiedział o Władzie (niedyskretnym, miękkim w pasie i troszkę skąpym), który dwa razy zapraszał ją na lunch, zanim się wreszcie zgodziła? Uśmiechnąłby się po swojemu, bez przekonania, pobłażliwie, czy też zdołałby dostrzec, że nawet tak nieprawdopodobny zalotnik jak Wład może jej coś przywrócić – nie żeby aż nadzieję, ale przynajmniej świadomość, że można ją kochać?
– Przestań się ze mną droczyć – powiedziała. – Przecież wiesz, że nie mogę za nikogo wyjść, póki mam tego swojego „męża” w Queens.
– Aaa. Tego szulera. Przegrał już wszystkie twoje pieniądze? –
Zatrzymała wózek przed Cigar Inn, żeby Yoni mógł się pogapić na polerowanego drewnianego Indianina, który stał przed wejściem.
– To są teraz jego pieniądze – sprostowała.
Yoni zadarł głowę i utkwił wzrok w gniewnej malowanej twarzy wojownika. Najbardziej lubił właśnie ten moment popołudniowego spaceru, kiedy wpatrywał się w bezlitosnego kolosa, który potrafił zawładnąć jakimś pierwotnym obszarem w jego niemowlęcym mózgu.
– Asal, jak długo będziesz mnie jeszcze dręczyć tymi idiotyzmami? – spytał Raszid.
– Póki nie zdecydujesz, że możemy żyć normalnie, tak jak mi obiecałeś.
– Chcesz wiedzieć, jak teraz żyję? Cały dzień pracuję, a potem idę do restauracji i siedzę, póki nie zamkną, żeby nie musieć do niej wracać.
– Stara piosenka, już to przerabialiśmy… – Obróciła wózek w stronę gmachu Sotheby. – Muszę zmienić dziecku pieluchę.
– Dobrze, już ci nie zawracam głowy, guwernantko. Słuchaj, Gulia, kochasz mnie jeszcze?
– Tam u ciebie jest środek nocy – powiedziała. – Idź spać.
Koło jedenastej zadźwięczał dzwonek: dwa razy krótko ćwierknął, po czym rozległ się zapętlony kanarkowy tryl, gdy ktoś wcisnął i przytrzymał guzik. Kiedy Gulia otworzyła drzwi, od razu wiedziała kto to: „zakonnica”. Kobieta ściskała w dłoni mankiet długiego rękawa i z zadartą głową patrzyła na Gulię, jak dziecko gapiące się na słonia. Jej twarz lśniła w październikowym skwarze, a górną część czoła zasłaniał hidżab z szarego szyfonu, ciasno spowijający szyję aż po podbródek. Zerknęła w głąb mrocznego mieszkania, ignorując gospodynię.
– Kogo szukasz?
Kobieta nie odpowiedziała.
– Gdzie twoje maniery?
– A gdzie twoje? – spytała tamta. – Każesz mi tu stać cały dzień?
Weszła do środka i nieproszona wtargnęła do salonu, muskając najpierw wzrokiem pokrywające podłogę wełniane dywany z fabryki Raszida, zanim spojrzała ku stojącym na stole bliźniaczym bukietom róż, które Raszid dał poprzedniego dnia Gulii na trzydzieste pierwsze urodziny.
– Jestem Nasrin – przedstawiła się, oglądając kolekcję czeskich kryształów, ustawioną w meblościance Gulii.
– Wiem, kim jesteś.
– Sama to wszystko kupiłaś?
– Co cię to obchodzi?
– Mnie on takich rzeczy nie kupuje.
Nasrin miała pociągłą twarz z masywną szczęką i prawie trójkątne brwi nietknięte pęsetką. Gulia tylko raz widziała ją z bliska, na hucznym weselu w mieście. Była tam z Raszidem, a Nasrin przyszła pod rękę z jego matką. W karnawałowej atmosferze wesela bez trudu znalazły sobie miejsca przy osobnych stołach, w starannie odmierzonej odległości.
