ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (149) / 2010

Inga Iwasiów,

DOSTARCZYĆ NARRACJI, WYPEŁNIĆ LUKĘ!

A A A
Felieton
Wszyscy czekają na polską powieść lesbijską. Wszyscy i wszystkie, nie wiem, kto bardziej. Tak przynajmniej wynika z głosów krytycznych, w których splocie rozpoznaję własny. Poszukiwanie „polskiej Safony” w tradycji, chuchanie-dmuchanie na każdą iskierkę kobiecego erotyzmu, tropienie aluzji, wprowadzenie do mainstreamu postaci lesbijki, dyskusje, panele, opracowania – wszystko to pokazuje niezaspokojony głód tematu. Po Witkowskim – a pisano o tym tyle, że tylko w felietonie mogę raz jeszcze wywołać ten banał – sytuacja spolaryzowała się niepokojąco. O ile mamy sporo literatury gejowskiej, kobiety nieśmiało próbują wejść na poemancypacyjne terytorium. Duże oczekiwania, wysokie standardy „książki przełomowej” w sensie szerszym niż „wypowiedzenie niewypowiadalnego” wyznaczone przez „Lubiewo” w połączeniu z faktycznym zapotrzebowaniem na powieść „dla wszystkich” (Bogini broń przed narracją hermetyczną), każą zwrócić oczy ku literaturze popularnej, ale nie do końca. Chodzi więc o poczęcie hybrydy – łatwoczytalnej, doniosłej tematycznie, erotycznej i pedagogicznej. Właściwie nie wiadomo nawet, jak tę ewentualną powieść sobie wyobrazić, jaki jej model stworzyć. Instruktażowe dla większości czytelniczek polskich tłumaczenia Jeannete Winterson mogą nam dać wyobrażenie o tym, czego nie mamy, jednak podróbka zostałaby zapewne odrzucona ze względu na odmienność kontekstu i ciążenie ku dwubiegunowej, młodej polskiej tradycji: od powieści popularnych do gier językowych.

Prozę usiłującą sprostać tym dwu dyrektywom: napisać o zwykłym życiu, dodać realia, sentymentalne nuty i branżowe informacje, podnosząc wymagania przez wprowadzenie artystycznego (w tym wypadku nawiązującego do awangardy) języka tworzy Ewa Schilling. Jedno z najmocniejszych, zarazem bezkompromisowo wpisanych w schemat wysokoartystycznych reguł, nieheteroseksualnych opowiadań Agnieszki Kłos zamieściliśmy w numerze 5/2009 „Pograniczy”. Trudno byłoby twierdzić, że nic się ani w mainstreamie, ani w niszach nie dzieje, jednak na pewno mniej niż na skrzydle gejowskim. No więc czytam w pociągu „Moją les” Zofii Staniszewskiej i nie wiem, czy powinnam w ogóle coś o tej propozycji napisać.

Dlaczego? Właśnie dlatego, że tkwimy w kleszczach dyskursu oczekiwań. Skoro czegoś jest „za mało”, nie wypada tego krytykować. Z drugiej strony: skoro tak długo czegoś ewidentnie nie ma, należy docenić, kiedy się pojawi. Chociaż więc wiem, że „nie ma” jest jednym z chwytów krytycznoliterackich, a oczekiwanie rozkłada się nierówno, widzę samą siebie oddzieloną od własnego krytycznego ciała, raz cieszącą się z wypełnienia luki, raz budującą niemożliwe piętra nowych potrzeb.

