ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (152) / 2010

Agnieszka Nęcka, Mariusz Sieniewicz,

LITERATURA POWINNA BYĆ RYZYKOWNYM PRZEDSIĘWZIĘCIEM

A A A
Agnieszka Nęcka: Czy nie uważasz, że „Miasto Szklanych Słoni” jest zbyt ryzykownym przedsięwzięciem? O jakim odbiorcy myślałeś, pisząc swoją najnowszą powieść? A może piszesz, nie starając się projektować swojego „idealnego czytelnika”?

Mariusz Sieniewicz: Zdecydowanie to drugie. Ilekroć pada pytanie o projekt „idealnego czytelnika”, wpadam w popłoch. Nie chcę, a chyba nawet nie umiem, wyobrazić sobie „idealnego czytelnika”. Istnieje zbyt wielu potencjalnych „cenzorów”, żeby brać sobie na kark jeszcze jedną instancję monitorującą. Staram się każdego czytelnika traktować bardzo poważnie, to znaczy nie myślę o nim podczas pisania. Ciągła świadomość, że ktoś to będzie czytać, analizować, oceniać, zwłaszcza oceniać, byłaby w moim przypadku obezwładniająca. Czytelnik pojawia się wraz z zakończeniem pisania, wtedy – proszę bardzo: bierzcie i jedzcie, oto dzieło moje. Poza tym jest chyba wystarczająco dużo literatury tworzonej z wyrachowanym wręcz uwzględnianiem oczekiwań czytelniczych, że taki autor jak ja może czuć się zwolniony z tych kalkulacji. O ryzykowności przedsięwzięcia, jakim jest „Miasto Szklanych Słoni”, można mówić w kategoriach wewnątrzliterackich: to niebezpieczne eksperymentowanie z przesuwaniem granic między realnością a zmyśleniem, między wewnętrznym a zewnętrznym kształtem świata. I tu właśnie czytelnik może być, przynajmniej na początku, zdezorientowany. Zresztą, literatura powinna być ryzykownym przedsięwzięciem, innej nie ma sensu tworzyć.

A.N.:Zgadzam się, że tylko literatura wymagająca, stawiająca opór lekturowy, a zatem – ryzykowna, jest literaturą interesującą i pociągającą. Mówiąc o ryzykowności, miałam na myśli właśnie ową dezorientację i kłopot w rozgraniczeniach metatekstowych, w odnajdywaniu się w opowieści zawieszonej między opowiadaniem i „byciem opowiadanym”. W efekcie „Miasto Szklanych Słoni” zdaje się być najtrudniejszą spośród Twoich dotychczasowych książek. Powiedziałeś jakiś czas temu, że „Czasem można ubrać ładne fatałaszki, w sensie medialnym. Nominacje, nagrody, wywiady, występy – czy w telewizji, czy w radio, czy w innych mediach – mają na celu zbudowanie sztafażu, koturnu, który ma się do pisania jak pięść do nosa”. Czy nie jest poniekąd tak, że z jednej strony chciałbyś być kimś, kto pisze w zgodzie z samym sobą, komu nie zależy na nawiązaniu łatwego porozumienia z każdym czytelnikiem, ale z drugiej – masz świadomość tego, że jedynie „słyszalni” zostaną wysłuchani?