Kiedy Gulia przyniosła z kuchni herbatę, Nasrin akurat rozsiadała się w jednym z foteli w jadalni. Zdążyła już zdjąć hidżab i właśnie wachlowała się dłonią, jakby siedziała przy piecu do wypalania cegieł. Była brunetką. Gulia miała takie same włosy, zanim je zaczęła farbować na kolor miedzi. Lecz w gęstszych partiach włosów Nasrin pojawiły się już grube pasma siwizny, a nad skronią widać było prawie łysy krążek wielkości monety; wyglądał jak skóra zwierzęcia, które wydrapało sobie sierść.
– Teściowa mówiła mi, żeś brzydula, ale widzę, że jesteś całkiem przystojna – rzekła Nasrin.
Gulia sięgnęła po czajniczek i nalała sobie herbaty. Pomyślała, że kiedy krewni Raszida ściągnęli Nasrin z Bóg wie jakiej wiochy, najwyraźniej zapomnieli ją oduczyć popierdywania tego rodzaju perełkami.
– Jesteś ładna, nie powiem – dodała Nasrin. – Masz o pięć lat więcej niż ja, ale wyglądasz młodo.
Mówiła dziewczęcym głosikiem, który Gulia już nieraz słyszała przez telefon; ten właśnie głos zwymyślał ją kiedyś od skurwionych rozwódek i powiedział, że jej łono jest bezpłodną jamą. Nasrin dość często kazała dwojgu swoich rozwrzeszczanych dzieci wyć prosto w słuchawkę, zanim ją odłożyła. Gulia wiedziała z doświadczenia, że może spodziewać się tych telefonów, ilekroć Raszid wyjeżdża w interesach.
Postawiła czajniczek między sobą a gościem.
– Czego chcesz?
– Przyszłam powiedzieć, że dłużej już nie dam rady tak żyć. Myślisz, że nie widzę, jak mój mąż mnie traktuje? Jakbym była kałużą, przez którą codziennie musi przestępować.
– A co ja mam z tym wspólnego? Byłam tu, zanim się pojawiłaś.
– Nikt mi o tobie nie powiedział. Czy to moja wina, że wszyscy mnie oszukują?
Gulia pomyślała, że z twarzy tej kobiety można wyczytać, jak mało kosztuje ją kłamstwo: tyle co nic. Tak jak nic nie kosztowało jej to, że wrzeszczy w słuchawkę, a na progu mieszkania Gulii zostawia igły i pęczki kociej sierści. Teraz już w żadnym razie nie przyznałaby się do takich czarów, bo udawała pobożną muzułmankę i nawet nosiła hidżab, żeby się przypodobać matce Raszida, której szalone pomysły nieomal przemieniły całą rodzinę w klan fanatycznych wahabitów. Kiedy Gulia zaczęła znajdować na progu te dziwne podarki, początkowo myślała, że to jakiś psikus albo gusła zacofanej wieśniaczki. Ale w ciągu dziewięciu lat spędzonych z Raszidem tylko raz zdołała zajść w ciążę, a i tak poroniła, bała się więc, że to ta kocia sierść i potłuczone jajka, zaklęcia i klątwy obruszyły i zwichrowały coś w jej wnętrzu.
– Nikt ci o mnie nie mówił? – spytała. – Pół Fergany wiedziało, tylko ty nie?
– Myślałam, że się jakoś dogadamy. Dwie żony mojego wuja żyją w przyjaźni pod jednym dachem.
– Nie interesuje mnie twoja rodzina ani to, jak cię wychowano.
– A jak wychowano ciebie? – Nasrin zerwała się z fotela. – Na skurwioną rozwódkę, która odciąga mężczyznę od jego własnych dzieci!
Znowu dzieci. Nasrin obwieściła o swojej pierwszej ciąży zaledwie kilka tygodni po weselu Gulii i Raszida. Wyglądało ono w ten sposób, że po wizycie u mułły zaprosili znajomych do restauracji; wszyscy z banku, w którym pracowała Gulia, i z ich kółka na uczelni stawili się w komplecie, żeby poprzeć Gulię, prawowitą żonę. Raszid błagał ją później o wybaczenie, twierdząc, że ciąża Nasrin jest owocem nocy poślubnej, no bo przecież musieli wtedy pokazać dowód rzeczowy w postaci splamionego prześcieradła. Przysięgał, że od tamtej pory nie spał z Nasrin i już nigdy spać z nią nie zamierza. Dotrzymywał słowa prawie przez rok: nocował u Gulii i tylko czasem ich wspólne życie przerywał o piątej rano telefon od jego matki, która przypominała mu, że powinien wrócić do domu, zanim rozpocznie się namaz, pierwsza poranna modlitwa. Lecz po roku takiego zaniedbywania Nasrin zaczęła skarżyć się krewnym.
