ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (156) / 2010

Joanna Lech,

WIERSZE

A A A
Głębia

Smugi dymu na niebie, biel pod palcami, alfabet zimnych poranków
i ukłuć. Ulica lśni jak krew pod rozdrapanym strupem, topią się sople
i zaspy. Wszystko zaczyna się rwać; wiatr szarpie gałęzie, drżą szyby,

pękają ściany. Światło tnie chodnik i wpada we mgłę; zostają błyski,
skrzenie, jak zwoje nici i kurzu. Rozsypane na śniegu zęby. Grudy lodu -
można wyłuskać z nich rzekę: lśnienie w zakolach, zapach szlamu i rdzy.
To wszystko wraca do ciebie, i jeśli teraz otworzysz oczy, zostanie głębia;
chłód, prąd, który rozmywa ślady i znosi piasek na kości.




Posyp

Zimne powietrze, liście zlepione szronem jak śliną. Śnieg przekłuwa
niebo i drąży ulice; mogłabym tak zasnąć przy oknie i wyśnić sól.
Szkło. Krew na asfalcie. To, że śpisz obok i masz w sobie przepaść;

przez szybę wdycham szadź z wapnem. Nasiąkam wodą, aż pęka mi brzuch.

Zostaną po mnie ślady na krzesłach, plamy w podłodze. Miejsce puste
jak pokój; gdy nocą szumią grzejniki i przez chwilę wydaje się, że ten ból
pod mostkiem to jakaś odmiana ciepła.

Ten skurcz twarzy wciąż się powtarza i zanim coś powiesz, zachłysnę się
prochem. Słowo wybuchnie w ustach; język stanie się raną, pulsuje,
jak kilka lat temu - skóra, która drze się jak papier, kości pękają jak lód.
W końcu choroba i tak pokaleczy ciało, światło przebije skórę,
przeżre się przez mięśnie, żyły; do ust.



Wnętrza

Świt zimny jak jesień, mgła w oknie i w filmach.
Jakby ktoś między nami a światłem spuścił kurtynę,
zalepił plaster? Od tylu dni deszcz dziurawi trawniki,
podchodzi do krtani. Więc: czerwiec

podobny do kaszlu, powstaje dysonans, szum jakby drzewa
płakały; wilgoć rozcina im brzuchy i sadzi grzyby w ich gardłach.
Pleśń jest w powietrzu i płucach, przywiera do rąk -
jak glina, pył, tynk schodzi ze ściany;

tło się rozpada. Czas czesać ziemię palcami, wróżyć z grud.
Nim ciemne miejsca przeciekną do środka, wyleją rzeki.
Żyły wypełnią się mułem. Przegnije skóra;
Rdza wrośnie do kości.