M.S.: Zarysowałaś niebezpieczną alternatywę. Ona stwarza we mnie jakąś irytującą i coraz bardziej powiększającą się schizofrenię. Nie umiem sobie z tym poradzić. Piszę w zgodzie z samym sobą, zresztą, jak może być inaczej, i pragnę jednocześnie, żeby moje książki były słyszalne, co czasami wymusza podjęcie gestów nie z mojej bajki. Jednak najgorsze jest to, że przestrzeń, w jakiej odbywa się komunikacja, ewoluuje w coraz bardziej obcą, coraz bardziej wrogą literaturze stronę. „Słyszalność” zastępowana jest „widzialnością”. I nie książki, tylko autora. Kulturę medialną interesuje nie to, co autor mówi, lecz czy stworzył jakąś atrakcyjną formę samego siebie, czy się dobrze opakował w pi-arowskim autobiografizmie, czytaj: autolansie. Stąd dochodzi do wielu nieporozumień. Ktoś żartobliwie zauważył, że za jakiś czas, a może już to się dokonuje, o książkach rozstrzygać będzie autorskie zdjęcie na okładce, a pisarz odniesie sukces tylko wtedy, gdy przyswoi sobie celebryckie rytuały. Ano zobaczymy, Michał Witkowski przeciera szlak. Podejrzewam, że problem leży też gdzie indziej – w systematycznym degradowaniu roli krytyki literackiej, pozbawianiu jej głosu. W klasycznym, starym układzie to krytyka czyniła książkę „słyszalną” lub nie. Dzisiaj autor pozostaje coraz częściej sam i na własną rękę musi się zmagać z Babilonem. Chociaż… czy naprawdę musi? Z wiekiem przestaję przykładać aż tak kategorycznie miary. Generalnie chodzi o to, żeby nie dawać ciała, żeby być godnym swojego języka.

A.N.:Owszem, Witkowski przeciera szlak, ale chyba mało skutecznie. Masz jednak rację, część winy za obecny stan rzeczy ponosi właśnie krytyka literacka, która odpuściła, pozwoliła odebrać sobie swoje przywileje i obowiązki, dała się uwieść „błyskotkom”. Dziś mówimy raczej o recenzenctwie aniżeli krytyce w ścisłym sensie.

M.S.: No bo też krytyka została pozbawiona miejsc, gdzie mogłaby żywo i dynamicznie się rozwijać. W prostej linii ma to związek z upadkiem czasopism literackich i obniżeniem ich rangi. Przypomnij sobie, jaki rozmach, jakie promieniowanie miały jeszcze w latach 90. pisma w rodzaju „Nowego Nurtu”, „bruLionu”, „FA-artu” czy „Studium”. To tam „wykuwał” się obraz najnowszej literatury. Dzisiaj zostaje albo „akademia”, albo gazety codzienne, które rządzą się zupełnie innymi prawami. Obecnie rozmach krytycznych debat określa „ilość znaków”, w której musi się zmieścić krytyk. Do tego doszły typowe hiperbolizacje działów marketingu w wydawnictwach. Co autor, to geniusz. A i „kolorowe” media coraz mocniej ustalają swój kanon, zagłuszając „słyszalność” wartościowych pozycji.

A.N.:W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie jesteś pisarzem, a nim bywasz, że wywodząc się ze środowiska robotniczego, masz pełną świadomość tego, że literatura powinna stać po stronie wykluczonych, ale że Twoje pisanie „nikogo nie zbawia, nikogo nie przemienia, co najwyżej może zmuszać do refleksji”. „Miasto Szklanych Słoni” jest Twoją piątą książką, co pozwala sądzić, że mimo wszystko wierzysz w sens tego, co robisz?

M.S.: Na fali mody „Krytyką polityczną” większość dzisiejszej złotej młodzieży zapewnia, że wywodzi się ze środowiska robotniczego, więc dziękując Ci, że o tym wspominasz, pomińmy ten wątek. Co do sensowności pisania – cały czas odnoszę wrażenie, że mnie się literatura przytrafia, że jest w tym coś trudno wytłumaczalnego. Nic nie zapowiadało, że będzie to moje „życiowe” zajęcie. Najpierw pojawiła się „Prababka” – jakoś w niezamierzony, mało uświadomiony sposób. Ona mi się po prostu „napisała”. Później „Czwarte niebo” i następne książki. Jednak zawsze, po napisaniu powieści, odnosiłem wrażenie, że to już chyba wszystko, co mam do powiedzenia. Byłem wypatroszony z sensów, odarty ze słów, wypluty przez język. I po czterech, pięciu miesiącach – bach!, znowu natrętny, obsesyjny obraz, jakiś wewnętrzny imperatyw, głos wołającego na puszczy: musisz to z siebie wyrzucić, wykrzyczeć, bo inaczej okażesz się tchórzem, który boi się własnego życia, który ulega mu w łatwy, konformistyczny sposób i układa sobie życie z podkulonym ogonem. I raptem słyszysz, jak otoczenie zaczyna nazywać cię pisarzem, zaprasza na spotkania autorskie, pojawiają się recenzje, lecz cały czas człowiek odnosi wrażenie, że ten świat toczy się poza nim. Literatura jest dla mnie mechanizmem obronnym, ową Kafkową „siekierą na zamarzające w nas morze”.