Rezygnuję wobec niewygody pozycji pokręconej z napisania recenzji, uciekając w felieton, co nie znaczy, że w ogóle nie wygłoszę opinii o książce. Uderza w niej to samo, co od czasu „Lubiewa” zostało uznane za podstawowy wyznacznik sukcesu literatury uznawanej za branżową, lecz przekraczającej zasięgiem grupę czytelników poszukujących impulsów tożsamościowych. To samo, co nie przyniosło szerszego rozgłosu pisarstwu Ewy Schilling, a co bywa stosowane w prozie popularnej np. przez Grażynę Plebanek. Idzie o językową stylizację, dla większości czytelniczek/ów stanowiącą sygnał literackości. Inwersyjna składnia narracji ma u Staniszewskiej jedno uzasadnienie i wiele braków, moim zdaniem świadczy przede wszystkim o poszukiwaniu formuły powieści-hybrydy popularno-artystycznej, lesbijsko-maistreamowej. Narratorka powieści, nauczycielka wychowania fizycznego, stosuje inwersyjną składnię, chociaż nie przepada za czytaniem. Mówi więc, jak nikt nie mówi (zwłaszcza nikt, kto nie czyta literatury dawnej), co uzasadniać może ujawniona na końcu hipoteza przypowieściowa, którą zostawię niewypowiedzianą, żeby nie psuć zabawy czytelniczej. Czyta się tę przestylizowaną narrację gładko, jak przystało na powieść dla szerszych gremiów, zatrzymując uwagę na realiach obyczajowych, a zwłaszcza na scenach erotycznych. Zaiste, dowiemy się co nieco o seksie lesbijskim, natomiast czego byśmy nie chciały wiedzieć/czego by społeczeństwo nie chciało zobaczyć, to zostanie wymazane. Najkrócej: seks oralny tak, gadżety nie. Co nie znaczy, że wolałabym na przykład odwrotnie… No właśnie, kiedy mamy „nareszcie polską powieść lesbijską”, każda/każdy może pomarudzić, że ma inne zapotrzebowania/wyobrażenia/zaciekawienia. Jeśli zaś mowa o konkretnej parze (nawet literackiej), dajmy jej możliwość realizowania pożądania w indywidualny sposób. No tak. Zgoda. Męczy mnie jednak robak podejrzenia, że nie chodzi o puszczenie na żywioł opowieści o parze kobiet, ale o skonstruowanie zdarzeń zgodnie z przyjętym limitem tego, co popularna powieść przyjmie, a co odrzuci jako zbyt radykalne. Problem obecny w całej produkcji masowej tu nabiera dramatyzmu, ponieważ oczekiwania itd.

Bohaterki, para z dwiema córeczkami z pierwszego małżeństwa tej „bardziej kobiecej”, idą od sceny do sceny – problemu do problemu: dyskutują o aborcji, prawach zwierząt, alkoholizmie w rodzinie, wychowaniu przedszkolnym, zapłodnieniu in vitro, wegetarianizmie, opiece paliatywnej, chorobach psychicznych, inności-odmienności. Wędrują po współczesnym mieście wstrząsanym akcjami performerów, manifami, demonstracjami, rytmem pracy w korporacjach i życiem towarzyskim. A że narratorka w dodatku prowadzi dialog z Boginią, powieść staje się katalogiem tematów feministycznych.

Co jednak najważniejsze, jest to baśń matriarchalna. Bohaterki żyją w kobiecym kręgu, opiekują się czasem mężczyznami ze stygmatem inności, jednak więź z kobietami, a zwłaszcza macierzyństwo, stanowi ich najważniejszy punkt odniesienia.

Kiedy patrzę na tę fabułę okiem mainstreamowego czytelnika/czki, widzę, że jest do przyjęcia. Lesbijki najbardziej na świecie chcą (trzeciego) dziecka i kochają się poprawnie, bez ekscesów. Konflikty dają się rozwiązać, chociaż nie wiem, co wobec tego ma oznaczać zakończenie (nie napiszę, jakie). Ich rodzina jest niewątpliwie lepsza, zdrowsza od rodziny koleżanki szkolnej uwiązanej do pijaka. Właściwie główne przesłanie jest takie, że lesbijki nie zagrażają ładowi moralnemu. Z czym wypada mi się w pełni zgodzić, ale co mnie, jako literatura, niepokoi. Bo zapytam – czy Witkowski zastanawiał się nad ładem społecznym i limitami wyobraźni heteroseksualnej, pisząc „Lubiewo”? Czy trzebienie radykalizmu w polskiej powieści popularnej to nie jej najgorsza wada?

Wiem, chodzi o to, żeby „dostarczyć”, a fabuł o kochających się kobietach powinno po prostu być więcej, wówczas po jednej nie spodziewałabym się wszystkiego. Poza tym mieszam obiegi i konwencje. Ale, ale, czy „Moja les” też nie stoi, z przeproszeniem, w rozkroku, nie puszczając z rąk żadnej nitki i odsyłając wobec tego jednocześnie ku wykluczającym się półkom? Ciekawa jestem, jak powieść zostanie odebrana, będzie to sprawdzian nie tyle powieści, ile stanu debaty nad literaturą kobiecą, oczekiwań czytelniczych i schematów krytycznych.