ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (157) / 2010

Magdalena Adamczyk,

BIBLIOTEKA DOSKONAŁA

A A A
Czy Google Books to jeszcze biblioteka? Wydaje się, że projekt ten kwestionuje nie tylko postrzeganie tej instytucji, ale także czytelnika, który bądź co bądź funkcjonuje tu na innych prawach – pod etykietą użytkownika, nie zaś jako wypożyczający, odwiedzający wypełnione książkami gmaszyska. Kształt wirtualnej biblioteki Google Books, a raczej tego wirtualnego archiwum, kwestionuje istnienie biblioteki w kategorii czegoś, co jest ujęte materialnie, namacalnie. Nowy nośnik zaczął poważnie konkurować z tradycyjnym rozumieniem książki. Co więcej, gromadzone zbiory wydają się być dosłownie „niematerialne”. O ile standardowy regulamin typowej biblioteki dokładnie dookreśla osoby, które mają prawo z niej korzystać (np. uczniowie, nauczyciele i inni pracownicy szkoły oraz rodzice), to w Google Books użytkownikiem może być każdy, bez względu na przynależność klasową, status społeczny, wykonywany zawód oraz wiek. Stąd podstawowym hasłem rozpoznawczym Google Books jest „znajdź doskonałą książkę i odkryj swoje własne potrzeby w świecie książek” (find a perfect book and discover your own needs in the books World).

Zwykła biblioteka – czy to szkolna, czy publiczna – jest zobowiązana do przestrzegania czterech szczególnych reguł: rezerwacje książek są wykonywane na prośbę czytelnika, przeczytane woluminy powinny być natychmiast zwrócone do biblioteki, ponieważ czekają na nie również inni czytelnicy, wybrane księgozbiory są wyznaczone do korzystania w czytelni, czytelnicy są zobowiązani do przestrzegania ustalonych terminów wypożyczeń. Od momentu pojawienia się Google Books powyższe zasady przeszły etap poważnej modernizacji. Czytelnik-użytkownik stanął przed możliwością licznych „udogodnień” i „korzyści”. Może on sam dokonywać rezerwacji wybranej książki poprzez opcję „dodaj zakładkę” i w dowolnym momencie, bez czekania w nużących kolejkach otworzyć folder, który ponownie wyświetli mu dany rozdział poszukiwanej publikacji. Co więcej, nie jest zobligowany ich zwracać w określonym terminie i „wypożyczać” na określony czas, może dowolnie „przetrzymywać” daną kopię książki dopóki będzie mu potrzebna. Nie musi się również liczyć z innymi użytkownikami, ale musi się liczyć ze swego rodzaju „instrukcją obsługi” Google Books. Do podstawowych opcji należy book serach, czyli wyszukiwarka danej publikacji, dzięki której czytelnik-użytkownik odnajdzie potrzebną książkę. Dodatkowo obok hasła Google Books wyświetla odpowiedni link, który odsyła go bezpośrednio do danej pozycji. Obok book search istnieje także folowing search – swego rodzaju przeglądarka, a nawet „wirtualny katalog”, użytkownik ma możliwość wyświetlenia podglądu książki, a jeśli nie jest ona chroniona prawami autorskimi i jej wydawca wyraził zgodę, to może ją przeglądać w całości. Kopie książek, które Google Books zalicza do tak zwanego powszechnego dziedzictwa użytkownik może pobrać w formacie PDF. Dalsza struktura Google Books sięga zbioru informacji o danej książce. Użytkownik-czytelnik w sieci może szybko zgromadzić informacje dotyczące tytułu książki, autora, daty publikacji, liczby stron i tematu książki. W przypadku niektórych książek wyświetlane są również dodatkowe szczegóły, na przykład główne terminy i wyrażenia użyte w książce, czy też występujące w innych publikacjach odniesienia do tytułu. Wobec tych udogodnień, zastanawiać może, dlaczego przy każdej książce wyświetlany jest link, prowadzący użytkownika bezpośrednio do internetowych księgarń oraz tradycyjnych bibliotek, gdzie można ją materialnie wypożyczyć… Wszak pełny widok książki umożliwia jej zapis, wydruk i przede wszystkim lekturę we własnym tempie. Szybki dostęp do informacji na temat danej pozycji zawiera też recenzje książki, odniesienia, a nawet mapy, które pokazują miejsca wspomniane w danej pozycji. Stąd na przykład użytkownik śledzący podróże Deana Moriarty’ego w powieści „On the Road” Jacka Kerouaca, dzięki Google odnajdzie „rzeczywistą mapę” miejsc Ameryki Północnej.