– Ludzie będą mnie obgadywali – powiedział Gulii Raszid. – Nie sypiać z żoną to grzech.
Czy nie mogłaby jeszcze trochę poczekać, aż on się rozwiedzie z Nasrin? Przecież kiedyś też tak na nią czekał, prawda?
Kiedy Nasrin urodziła drugie dziecko, nie było już żadnych przeprosin.
– Coś taka smutna? – obojętnie spytał Raszid. – Przecież masz już dziecko. Jak ci nie wystarcza, urodź drugie!
Nie znalazła na to odpowiedzi. Bo czy mogła mu zabronić płodzenia własnych dzieci?
Teraz jednak chciała wyprosić tę kobietę ze swojego mieszkania.
– Gdyby w ciągu tych lat, odkąd jesteśmy razem, Raszid mnie rzucił – powiedziała – jakoś bym się z tym pogodziła. Nie moja wina, że mnie kocha. Ale ty od początku wiesz, że jest z tobą ze względu na swoją matkę.
– I to ze względu na nią śpi w moim łóżku, kiedy go tu nie ma?
Gulia uśmiechnęła się.
– Zostaw te bajeczki dla swoich koleżanek.
– Nie musisz mi teraz wierzyć. Ale niedługo uwierzysz.
Nasrin wstała, opierając dłoń w zaklęśnięciu pleców i wypinając brzuch. Skoro nadała swój komunikat, nic jej już nie zatrzymywało, zaczęła więc owijać głowę szyfonowym szalem; wsuwając pod hidżab luźne pasma włosów, ostatni raz rozejrzała się po pokoju. Zbliżało się południe. Za oknem muezin huczał przez megafon, a jego głos niósł się przez kilka przecznic. Gulia siedziała w fotelu; pot przyklejał jej dłonie do ciepłej porcelany filiżanki, gdy patrzyła, jak Nasrin kroczy w stronę drzwi, lekko kołysząc się na boki, jakby niosła drogocenny ciężar.
Gulia popychała huśtawkę, ilekroć ta zbliżała się do niej na wyprężonych łańcuchach. Lekki wietrzyk unosił niesforne kosmyki włosów Yoniego. Jego nóżki zwisały z czarnego gumowego siodełka. Kilka metrów dalej jakiś chłopczyk w piaskownicy brał kolejno do ręki swoje samochodziki i przemawiał do nich, bezbłędnie naśladując ton dorosłego, który strofuje dziecko. Bawiące się na placu zabaw w pobliżu instytutu Sloan-Kettering przy York Avenue mniejsze dzieci – potomstwo lekarzy z przyszpitalnego osiedla – wszystkie bez wyjątku były białe lub pochodziły z Indii; starsi chłopcy, którzy zbierali się po lekcjach na boisku do koszykówki, mówili po hiszpańsku albo byli czarni. Chłopak w spodniach do kostek leniwie kozłował piłką w stronę linii rzutu wolnego; beton wchłaniał każde klaśnięcie, aby roznieść je echem w ciepłej drętwocie późnego popołudnia. Gulia widziała, jak chuda staruszka w sari podeszła do dziecka, które strofowało swoje samochodziki, i pociągnęła je za rękę, a wtedy malec rozdarł się na całe gardło. Mieszkała w Nowym Jorku już pięć miesięcy i jeszcze ani razu nie rozmawiała z żadną z nianiek i babć, które siadywały na ławkach wokół placu zabaw. Sprawiały wrażenie, jakby każda żyła według własnego tajemniczego wzorca. Tylko dorodne wyspiarki z lakierowanymi paznokciami szczebiotały między sobą w zachodnioindyjskich dialektach, a ich dzieci z tępymi minami siedziały w wózkach. Nieliczne rosyjskie niańki, które tam spotykała, nawet nie podejrzewały, że rozumie ich język. Na ulicach rodzinnych miast może by i odgadły jej tadżyckie pochodzenie, lecz na Wschodniej Sześćdziesiątej Ósmej wtapiała się w wielorasowy tłum i była już tylko jedną spośród wielu jednakowych twarzy Orientu. Rosjanki, tłuste blondyny, robiły sobie wyrazisty makijaż, przypominający rysunki kredą na asfalcie, jakby dopiero co odkryły, że po pięćdziesiątce wciąż mogą się malować, a ich kobiece życie wcale nie musi się jeszcze kończyć.