A.N.:Twój bohater „Prowadzi dziennik. Czasem w sposób podobny do dziecka, które bawi się zapałkami, choć nigdy nie widziało pożaru. Czasem jak człowiek, którego szlachetne chęci ocierają się o szaleństwo. Pisze mało logicznie, miejscami banalnie. Można by stwierdzić, że chwilami uzyskuje dość kabaretowy efekt, gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z zapiskami praktykującego lekarza. Wszystko, co dotychczas napisał, może być użyte przeciwko niemu”. Czy uprawnione byłoby snucie analogii między nim a pisarzem?

M.S.: Wiesz, to jest tak, że uzurpatorskie w gruncie rzeczy prawo do tworzenia i nazywania rzeczywistości jest chodzeniem po polu minowym. Doskonale zdajesz sobie sprawę z ograniczeń i niebezpieczeństw, jakie na ciebie czyhają, ale też z bezczelnych „zamachów na rzeczywistość”, których pragniesz dokonać. Do tego dochodzi gorzka świadomość, że i tak wszystko odbywa się w przestrzeni skończonych, ogranych opowieści, że dopada nas zgaga powtarzalności, że oryginalność jest niespełnionym snem, a wszystko powinniśmy czynić w imię niezmiennej prawdy. Tyle że ona również może okazać się bolesnym mirażem, złudzeniem wariata. Masz rację, okulista Jan Kwiecisty mierzy się z iście pisarskimi dylematami, ponieważ podobnie jak pisarz pragnie być twórcą, chce stwarzać nowe światy widzialności, ale dręczy go podskórny niepokój, że te „nowe światy” mogą zadrwić z jego intencji, mogą obrócić się przeciwko niemu, przybierając postać schulzowskich pałub. No, ale tak być musi – literatura jest gestem naszej naiwności i niepoprawnej, wciąż ponawianej wiary, że potrafimy ogarnąć coś, co nas przerasta.

A.N.:Sądzisz, że mimo wszystko da się opisać wieloznaczność i wielopoziomowość świata?

M.S.: Nie wiem, może to czystej wody donkiszoteria. Wiem natomiast, że trzeba próbować. Ludźmi czynią nas wieloznaczności, różnice, a nie podobieństwa. Może na tym polega to nasze życie – odkryć w nim jak najwięcej różnicujących się poziomów i odnaleźć w nich sens, który rozświetli naszą egzystencję.

A.N.:Atakujesz rzeczywistość z rozmaitych poziomów. Wielokrotnie już podkreślałeś, że wypływa to z niezgody na otaczający nas świat i jego niewytłumaczalność. Dlaczego chciałbyś usensownić to, co nie jest do końca zrozumiałe? Czy nie jest tak, że przełamując dykcję realistyczną groteską, wierzysz jednak w to, że owe starania z góry skazane są na niepowodzenie, bo wieloznaczność zawsze wymyka się opisowi? I czy nie dzieje się przypadkiem tak, że od literatury oczekujemy, by próbowała odkrywać tajemnice, ale przy takim właśnie założeniu, że jej się to nie uda? Wiesz... chodzi o to, by gonić króliczka, ale go nie złapać...