Projekt użytkownika-czytelnika Google Books może zatem wydawać się niespójny i noszący mimo wszystko znamię utopii. Podstawowa fikcja Google Books mówi otwarcie, że umożliwia pobranie za darmo każdej książki na świecie. Rzeczywiste fakty wyłaniające się z sieci (network) obnażają jednak brutalną prawdę – Google Books pomaga w przeszukiwaniu (researching) zawartości książek i znajdowaniu ich, a nie w zapisywaniu całości pliku lub czytaniu go bez należnej opłaty. Oznacza to, że jeśli wyszukiwana książka jest chroniona prawami autorskimi, to użytkownik-czytelnik otrzyma jedynie niewielką jej część albo widok krótkiego jej opisu.

Można sądzić, że nawet jeśli użytkownik Google Books znajdzie tylko fragment danej książki, to nie jest to jeszcze poważna wada całego projektu. Istnieje możliwość potraktowania tego aspektu zgodnie z myślą Barthesa i uznania fragmentów danej publikacji za teksty – znaki, które za pomocą interface’ów i linków zapowiadają wielkie, spójne dzieło. W efekcie autor danej publikacji nie nakłada na użytkownika żadnych zobowiązań i to, co ewokuje każdy tekst można traktować jako osobne dokonanie. Stąd jak pisał Barthes – fragmenty tekstów będących częścią większych całości są na swój sposób „odpryskami” powieści, których czytelnik nie może lekceważyć.

Projekt Google Books z jednej strony stwarza użytkownikom możliwość wirtualnej biblioteki, znajdowania i kupowania książek, ale też z drugiej strony pomaga autorom danych publikacji oraz wydawcom reklamować i sprzedawać je w większej ilości. Oczywiście w najgorszym przypadku, każdy wydawca albo autor może „wykasować” swoje tytuły z Google Books w dowolnym momencie, co może umniejszać wartość wirtualnej biblioteki. Niemniej jednak, Google Books przeszukuje jednocześnie wnętrze książki i sięga po nowy typ czytelnika. Nowy sposób korzystania z oferowanych publikacji Google Books zmienia typ pojmowania relacji między czytelnikiem a książką, gdyż w tym wypadku sam czytelnik ma charakter hybrydyczny. Z jednej strony, funkcjonując w sieci, może w każdej chwili stać się krytykiem, autorem, a nawet założycielem biblioteki, z drugiej strony przy każdej wykonywanej operacji w systemie Google Books posiada on status użytkownika-czytelnika. A jako użytkownik-czytelnik staje się bardziej „zbieraczem książek” pod kątem przydatności niż uczestnikiem wirtualnej komunikacji.

Cały proces digitalizacji książki przez Google Books przyczynia się do stworzenia prestiżowego katalogowania tytułów publikacji, nie tylko akademickich. Jeden link skopiowanej książki pociąga za sobą następny, tworząc niekończącą się sekwencję odwołań do kolejnych publikacji. Stąd zdigitalizowana książka szybciej rozpowszechnia się w sieci niż poza nią. Co więcej, w książkach należących do Google Books użytkownik-czytelnik może stworzyć bibliotekę spersonalizowaną (personalised). Dzięki temu możliwe jest recenzowanie, ocenianie i wyszukiwanie w niestandardowych zbiorach książek. Własna kolekcja książek tworzona przez użytkownika może być permanentnie konfigurowana i udostępniana innym użytkownikom. W rezultacie gałąź jednej tak utworzonej kolekcji rozrasta się w następną, za pośrednictwem komunikatu „podziel się ze znajomymi”.

