ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (153) / 2010

Paweł Miech,

PRZEMIANA IDEI W KSIĄŻKI

A A A
Na pozór jest w tym coś nieco podniecającego i ryzykownego. Art. 256 §2 polskiego Kodeku Karnego głosi, że za rozpowszechnianie materiałów o treści komunistycznej, grozi kara grzywny lub pozbawienia wolności do lat 2. W nowym numerze „Krytyki Politycznej” jest zawarty materiał o treści komunistycznej, i to materiał dosyć ciężkiego kalibru, „Manifest Komunistyczny” Marksa i Engelsa. Zagrożenie konsekwencjami prawnymi jest jednak pozorne. Paragraf §3 tego samego artykułu uściśla bowiem, że rozpowszechniania materiałów komunistycznych nie jest przestępstwem wtedy, gdy czyni się to dla celów edukacyjnych, artystycznych lub naukowych. Za sformułowaniami §3 kryje się zapewne przekonanie, że wymienione dopuszczone zastosowania nie mają żadnych realnych konsekwencji dla życia społecznego. Polscy prawodawcy uznali najwyraźniej, że tego typu aktywności jak wykład akademicki, działanie artystyczne, czy interpretacja tekstu są w zupełności pozbawione znaczenia politycznego. Z punktu widzenia prawodawcy jest to zapewne rodzaj nieszkodliwego gadulstwa, które nikomu nie może przecież zagrażać i z którego nic nie może wyniknąć w realnym świecie. To założenie polskich prawodawców wydaje się być bardzo trafne – całkiem nieźle pasuje ono do treści nowego numeru „Krytyki Politycznej” zatytułowanego „Manifest Komunistyczny i Kryminał”.

Polityczna indolencja lewicy wydaje się integralnie wiązać z rozpadem samego marksizmu. Diagnoza rozkładu jest oczywiście znana od dosyć dawna, co najmniej od czasów „Głównych nurtów marksizmu” Kołakowskiego. Claude Lefort, który komentuje w KP „Manifest Komunistyczny” bagatelizuje ją jednak: „Marksizm ulega dziś rozkładowi (…) ale nie oznacza to (wbrew przekonaniu kilku lekkomyślnych krytyków), że dzieło Marksa przestało być frapujące”. Oczywiście, bardzo łatwo jest rzucać tego typu deklaracje, znacznie trudniej natomiast uzasadnić je w przekonujący sposób. Poza tym, nie sposób nie zauważyć, że sformułowaną przez Leforta deklaracją można opatrzyć każdą książkę z zakresu historiografii idei. Nieco zaskakujące jest to, że nikogo nie nudzi dziś to monotonne powtarzanie się przywołanej przez Leforta frazy w całym szeregu książek, które stawiają sobie za cel odtworzenie tego, co filozof „miał na myśli”. Słowo „Marks” można w niej zmienić na dowolne inne nazwisko filozofa, a postulat taki przypisać można każdemu autorowi komentującego klasyka filozofii. Dowód? „Bardzo wiele możemy się od Hegla nauczyć w szczegółach, jednak w odniesieniu do całości nie jest to możliwe” (H. Schnädelbach: „Hegel- wprowadzenie”). Mamy tu praktycznie analogiczną ideę: Hegla warto czytać, coś tam ciekawego może i da się znaleźć, niemniej jednak jako całość nie powinniśmy traktować go zbyt poważnie. Nie sposób zaprzeczyć, że na skutek swojego szerokiego rozpowszechnienia, stwierdzenia tego typu nieznośnie się zbanalizowały.

Z drugiej strony na ogół okazuje się, że myśliciel, o którym wypowiada się tego typu twierdzenia, jest frapujący wyłącznie dla autora książki o nim. Jak nietrudno się domyślić podobnie jest z Lefortem. Po lekturze jego komentarza czytelnik dochodzi do jednoznacznego wniosku: idee Marksa mogą interesować jedynie oderwanego od świata uczonego akademickiego zajętego sprawami pozbawionymi znaczenia dla większości społeczeństwa. Uczeni ci, zwłaszcza na wydziałach humanistycznych, zajmują się egzegezami wszystkich możliwych tekstów, od „Odysei” po najnowsze powieści. Pośród całej masy książek, które przeglądają, mogą przejrzeć i „Manifest Komunistyczny”, podumać nad konstrukcją tekstu (np. „O! Marks używa my zamiast ja, a więc mówi w imieniu komunistów”), zastanowić się, co autor miał na myśli („Marks twierdził to i to”), a nawet napisać artykuł na ten temat. Naturalnie nic konkretnego z tego nie wynika. Rozprawianie o tym, że coś jest frapujące, interesujące lub warte lektury to po prostu część banalnych uzasadnień, które podają sobie nawzajem uczestnicy praktyk akademickich zapytani, dlaczego coś czytają. Frazesy te trafiają może do innych uczonych, jeśli jednak ujmiemy je w szerszym kontekście społecznym, są pozbawione sensu. Dla nikogo poza Lefortem i jego kolegami z francuskich, niemieckich czy polskich uczelni idee Marksa nie są frapujące, dla wszystkich poza nimi są pozbawione znaczenia. Nie sądzę, by Lefort się tym przejmował, nie widać też, by zależało mu na zmianie tego stanu rzeczy. Wygląda na to, że jest on przekonany, że wystarczy napisać kolejną, w zasadzie zupełnie zbędną, egzegezę tego, co też Marks miał na myśli. Niech ukaże się w jakiejś książce, którą ktoś później położy sobie na półce.