Odkąd stała się niewidzialna, jej przeszłość także zaczęła umykać na inną orbitę, już dla niej samej prawie niedosiężną. Kiedy Raszid wrócił do domu z podróży służbowej, oświadczyła, że nie ma zamiaru czekać, aż urodzi mu się kolejne dziecko. Cierpiał, ale wyśmiał ją i dalej zachowywał się tak, jakby ona nigdzie się nie wybierała. Nawet gdy wyszukała w Queens adwokata Żyda, który przysłał jej potem narzeczonego, uparcie nie wierzył, że Gulia urzeczywistni swój plan. Przypomniała mu jednak, że ich małżeństwo nie zostało nigdzie oficjalnie zarejestrowane. Ślub wzięli przed mułłą, a do urzędu stanu cywilnego nie poszli, bo zanim dostała wreszcie rozwód, było już na to za późno: matka Raszida znalazła Nasrin.
Gulia umówiła się z amerykańskim narzeczonym w Club Hotel 777 na ulicy Puszkina. Zapłaciła za hotel i tłumacza, żeby trochę oprowadzić Amerykanina po mieście, nie paradując z nim tylko we dwoje. Siedząc pod markizą nad basenem, patrzyła w wychudzoną twarz nieznajomego i nagle po raz pierwszy zobaczyła własny ból, odbity w czyimś głęboko współczującym spojrzeniu. Wystarczająco dobrze znała angielski, żeby zrozumieć, że Amerykanin jest nieudacznikiem, pijakiem i nałogowym hazardzistą. Był jednak także człowiekiem i wstydził się brać od kobiety aż tyle pieniędzy za tak skromną przysługę. Gestem, w którym zawarł ocaloną resztkę nadszarpniętego honoru, wręczył tłumaczowi studolarowy banknot i poprosił go, żeby kupił Gulii prezent w hotelowym sklepie.
– Pani nie jest w potrzebie – odparł tłumacz i kazał Amerykaninowi schować pieniądze.
Zanim narzeczony odleciał z powrotem do Nowego Jorku, poszli do urzędu i podpisali wszystkie niezbędne papiery, żeby wziąć ślub.
Yoniemu znów spadł na ziemię sandałek. Gulia schyliła się i otrzepała go z piasku, podczas gdy chłopczyk wiercił się na huśtawce i stękał, czerwony na twarzy. Podniosła go i powąchała pieluszkę: zaleciało słodkawym mlecznym fetorkiem. Uklękła, wsadziła Yoniego do wózka i przypięła paskiem, a potem wyłuskała sobie z włosów jego wilgotne paluszki. W sumie był łatwy w obsłudze i często się do niej uśmiechał, wydymając wargi. Połączyła ich nić przywiązania, i to już w pierwszym tygodniu, kiedy Gulia woziła go po East Side, jeszcze pełna obaw, że ludzie widzą w niej służącą, zauważając kontrast między jej ciemnymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi a powierzchownością rudowłosego chłopczyka, który żadnym cudem nie mógł być jej synem. Ale nikt ich nie dostrzegał. Nikt w tym mieście nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
W płytach chodnika iskrzyły się ugodzone słońcem drobinki miki. Był początek czerwca, więc skwar nie zdążył jeszcze sponiewierać wiosennej świeżości. Gulia pchała wózek w stronę apartamentowców na Pierwszej Alei. Telefon komórkowy na dnie jej torebki odegrał ten co zawsze fragment uwertury do „Carmen”. Nie musiała zgadywać, kto dzwoni.
– Allo…
– Asal…? – Już nie pytał o Gulię, tylko o swoją Asal: ukochaną, najmilszą. – Dzwoniłem do ciebie dziś rano. Nie chciałaś ze mną rozmawiać?
