ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (155) / 2010

Magdalena Boczkowska,

CIĄG DALSZY NIE NASTĄPI

A A A
Tom opowiadań o nieco tajemniczym tytule – „Apero na moście” – to debiut prozatorski Ewy Elżbiety Nowakowskiej, tłumaczki i poetki, która do tej pory dała się poznać jako autorka dwóch nagradzanych zbiorów poetyckich – wydanego w 1999 roku „Dopiero pod pewnym kątem” oraz „Nieboskłonów” z roku 2003. Przed poetycką frazą nie ma, jak widać, ucieczki i w prozie Nowakowskiej również wyraźnie występuje, charakterystyczna właśnie dla poezji, pokora wobec słowa, a właściwie wypadałoby powiedzieć – zamiłowanie do ciszy, wiara w to, że milcząc czy też pewne fakty tylko przemilczając, można czasem powiedzieć więcej.

Omawiany tom jest zbiorem krótkich nie opowiadań właściwie, ale raczej impresji, chwil, mgnień. Ktoś kogoś gdzieś spotyka. Ktoś z kimś o czymś rozmawia. Ktoś czegoś szuka, czasem nie do końca wiedząc nawet, czego. Ktoś coś znajduje bądź nie. Ktoś coś komuś oddaje. Tych ponumerowanych miniatur jest dokładnie dwadzieścia dwie, przy czym numeracja jest odwrotna – od numeru dwadzieścia jeden („Narciarze”) do cyfry zero („Orzech”). W pierwszej kolejności warto przyjrzeć się tytułowemu tekstowi i wyjaśnić znaczenie zagadkowego słowa „apero”.

Główna bohaterka, Polka, spędza wakacje w Alpach. Pewnego dnia, podczas spaceru, trafia na stary drewniany most, na którym „odbywało się południowe, lekkie w charakterze apero, popularne tutaj mini-przyjęcie, urządzane zwykle na stojąco” (to także nazwa alkoholu, rodzaj aperitifu). Jedna z kobiet, Kornelia, zaprasza naszą rodaczkę do siebie do domu. Tam kobieta poznaje męża swej gospodyni, sparaliżowanego w wyniku wypadku samolotowego, Martina. Pod nieobecność małżeństwa bohaterka znajduje polski tekst zatytułowany „Harmonia”. Jest to alternatywna wersja greckiego mitu o Dedalu i Ikarze. Tym razem jednakże Ikar nie zginął, a wylądował „na bagnach […] jego oblepione błotem ciało nie przypominało już posągu. Gdzie podział się ojciec? Czy doleciał na Sycylię? Ikar odkaszlnął i zaintonował pieśń dziękczynną, której uczył go stary służący. Świat powoli wracał do normy. Znikały labirynty pod sztyletem słońca”. I tak jak znikają labirynty, będące symbolem pewnego zamętu, zamieszania, sytuacji bez wyjścia, tak teraz znika logiczne, racjonalne wytłumaczenie, dla bohaterów autorki tomiku „Dopiero pod pewnym kątem” wszystko staje się możliwe i od tej pory nic już nie powinno ich, a także nas, czytelników, dziwić.

Tytułowe „apero” mogłoby jednak mieć i inne znaczenie. W magii istnieje podobno zaklęcie „aparecjum”, pochodzące właśnie od słowa „apero”, a polegające na przywołaniu, ukazaniu niewidzialnych rzeczy bądź osób. Dla Nowakowskiej bowiem granica pomiędzy rzeczywistością a tym, co – nie tyle nierealne, co bardziej niewidzialne – na co dzień niezauważalne, jest bardzo cienka i każdy z jej bohaterów nieustannie ją przekracza. Wszystkie teksty tomu kończą się bowiem w miejscu, w którym tak naprawdę historia powinna się dopiero zaczynać. U autorki „Nieboskłonów” ciąg dalszy nigdy nie następuje. Wystarczy przytoczyć ostatnie zdania kilku miniatur: „Nie drgnęła, ale usłyszałem szept. Wymówiła jedno zdanie” („Optyk”), „Pewnego poniedziałkowego poranka wyjęła z szuflady młotek i poszła rozprawić się z kłódką” („Szczeble”), „Spojrzał na nią przeciągle, po czym przytknął kartkę do płomienia świecy” („Kartka”) czy „Już wiedział, co będzie tematem ostatniej rzeźby” („Rzeźbiarz”). Czytelnicy natomiast nigdy nie dowiedzą się, jakie to było zdanie, co było za zamkniętą na kłódkę bramą, jaki tekst znajdował się na pieczołowicie przechowywanej kartce. ani też jak będzie wyglądała kolejna rzeźba artysty. Pojawiają się także duchy, nieistniejące ikony, posągi, które na chwilę zamieniają się w ludzi, z którymi można porozmawiać, jak we fragmencie zatytułowanym „Wernisaż”, albo niewiadomego pochodzenia, tajemnicze obrazy, jak w „Finisażu”.