Doskonale wiem, że to co piszę jest banalne. Jednak właśnie o to mi chodzi: idee stały się banalne, straciły jakąkolwiek wartość i wagę. Istnieją jedynie jako materiał nudnych procesów akademickiego przeżuwania, trawienia i wypluwania (wypluwania oczywiście w postaci tekstu). Fakt, że Marks zupełnie stracił jakiekolwiek znaczenie jest częścią szerszego procesu, który jest w sumie dosyć smutny. Proces ten określiłbym jako stopniową przemianę idei w książki. Genialną ilustracją tego procesu wydaje się być praca Susanne Hanus, „Biblioteka Komunistyczna” (s.11-21 omawianego numeru). Praca jest serią rysunków przedstawiających półki z książkami, na których stoją najważniejsze dzieła lewicy: od Marksa, przez Lenina i Różę Luksemburg, po Kołakowskiego. Rysunki Hanus pobudzają do refleksji nad przeobrażeniami, które spotkały idee lewicowe. Dawno temu w jakichś zamierzchłych, zapomnianych już przez nas czasach, idee miały moc, wiązały się z władzą, prowadziły do gwałtownych przemian w realnym świecie. Budziły namiętności, prowadziły do przemocy, pod ich wpływem wybuchały wojny, ludzie mordowali się w ich imię. Dziś w czasach post-historycznych i post-politycznych sytuacja wygląda diametralnie odmiennie, idee nic już nie znaczą, nie prowadzą do jakichkolwiek zmian w otaczającym nas świecie. Stały się po prostu zawartością książek. A książka jest po prostu zwykłym towarem, elementem całego kapitalistycznego systemu wymiany. Można mieć do niej dostęp w bibliotece, jeśli spełnia się pewne biurokratyczne wymogi, możną ją sobie kupić w księgarni, jeśli dysponuje się odpowiednim kapitałem. Co ważne, książka nie pełni absolutnie żadnej roli sprawczej. Z punktu widzenia systemu społecznego jej status jest taki sam, jak status każdego innego przedmiotu, krążącego w kapitalistycznych sieciach wymiany. Po książkę sięga uczony akademicki, który także jest jednym z trybików tego systemu. Trudno przy tym ukryć fakt, że uczony ten jest jednak jednostką uprzywilejowaną. Jak trafnie i szczerze ujmuje tą kwestie Martha Nussbaum „Pisarka i nauczycielka filozofii jest szczęśliwą osobą, mającą ten rzadki przywilej, który posiada niewiele osób, by spędzić swoje życie na wyrażaniu swoich najbardziej poważnych myśli i uczuć o problemach, które ją najbardziej poruszyły. Ale to wspaniałe życie jest częścią całego świata, w którym głód, analfabetyzm i choroba są codziennym losem istot ludzkich, które ciągle istnieją, a także przyczyną śmierci dla tych, którzy już nie istnieją. Życie pełne zrelaksowanego wyrażania siebie jest, dla większości świata, tak nierealnym marzeniem, że rzadko może nawet być uświadomione” (M. Nussbaum: „The Therapy of Desire”, Princeton 1995, s.3). Cytat ten jest szczególnie ciekawy w naszym kontekście, pokazuje bowiem tło stwierdzenia Leforta: „idee Marksa są dla nas wciąż frapujące”. Sens tego stwierdzenia jest mniej więcej taki: wypoczęty zachodni intelektualista zasiada w fotelu, duma nad stronami „Manifestu Komunistycznego” i stwierdza: „hm to całkiem frapujące, nie jest to może coś, co skłoniłoby mnie do zrobienia czegoś dla innych, trzeba jednak przyznać: nieźle się czyta, można by o tym napisać fajny tekścik”. (Żałuje, że nie mam talentu do rysowania komiksów, chętnie namalowałbym tą scenkę w postaci komiksowego obrazka.) Z drugiej strony wypowiedź Nussbaum rzuca też ciekawe światło na „Komunistyczną Bibliotekę” Suzanne Hanus. Pokazuje ona, u kogo stoją na półce książki komunistów. Otóż stoją one w mieszkaniu zadowolonego z siebie intelektualisty, który nic już nie zamierza traktować poważnie, zwłaszcza zaś nie zamierza się przejmować tym, że inni nie mogą sobie pozwolić na wydanie pieniędzy na jakąkolwiek książkę.