Na stronie Google Books użytkownik-czytelnik, bezradny wydawca i autor powinien szybko posiąść podstawowe informacje o portalu digitalizacji książek. Nie muszą oni zawracać sobie głowy kwestiami prawnymi, ponieważ Google Books w pełni jawnie uprzedza problemy choćby z prawami autorskimi, uspokajając, że wszystko odbywa się legalnie. Czy aby na pewno? Być może nie do końca; użytkownik-czytelnik, autor czy wydawca muszą zachować odpowiedni dystans zanim podejmą się całkowitej krytyki struktury Google Books oraz zanim pochylą się nad prawidłowościami prawnymi. Informacji bardziej szczegółowych na temat Google Books jest wciąż jeszcze bardzo mało, ale to nie burzy i nie zaprzepaszcza samej idei projektu. Można śmiało pokusić się o stwierdzenie, że Google Books przyczyniło się do budowy fundamentów dziedzictwa literatury tyle tylko, że wyłącznie w sieci. A może nawet – aż w sieci ? Literatura sama w sobie ćwiczy przede wszystkim język, dzięki Google Books ćwiczy również zbiorowe dziedzictwo. Przyczyniając się do kształtowania języka w sieci, literatura stwarza poczucie silnej tożsamości i wspólnoty. Świadczy o tym dobitny fakt Google Books, że każdy użytkownik-czytelnik może sięgnąć w dowolnym momencie i zakątku świata do opublikowanej pozycji w Google Books. Co więcej stworzona w ten sposób forma katalogowania nadal nie przekreśli lektury dzieł literackich, a wręcz przeciwnie – nawet zmusi użytkownika do ćwiczenia się w zasadach wierności, szacunku wobec swobody interpretacji. Poprzez Google Books wkroczyliśmy w bardziej zaawansowaną erę hipertekstu (scanned texts). Elektroniczny hipertekst pozwala nawigować po tekście, niezależnie czy jest to tylko zeskanowany fragment, czy cała książka. Czy to źle ? Stanowczo nie, ponieważ literatura znała już podobne zabiegi i to zanim pojawiło się Google Books. Wystarczy wspomnieć choćby projekt Mallarmégo, wyborne fragmenty surrealistów czy książki-układanki drugiej awangardy. Wykorzystanie mechanizmu hipertekstu w Google Books sprawia, że użytkownik może uniknąć godzenia się z ustaloną odgórnie kolejnością publikacji – dzięki sieci może on dowolnie poruszać się po wybranych przez siebie książkach, łamiąc przy tym utrwalony w tradycyjnej organizacji rozłączny podział funkcji: na piszącego i czytającego. Przy użyciu Google Books może być i jednym, i drugim, a nawet poszerzać swoje kompetencje pretendując do miana krytyka „wirtualnego”.

Idea Google Books będzie z pewnością stale się poszerzać: od materiałów promocyjnych, przez archiwum i katalog do wirtualnej czytelni z demokratycznym prawem w tle, głoszącym, że projekt otwarty jest dla wszystkich użytkowników w sieci i pomóc może w nabywaniu lepszej orientacji w początkach cyfrowej rewolucji na wydawniczej arenie. Zjawisko człowieka uwikłanego w sieć pisma nie było obce między innymi Jamesowi Joyce’owi, który w „Finnegans Wake” wielokrotnie podkreślał wpływ alfabetu na człowieka: określając go „człowiekiem zaabecadłowanym”, który namawia wszystkich, by dążyli do zharmonizowania swoich reakcji. Aktualnie tekst literacki poddawany lekturze w sieci nie jest już właściwie czytany, ale skanowany (scanned lecture), nie zaś, jak mówił Barthes, „przekuwaną fragmentarycznie” (pierced). Zgodne jest to z intuicją McLuhana: kultura rękopiśmienna nie potrafiła masowo powielać wiedzy wizualnej i choć nie ulegała pokusie szukania środków, które pozwoliłyby redukować wizualne procesy myślowe do prostych diagramów, to jednak manipulowała na tyle znacznymi ilościami słów, by roztrwonić je w technice zmechanizowanej mnemotyczności.