M.S.: No tak, to jest łatwy chwyt retoryki humanistycznej: próbować za wszelką cenę, mając świadomość, że jest się skazanym na porażkę. Tragiczność w czystej postaci, definiowanej przez Gray’a jako zmierzenie się ludzkiej woli z losem. Tyle że te rozpoznania pojawiają się post factum, dokładniej: po napisaniu książki. Jednak żeby chwycić się za bary ze światem potrzebna jest naiwność, że dam radę. Bez naiwności nie ma literatury, jest tylko albo cynizm pod maską gry, albo konfesyjne bajanie. U mnie jest inaczej: jestem naiwnie pewien swoich sił, tym rodzajem naiwnej pewności, jaka jest udziałem kolesia, który wchodzi do knajpy pełnej na przykład kiboli Legii Warszawa, krzyczy: „Legia to ch…” i rzuca się na nich z bezczelną, ułańską fantazją. W literaturze jest podobnie, nie mierzy się sił na zamiary.

A.N.:Przyznajesz dość często, że Twoi bohaterowie noszą w sobie cząstkę Ciebie, ponieważ dzięki pisaniu komponujesz także swoją „bolesną biografię”. Czy nie jest zatem tak, że i o Tobie można by powiedzieć, że jesteś takim dzieckiem, „które bawi się zapałkami, choć nigdy nie widziało pożaru”? To rodzaj asekuracji na wypadek, gdyby się okazało, że „Miasto Szklanych Słoni” jest jednak powieścią za trudną, a Twoje intencje zostaną źle zrozumiane?

M.S.: Czyżbyś rzucała mnie w objęcia skretyniałej popkultury, która opiewając trywializm i łatwostrawność, w „trudności” widziała wadę?… Nie, to raczej sygnał, że w gruncie rzeczy pisanie, literatura są transcendentnym działaniem, tworzeniem świata, który przerasta piszącego, który może, a czasami nawet powinien uniezależnić się od autora. Czasami odnoszę wrażenie, że jesteśmy jak takie naiwne, niefrasobliwe dzieci, które dostały zapałki, czyli język. A z nim nie ma żartów. To dla mnie dość agresywny, niezależny byt. Stąd zaczynając pisać, nie wiem do końca, gdzie mnie doprowadzi. Jakkolwiek to zabrzmi humorystycznie, ja nie panuję nad światem, który wywołuję. Podpalam zapałkę…

A.N.:Nic podobnego! Owa „trudność” jest wielką zaletą „Miasta Szklanych Słoni”. Twoich książek nie sposób lokować w obrębie paradygmatu pop. Miałam na myśli takie małe zabezpieczenie z Twojej strony. Coś na kształt stwierdzenia: starałem się, ale jeśli mi nie wyszło tak, jak oczekiwaliście, trudno; to nie do końca moja wina. Być może to kwestia owej schizofrenii, o której mówiliśmy na początku. Ale też, w moim odczuciu, nie da się ująć tego trafniej. Podpalasz zapałkę, pojawia się iskra i ogień...

M.S.: No tak, skoro sprowokowało się coś większego od siebie, skoro tak namacalnie doświadczyło się „nieprzewidywalności procesu pisarskiego”, spełnienie jakichś oczekiwań – zewnętrznych oczekiwań czytelnika, krytyka, jest niemożliwe. Chcę, żeby to, co piszę, stawiało opór, żeby nie było „zadaniowym” traktowaniem literatury. Zabezpieczenie – jak to określasz – jest sygnałem dla odbiorcy: zobacz, pożar wymknął się spod kontroli podpalacza, ogarnął jego samego, i to jest jedna z najpiękniejszych cech literatury.

A.N.:Zgodzisz się z opiniami tych, którzy – jak Jerzy Jarzębski czy Dariusz Nowacki – powiadają, że już poetyka „Rebelii” była wyraźną konsekwencją potrzeby zerwania z etykietką „prozy zaangażowanej”?