„Finisaż” jest chyba najbardziej przerażającym tekstem tomu. Tytułowe „finisaże” (swoją drogą bardzo pomysłowy neologizm) „zdarzały się nieczęsto. Nie ogłaszano ich w prasie, a wieść roznosiła się zazwyczaj pocztą pantoflową. Roztaczały wokół siebie atmosferę nostalgii i schyłkowości – sama myśl o tym, że niedługo zdejmą obrazy ze ścian i że wiszą one w galerii ostatni raz, nie mogła przecież podnosić nikogo na duchu. Chyba, że obrazy były wyjątkowo nieudane”. Główny bohater, Jerzy, na jednej z takiego właśnie typu imprez, w ostatniej maleńkiej sali zauważa niezwykły obrazek z jesiennym pejzażem. Niezwykłość polega przede wszystkim na technice wykonania – to bardzo rzadko stosowany haft wypukły. Gdy pyta o niego właściciela galerii, okazuje się, że sala ta to zwykła rupieciarnia, rodzaj magazynu, a obrazu nikt na wystawę nie przyjmował. Gdy zdezorientowany Jerzy wraca do domu, widzi we własnym salonie haftowany obraz, na którym znajduje się… on sam, oglądający obraz z galerii, a „z boku majaczyła jakaś zwrócona profilem postać. W zrudziałej trawie leżały: szpulka nici, igła, nożyce”. Koniec. A właściwie mógłby to być początek ciekawego horroru psychologicznego, atmosferą przypominającego mi nieco prozę hiszpańskiego powieściopisarza, José Carlosa Somozy.

Najlepszą – moim zdaniem – miniaturą tomu jest utwór zatytułowany „Ascetka”. Każdy z nas bowiem, tak jak Łucja, „nosi w kieszeniach” różne tajemnice. Czasem jednych chciałby się pozbyć, dla innych znaleźć jakąś lepszą kryjówkę. Jedne są wyrzucane, inne pieczołowicie chowane w swoiste relikwiarzyki. Wydaje się, że bez tajemnic bylibyśmy szczęśliwsi. Tak też myśli Łucja. Tymczasem okazuje się, że bez nich jesteśmy puści i samotni, zatracamy się w pozorach, przybieramy pozy („taka asceza oznaczała jakiś koszmar”) i tylko one mogą sprawić, że na nowo staniemy się sobą.

Brak puent, jakich zazwyczaj oczekuje – przyzwyczajony do jednoznacznych zakończeń – czytelnik, staje się zarówno wadą jak i zaletą prozy Ewy Elżbiety Nowakowskiej. Wadą, ponieważ pozostawia pewien niedosyt. Pewną palącą potrzebę poznania zakończenia, najlepiej z logicznym wyjaśnieniem. Ale to właśnie jest jednocześnie ogromną zaletą, a owe niby nie istniejące puenty są paradoksalnie bardziej jeszcze wyraziste i zapadające w pamięć. Czasami bowiem – powiada autorka – logika i rozum mogą zawodzić, a na świecie są przecież rzeczy, które – parafrazując Szekspira – nikomu się nawet nie śniły. Tom „Apero na moście” na pewno nie wejdzie więc do mainstreamu i na pewno nie jest lekturą dla każdego. I tak jak most jest symbolem łączenia przeciwieństw, tego, co rozłączone w czasie i przestrzeni, w tym przypadku dwóch przeciwnych światów, widzialnego i niewidzialnego, przy czym oba istnieją obok siebie i wzajemnie się przenikają, tak i bohaterowie znajdują się w swoistej między-przestrzeni, a tytułowe „apero” staje się symbolem spotkań. Tych zaplanowanych i przypadkowych, bliskich i dalekich, długich i krótkich, bo być może wszyscy, jak chciałaby Nowakowska, spotkamy się kiedyś na jakimś moście. Może nawet i w Avignon.
Ewa Elżbieta Nowakowska: „Apero na moście”. Wydawnictwo Forma. Szczecin-Bezrzecze 2010 [seria: Kwadrat].