Nowy numer „Krytyki Politycznej” czyta się niewątpliwie bardzo dobrze i jest on pod wieloma względami bardzo frapujący. Niemniej jednak z początku wydawało się, że Krytyka Polityczna ma nieco inne ambicje niż tego typu pozbawione wagi i odpowiedzialności dumania. Jeśli dobrze przypominam sobie jej początki, to miało być groźnie, miano budować jakiś poważny ruch społeczny. Establishment miał czuć się zagrożony, gdzieś na horyzoncie majaczyła nam rewolucja, polska sfera publiczna miała być w jakiś istotny sposób przebudowana. Kiedyś, jeszcze całkiem niedawno, bo w numerze 11/12 z zimy 2007, chwalono antagonizm, dyskutowano o polityce radykalnej (trudno oczywiście powiedzieć, na ile szczerze). Post-polityka wraz z jej ograniczeniem spraw istotnych do ciasnego horyzontu prywatnego egoistycznego interesu stała się przedmiotem gwałtownego natarcia. Liberalny konsensus uznawano za iluzję. Zawartość artystyczna była mocno kontrowersyjna i pokazywała patologie kapitalizmu.

Najwyraźniej jednak po czasach burzy i naporu niewiele już dziś pozostało. Stopniowo KP zaczyna się zmieniać w coś w rodzaju czasopisma plotkarskiego dla lewicowych salonów. Prywatne sprawy jej autorów, to że lubią sobie poczytać kryminały, fakt, że są np. gejami lub lesbijkami, stają się stopniowo znacznie ważniejsze niż jakakolwiek poważna, merytoryczna debata. Już w poprzednim numerze (19/2009) zatytułowanym „Nowy Wspaniały Świat” pojawił się, momentami ciekawy, momentami żenujący, wywiad Kingi Dunin z Igorem Stokfiszewskim, dzięki któremu mogliśmy poznać fascynujące ploteczki o tym, kto z kim w Warszafce i Krakowie kręci. Wszystkie te na pół ekshibicjonistyczne i całkowicie osobiste wynurzenia zostały wtedy sprytnie podciągnięte pod temat „biseksualizm i kapitalizm”, dzięki czemu „zaangażowany działacz lewicowy” mógł odnieść wrażenie, że zajmuje się czymś bardzo doniosłym i poważnym. W tym numerze ploteczki też zajmują istotne miejsce; zainteresowanym polecam kwestionariusz Žižka (na który odpowiada tym razem Krzysztof Michalski), a także dziennik innego Michalskiego – Cezarego. Kwestionariusz Žižka przypomina w zasadzie infantylne quizy z Facebooka typu: jakim filozofem jesteś, albo jakim typem Polaka jesteś. Podobnie w kwestionariuszu Žižka znajdują się takie pytania, jak: „jakim bohaterem literackim chciałeś być jako dziecko?” lub „Czy zabiłbyś świnię, aby zjeść schabowego?”. Cezary Michalski w swoim dzienniku opowiada nam natomiast o swoim życiu osobistym, z kim się spotkał na salonach o czym dyskutował itd. itp.

Jednym słowem, sądząc po najnowszym numerze KP, myślenie post-polityczne i post-historyczne, koncentracja na prywatności, na własnych egoistycznych rozkoszach zaczyna coraz głębiej przenikać lewicę. Oczywiście nie twierdzę bynajmniej, że całe środowisko jest tą post-polityczną mentalnością przeniknięte. Niektóre artykuły i prace próbują podejmować tematy istotne w duchu autentycznie lewicowym, jest ich jednak bardzo mało (moim zdaniem, zaledwie 4 na 24: obrazy Joanny Wowrzeczki-Warczok, artykuły Jakuba Bożka, Doroty Janiszewska, Andrzeja Friszke). Nie wypowiadam się też w żaden sposób na temat całej działalności klubów KP, której nie znam. Być może numer 20-21 nie jest reprezentatywny dla wszystkich działań KP, których jest przecież mnóstwo; nie wykluczam takiej możliwości. Jeśli jednak reprezentatywny jest, to naprawdę niewiele pozostało w „Krytyce Politycznej” po dawnych planach i deklaracjach: staje się ona częścią systemu i establishmentu, zaczyna prezentować tą samą mentalność, którą kiedyś odrzucała.