M.S.: Ale ja przecież cały czas nic innego nie robię, tylko „angażuję się” w rzeczywistość. Zmieniają się jedynie sposoby i przestrzenie tego „zaangażowania”. Dla mnie struktura społecznej rzeczywistości czy też międzyludzkich relacji nie jest jakąś czysto powierzchniową, behawioralną sprawą. To problem wewnętrznych demonów, indoktrynowanych bóstw i fetyszy, kształtujących nas jako ludzi. Chyba nikt przytomny już nie wierzy, że jesteśmy autonomicznymi, niepodległymi indywidualnościami. Jesteśmy raczej monadycznym śmietnikiem najróżniejszych, zazwyczaj narzucanych nam kodów kulturowych, społecznych, narodowych. I to wszystko mieli się w nas, deformuje, wykoślawia. Jeśli do „Rebelii” na plan pierwszy wysuwały się te zewnętrzne mechanizmy, to już sama „Rebelia”, jak i „Miasto Szklanych Słoni” są próbą zejścia w głąb czyśćców i piekieł moich fantazmatów, które czynią mnie Mężczyzną, Polakiem, Prowincjuszem, i tak dalej, a bardzo rzadko Człowiekiem. Ja nadal chcę wierzyć w szlachetność tej etykietki, czyli w Rilke’owski imperatyw stania po stronie przegranych, wykluczonych. Dla literatury nie ma nic gorszego niż samozadowolenie, niż podpisanie paktu, a raczej cyrografu ze światem, którego ponoć nie można zmienić. Ale jest w stwierdzeniach dotyczących mojego zrywania z tą etykietką coś zastanawiającego: a mianowicie problem formy. W chwili, gdy odchodzisz od realizmu, od konwencjonalnych sposobów budowania „świata przedstawionego”... mam wrażenie, że Jerzy Jarzębski automatycznie odczytuje to jako zerwanie z zaangażowaniem, jakby treść i odpowiadająca jej forma były nierozłączne niczym marchewka i groszek. A mnie coraz bardziej fascynują i pochłaniają irracjonalne podstawy rzeczywistości, fantasmagorie, majaki, rojenia, surrealne przebłyski, które też kształtują naszą tożsamość, może nawet w większym stopniu, niż nam się zdaje. No i język, będący równoprawnym uczestnikiem tworzenia tej tożsamości. Literatura zaangażowana doszła w pewnym momencie do syndromu łopatologii, do ilustracyjnego, obrazkowego rejestrowania niedoli ludzi wykluczonych. A ja staram się w tę łopatologię wrzucić granat języka i wyjąć zawleczkę metafory.

A.N.:Bawisz się formą i językiem, sprawdzając, jak daleko można się posunąć? Czyżbyś skłaniał się ku postmodernizmowi?

M.S.: To w żadnej mierze nie jest postmodernizm, chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem bękartem postmoderny, że od niej nie ucieknę – to moja macocha. Myślę, że mylne pojęcie „zabawy” wprowadzili amerykańscy postmoderniści. Dla mnie to nie jest zabawa, to czasami podniosła, czasami plugawa walka z biblioteką, którą ma się w głowie. O „Mieście…” dużo się mówi przez pryzmat wyobraźni wyzwolonej. Zgoda, choć wołałbym mówić o wyobraźni wyzwalającej się. Z cytatów, kulturowych i językowych kodów, z całej tej skamieliny toposów. To jest proces. I w tej walce pragnę sprawdzić, gdzie są granice mojego ja społecznego, literackiego, kulturowego, „ja” zaprojektowanego przez zbiorowe rytuały, wspólnotowe msze, i czy poza tymi granicami jest coś, co nazwałbym „ja” wewnętrznym, mówiącym niepodległym, czystym głosem.

A.N.:Uważasz, że rzeczywistość jest nudna i przewidywalna?

M.S.: Nudna i przewidywalna jest rzeczywistość pod postacią gotowych scenariuszy, form, narracji naszego życia. Dzisiejsza kultura łudzi mnie błyskotkami niepowtarzalności, wmawia mi, że moje życie jest niesamowicie spektakularne i wyjątkowe, podczas gdy w istocie wpycha mnie w gotowe modele: konsumpcyjne, religijne, tożsamościowe. Pluralizm kultury istnieje raczej w planie czysto retorycznym, przeciętny Kowalski żyje w samokopiującej się, monotonnej codzienności. Owa przewidywalność jest wyjściową obserwacją Kwiecistego, która zmusza go do podjęcia wyzwania, jakim jest stworzenie świata według własnych recept.

A.N.:A jednak Kwiecisty w pewnym sensie ponosi klęskę.

M.S.: Ponosi klęskę w tej jednej opowieści, jaką jest Miasto Szklanych Słoni. Ale przecież w finale zaczyna pisać od nowa, pod okiem Tęczowej Wieloródki. Z klęski wychodzi ze świadomością, że światu można dać odpór wyłącznie poprzez tworzenie kolejnej opowieści. Nie udało się, próbuję dalej. To chyba jedyny, realny w jego sytuacji gest sprzeciwu. To sygnał, że choćbyśmy byli wrzucani w obce, wielkie opowieści, musimy tworzyć kontr-opowieści. Przypomina mi się Schulzowski „trzynasty, nadliczbowy miesiąc” – ta kontr-opowieść ma coś z jego charakteru. Wypełnia ją wszystko, co odrzucone, pominięte, wykluczone przez dominującą opowieść. Z tych „odpadów” buduję swój własny, autonomiczny świat.

A.N.:„Złe widzenie” ma zostać zastąpione „nową widzialnością”, a zatem instynkt i wyobraźnia, które są motorem napędowym Twojej najnowszej narracji, mają być apologią szeroko rozumianej wolności?

M.S.: Myślę, że zracjonalizowany, wciąż hierarchiczny model świata, wspierany przez dyskursy rywalizujące ze sobą o dominację, wyczerpał się, że trzeba inaczej nazywać podmiotowość jednostki, dać jej sposobność do poszukiwania „nowej widzialności”, czyli uczynić z wyobraźni, intuicji, instynktu pełnoprawne narzędzia poznania. Nowa widzialność to gest Kolumba – odkrywanie w codzienność nieznanych dotychczas światów, istniejących, choć utajonych, które pomogą nam lepiej poznać nas samych. Jak na razie dzieje się coś odwrotnego. Czuję, że w dobie formatowania naszego życia wyobraźnia jest coraz bardziej deficytową wartością. Bez wyobraźni staniemy się chyba kastrami i będziemy śpiewać cienkim głosem. Wyobraźnia to wolność, pod warunkiem, że będziemy rozumieć ją jak Cioran: jako prawo do różnicy. Wyobraźnia, i jej językowy oręż – metafora, różnicują świat.

A.N.:Czy „zbędne, niedokończone historie” mogą stać się źródłem obłędu? Czy też dzięki opowieści ma zostać odnaleziony sens egzystencji? Potrzeba generowania historii, stwarzania alternatywnych światów jako jedna z podstawowych czynności życiowych?

M.S.: „Ja to ktoś inny”, napisał Rimbaud i mnie chodzi właśnie o iluminację, która jest migotaniem ludzkiej podmiotowości w różnych historiach, wcieleniach, biografiach. Jan Kwiecisty stwierdza, że za sprawą wyobraźni i języka może stać się każdym i wszystkim – i to jest wbrew panującemu porządkowi, wbrew tym gotowym scenariuszom życia, które zakreślają nam wyraźne granice i role. Chodzi mi o przekraczanie i podważanie jednej, dominującej opowieści, która inne uznaje za zbędne. Trzeba zanegować istniejący świat, a dokładniej: istniejącą i hegemoniczną opowieść o tym świecie. I to ma, to musi mieć swoją cenę – człowiek ociera się o obłęd, szaleństwo, doświadczając mnogości opowieści. Jesteśmy ich wielkim płodem. Ale kto powiedział, że obłęd jest czymś złym, jeśli życie objawia się w nim pełniej? Chciałbym, żeby potrzeba generowania alternatywnych światów była podstawową czynnością życiową. Podejrzewam jednak, że jest odwrotnie, że uwierzyliśmy w jeden widzialny i powszechny świat. Tyle że taki świat coraz częściej okazuje się więzieniem. Jeśli się przeciwko niemu zbuntujesz, zostaniesz uznana za chorego człowieka, którego natychmiast trzeba przywrócić do zdrowiej opowieści.