– Kąpałam chłopca, Raszid.
– A wczoraj wieczorem?
– Wyszłam po sprawunki.
– Nie okłamuj mnie, Asal. Kto o dziesiątej w nocy idzie kupować warzywa? Znam ludzi w Nowym Jorku.
Pomyślała, jakie to dziwne, że on nie umie z nią rozmawiać, nie dając przy tym do zrozumienia, że kazał ją śledzić.
– Wczoraj odebrałem Layli ze szkoły – powiedział z nadzieją.
– Może wracać pieszo. Do domu cioci ma raptem dziesięć minut.
Ciotka Gulii opiekowała się teraz Layli, tak jak przygarnęła piętnastoletnią Gulię, gdy jej matka umarła, a ojciec powtórnie się ożenił.
– Twoja ciotka powinna jej lepiej pilnować – rzekł Raszid. – Kiedy przejeżdżałem obok szkoły, Layli stała przed wejściem z chłopakami. Jakby cię teraz zobaczył któryś mój kolega albo pracownik, śmiałby się z twojego ojca, powiedziałem jej.
– Zawsze myślisz o sobie, Raszid.
Nie odpowiedział, ale poznała po jego długim urażonym milczeniu, że zachowała się nielitościwie. Zawsze traktował Layli jak rodzoną córkę, a nawet lepiej.
– Myślisz, że się o ciebie nie martwię? – zapytał. – Każą ci samej wychodzić w nocy!
– Na Manhattanie to bez różnicy, dziesiąta wieczór czy czwarta po południu.
– Racja – przytaknął. – Manhattan to dzielnica bogaczy. Powiedz, są tam Murzyni?
Westchnęła.
– Owszem, są.
– A jak cię zacznie zagadywać jakiś bogaty Murzyn, to się z nim umówisz?
– Po co mnie tak głupio wypytujesz?
– Wyszłabyś za Murzyna, bardzo bogatego?
A jakby to był Żyd? – miała ochotę go spytać. Co by czuł Raszid, gdyby wiedział o Władzie (niedyskretnym, miękkim w pasie i troszkę skąpym), który dwa razy zapraszał ją na lunch, zanim się wreszcie zgodziła? Uśmiechnąłby się po swojemu, bez przekonania, pobłażliwie, czy też zdołałby dostrzec, że nawet tak nieprawdopodobny zalotnik jak Wład może jej coś przywrócić – nie żeby aż nadzieję, ale przynajmniej świadomość, że można ją kochać?
– Przestań się ze mną droczyć – powiedziała. – Przecież wiesz, że nie mogę za nikogo wyjść, póki mam tego swojego „męża” w Queens.
– Aaa. Tego szulera. Przegrał już wszystkie twoje pieniądze? –
Zatrzymała wózek przed Cigar Inn, żeby Yoni mógł się pogapić na polerowanego drewnianego Indianina, który stał przed wejściem.
– To są teraz jego pieniądze – sprostowała.
Yoni zadarł głowę i utkwił wzrok w gniewnej malowanej twarzy wojownika. Najbardziej lubił właśnie ten moment popołudniowego spaceru, kiedy wpatrywał się w bezlitosnego kolosa, który potrafił zawładnąć jakimś pierwotnym obszarem w jego niemowlęcym mózgu.
– Asal, jak długo będziesz mnie jeszcze dręczyć tymi idiotyzmami? – spytał Raszid.
– Póki nie zdecydujesz, że możemy żyć normalnie, tak jak mi obiecałeś.
– Chcesz wiedzieć, jak teraz żyję? Cały dzień pracuję, a potem idę do restauracji i siedzę, póki nie zamkną, żeby nie musieć do niej wracać.
– Stara piosenka, już to przerabialiśmy… – Obróciła wózek w stronę gmachu Sotheby. – Muszę zmienić dziecku pieluchę.
– Dobrze, już ci nie zawracam głowy, guwernantko. Słuchaj, Gulia, kochasz mnie jeszcze?
– Tam u ciebie jest środek nocy – powiedziała. – Idź spać.
Przeł. Michał Kłobukowski.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |