ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (57) / 2006

Mariusz Sieniewicz, Jakub Żuchowski,

NAPISAĆ SOBIE DRAMAT TO NIE ŻADNA SZTUKA

A A A
Z Mariuszem Sieniewiczem rozmawia Jakub Żuchowski.
Jakub Żuchowski: Bardzo chciałem tym pierwszym pytaniem jakoś Pana zaskoczyć, za wszelką cenę próbowałem wymyślić coś niesłychanie mądrego... Ale zacznę tradycyjnie. Czy podobał się Panu spektakl „Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!”?

Mariusz Sieniewicz: Jak najbardziej podobał się, choć reakcja na sceniczne zwizualizowanie moich światów wewnętrznych nie mieści się w podziale: podoba – nie podoba. To sprawa o wiele bardziej dogłębna. Przedstawienie wytrąciło mnie z klasycznej pozycji widza. Odetchnąłem z ulgą, gdy okazało się, że Marek Fiedor nie zrobił teatralnej ilustracji do książki, lecz stworzył własną wizję „Czwartego nieba”. Wizję, która nie jest mi obojętna. Tuż po spektaklu miałem magiel we łbie.

J.Ż.: Mariusz Sieniewicz to (były) poeta, (obecnie) prozaik, nie mogę nie zapytać więc, kiedy do tego zestawu dopiszemy: dramatopisarz? Czy spektakl na podstawie „Czwartego nieba” to pierwszy, wyraźny krok w tym kierunku?

M.S.: Cały splendor, szacunek i ewentualne recenzenckie owacje-oklaski należą się realizatorom i aktorom. Mój jedyny krok w stronę teatru polegał na wyrażeniu zgody, by reżyser zrobił adaptację, a następnie przeniósł ją na deski sceny. Poza napisaniem książki, żadna w tym moja zasługa. Napisać dramat to nie żadna sztuka. Napisać dobry dramat to Rubikon literackich możliwości, którego nie przekroczyłem. Jak na razie wątpię, bym napisał dobry dramat. Moje dialogi są jeszcze za bardzo kartoflane i „literackie”.

J.Ż.: Ciut wcześniej niż do Teatru Polskiego we Wrocławiu wkroczył Pan na zaplecze Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie – na stronie internetowej można przeczytać, że jako asystent dyrektora do spraw programowych tego teatru czyta Pan tony tekstów i pisze nie mniej recenzji. Czy to dobra praca dla pisarza, czy po przyjściu z pracy nie czuje Pan niechęci do „roboty papierkowej”? Nie boi się Pan „zmęczenia materiału”?

M.S.: Dla mnie pisanie nigdy nie jest robotą papierkową i nie widzę też większego związku między własnym pisaniem a czytaniem tekstów dramaturgicznych. To dwa odrębne światy. Świat tekstu teatralnego ma inny rodzaj napięcia i inną pojemność języka niż świat tekstu prozatorskiego. A zmęczenie pojawia się, owszem, ale to najzwyklejsze, gdy człowiek wraca z pracy.

J.Ż.: Wróćmy do adaptacji „Czwartego nieba”... jakie to uczucie zobaczyć na scenie swoich bohaterów – Zygmunta, Rubina, Trawkę? Czy coś Pana zaskoczyło w tej adaptacji, może zupełnie nie spodziewał się Pan tego sposobu odczytania przez reżysera jakiegoś „elementu” powieści?

M.S.: Uczucie bardzo toksyczne, to jakaś forma wewnętrznej traumy. Co mnie zaskoczyło? Radykalizm spektaklu na poziomie języka i na poziomie pewnych idei. W powieści poprzez narracje można tonizować najróżniejsze rany i krosty, w przedstawieniu – wyłażą one w całej jaskrawości. Zaskoczyło mnie też kilka innych rzeczy: żywioł improwizowanych chyba dialogów, który uczynił ten świat bardziej naturalnym, dotykalnym oraz kilka rozwiązań konceptualnych. Na przykład marzenie Zygmunta, by być Jezusem albo impreza w Belzekomie z jaśniejącymi pępowinami. Do tego postaci radykałów-lewaków są na tyle wyraziste, że pomyślałem sobie: cholera, aktorzy jadą ostro, bez trzymanki.

J.Ż.: Zapytałem też o to Marka Fiedora – czy nie uważa Pan, że „Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!” to spektakl tylko i wyłącznie dla pewnej grupy wiekowej (parafrazując piłkarską terminologię: „Under 30”)? Że starsi widzowie oglądając spektakl mogą jedynie wzruszyć ramionami na problemy Zygmunta i Spółki...?

M.S.: Ci „starsi” raczej nie wzruszają ramionami, lecz wprost przeciwnie – albo identyfikują się z bohaterami, albo z oburzeniem opuszczają salę. Nie mnie sądzić, czy to spektakl dla określonej grupy wiekowej. Po premierze podeszła do mnie kobieta, która nie mieści się w owym „Under 30” i wyznała, że losy bohaterów są zapisem podobnych lęków i zatarcia sensów, jakie towarzyszą jej życiu. Wydaje mi się, że postaci, choć wyrastają z określonego środowiska, pokolenia, etc., są mocno zuniwersalizowane i oddają ogólny bajzel mentalny i aksjologiczny, w jakim znajduje się dzisiaj człowiek, niezależnie od metryk urodzenia.

J.Ż.: Jedną z pierwszych scen spektaklu na podstawie „Czwartego nieba” jest bezpardonowy, niewybredny atak przedstawicieli zatorzańskiej bohemy na „bruLionowców”. W ubiegłym roku pewien pisarz o dekadę starszy od nich bardzo się zdenerwował po lekturze wywiadu z Panem w „Gazecie Wyborczej”. Nie obawia się Pan, że wkrótce na Mariusza Sieniewicza zostanie nałożona jakaś anatema w literackim środowisku, że „Zygmunt” przyczyni się do tego?

M.S.: Oj, bez przesady. Ów „bezpardonowy” atak na roczniki sześćdziesiąte jest mocno autoironiczny i wynika raczej z niemocy bohaterów, z ich gorzkiej samoświadomości. Jestem dość wiernym czytelnikiem „bruLionowców”, jak i uważnym chwilami czytelnikiem tegoż „pewnego pisarza”. Anatemy raczej się nie boję, bo literackim środowiskiem jest dla mnie kanciapa dwa na dwa, komputer, krzesło, biurko i okno z żaluzją, no i kawałek rzeczywistości za tym oknem.

J.Ż.: W grudniu ubiegłego roku podczas spotkania z czytelnikami w katowickim GCK-u powiedział Pan o „Czwartym niebie”: „pisałem w tej książce o tym, czego w sobie nie lubię, z czym próbowałem walczyć”. Czy udało się już ostatecznie zrzucić z ramion płaszcz Zygmunta?

M.S.: To byłoby za proste, by jedną książką załatwić kawałek życia. Pomimo wszelkich dobrodziejstw takiej literackiej autoterapii, nie można definitywnie uwolnić się od tego płaszcza. Co więcej, rzeczywistość to taki wieloręki subiekt wciskający człowiekowi coraz więcej płaszczów. Przy pisaniu więcej rzeczy się otwiera, więcej pytań się rodzi i sensy zamiast się zwijać, rozwijają się w nie odkrytych wcześniej kierunkach.

J.Ż.: Dziękuję bardzo za rozmowę.