A.N.:Stąd więc w „centrum” Twoich książek znajduje się szeroko pojmowana inność? By ją oswoić i zmniejszyć lęk, jaki wywołuje?

M.S.: Chyba, żeby ją odnajdywać i oswajać w sobie. Inność nie wywołuje we mnie lęku, przeciwnie – ona mnie w jakiś sposób fascynuje, ponieważ poszerza i wzbogaca granice mojej tożsamości, mnie jako człowieka. I w tym znaczeniu literatura jest działaniem subwersywnym – jest próbą zaprzeczenia skodyfikowanym wartościom, naruszeniem normatywnych postaw. Inny to ktoś, kto bardzo dużo mówi o mnie samym. Znów powołam się na Camusa, ale chyba bardziej nawet na Levinasa. Inny jest lustrem, w którym mogę się przejrzeć, jeśli tylko odrzucę zarozumiałą pewność siebie co do mojej „twardej” podmiotowości. Jeśli można mówić o lęku, to obawiam się tych mechanizmów kultury, które postać Innego zmieniają w konstrukt Obcego. Inny objawia się poprzez spotkanie. Obcy poprzez potencjalny konflikt.

A.N.:Coraz silniej, w moim odczuciu, kładziesz nacisk na sprawy płci. Jesteś feministą? A może wykorzystywanie kobiecej cielesności jako towaru jest najbardziej czytelną metaforą konsumpcjonizmu?

M.S.: Ale raczej takim nieśmiałym feministą, ze świadomością, że jestem neofitą feministycznego porządku. Do feminizmu dochodziłem z czysto męskich pozycji, to znaczy dostrzegłem w kobiecości… Innego. Na wzór Innego Levinasa. I to okazało się nagle dojmującą, odkrywczą, ale i bolesną peregrynacją, która kompletnie zdemolowała moje rozumienie tożsamości. Od dawna jestem piewcą pierwiastka żeńskiego, który należy w sobie odnawiać, znajdować mu właściwy język. Stąd właśnie: wyobraźnia, spiralny, zmetaforyzowany język, intuicyjność. W sensie kulturowym kobieca cielesność była totalnie instrumentalizowana i zrozumiałem, że tkwi w niej właśnie wykluczany, degradowany genotyp Innego, jego twarz, w której jako facet widzę bardzo wyraźnie swoje opresyjne odbicie. Co więcej, patriarchat zaanektował wiele przestrzeni życia, które nie są jego, narzucił im swój język. I chyba w dobie konsumpcjonizmu niewiele się zmienia: kobiecość jest traktowana jak towar, jest sprzedana zarówno w dosłownym, jak i metaforycznym sensie. Nasz język społeczny nawet tego nie ukrywa. Konsumpcja być może nie jest niczym złym, gdy dotyczy rzeczy, jeśli natomiast zaczyna narzucać międzyludzkie relacje, staje się jakąś niespotykaną dotychczas formą zależności. Powiedziałem wcześniej, że trzeba stać po stronie przegranych, więc chciałbym stać po stronie „niezbyt fajniej laski”, chciałbym ująć się za bezjęzyczną, nieistniejącą mową czarownic, które spłonęły na stosach, chciałbym empatycznie zrozumieć gest Komornickiej, która w hotelowym pokoju gruchocze sobie szczękę, by stać się Włastem, chciałbym móc zrozumieć Sylvię Plath, która wkłada sobie głowę do piecyka kuchennego. To są transgresyjne doświadczenia płci, które są jednocześnie jakimś wyrzutem sumienia pod adresem kultury.

A.N.: Ambitne plany! Trzymam kciuki i serdecznie dziękuję za rozmowę.