ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (159-160) / 2010

Bolesław Racięski,

STARCIE DRAPIEŻCÓW

A A A
Ziemski przemysł filmowy nie był łaskawy dla kosmicznych myśliwych, Predatorów. Najpierw kazał im toczyć z góry przegrane pojedynki z Arnoldem Schwarzeneggerem i Dannym Gloverem, potem, produkując dwie części chłodno przyjętego „Obcy kontra Predator”, mocno naraził na szwank ich wizerunek. Wypada zatem pochwalić autorów „Predators” za to, że tym razem poszli kosmitom na rękę i umieścili akcję filmu na nieznanej ludziom planecie. Tam drapieżcy czują się o wiele bardziej „w domu” niż w środowisku wyraźnie nieprzyjaznej dla nich Ziemi.

Fabuła filmu węgierskiego reżysera Nimróda Antala zredukowana została do niezbędnego minimum: grupa ludzi w tajemniczych okolicznościach sprowadzona zostaje na wspomnianą już obcą planetę, by tam, podczas kosmicznego polowania, służyć jako zwierzyna łowna. Nie są to jednak jednostki wybrane przypadkowo, wręcz przeciwnie – Predatorzy przeprowadzili szczegółową selekcję, mającą na celu wyłonienie najgroźniejszych z ludzi: między innymi żołnierza szwadronów śmierci, skazańca, izraelskiej bojowniczki i członka yakuzy. Jest wśród nich również tajemniczy „milczący twardziel”, żołnierz bezwzględny, a przy tym wyraźnie przewyższający swych towarzyszy poziomem intelektualnym. Gra go Adrien Brody, którego wizerunek wiecznie smutnego myśliciela zręcznie uzupełniony został podstawowymi atrybutami nieugiętego wojownika, z odpowiednio dużym karabinem na czele.

Film Antala aktualizuje większość zasad charakterystycznych dla kina akcji: tony wystrzelonych pocisków, krew bryzgająca na prawo i lewo, proste dialogi i bardzo spłycona charakterystyka bohaterów. Do tego nielogiczne rozwiązania fabularne, mnożące się w tempie zastraszającym. Jednak takie postawienie sprawy nie uzasadniałoby poświęcenia „Predators” kilku tysięcy znaków – ot, wystarczyłaby wzmianka w kronice kinowych premier, uzupełniona prostym gatunkowym przyporządkowaniem. Tymczasem nowy film Antala zasługuje na to, by przyjrzeć się mu uważniej: jest bowiem czymś w rodzaju niedokończonego projektu, filmu złamanego okrutnymi wymaganiami rynku.

„Predators” zbliża się czasem niebezpiecznie do granic hollywoodzkiego kina. Brak tu bohatera, który wzbudzałby jednoznaczną sympatię widowni, nawet imion poznajemy niewiele. Sprawia to, iż grupa walczących o przetrwanie kojarzy się raczej z ponurymi, skazanymi na zagładę widmami niż pełnokrwistymi protagonistami kina akcji. Zgraja anonimowych straceńców podróżuje przez dżunglę odległej planety bez żadnej, jakby się wydawało, możliwości powrotu na Ziemię. W tych ekstremalnych warunkach nie ma miejsca na nic poza zimnym wyrachowaniem i ocenianiem każdego zachowania pod kątem jego przydatności w walce o własne życie. „Predators” balansuje na skraju głębszych rozważań o ludzkiej naturze, o tym, że uczucia popularnie zwane wzniosłymi potrzebują dogodnych warunków, by w ogóle zaistnieć. Bohaterowie Antala pozwalają sobie co prawda na szlachetność, ale rzadko przynosi ona efekt inny niż tylko chwilową, przedśmiertną satysfakcję. Ludzie dbają o siebie nawzajem tylko wtedy, gdy czują, że druga osoba może jeszcze się do czegoś przydać. Charakterystyczny jest tu przypadek oszalałego z samotności Nolanda (Laurence Fishburne), którego w pewnym momencie spotykają bohaterowie filmu. Pomaga on nowo poznanym tylko do momentu, w którym orientuje się, że wkrótce staną się dla niego balastem – wtedy bez zastanowienia próbuje się ich pozbyć. Grup, jakie powstają w dżungli, nie łączy żadna więź poza tą powstałą z przyczyn czysto utylitarnych; głębsze relacje zduszone zostają w zarodku. Oto obraz tego, co zwolennicy wyższości natury ludzkiej nazwaliby zapewne zezwierzęceniem. Ale to także wizja rzeczywistości, w której jakiekolwiek inne zachowanie, każdy przejaw empatii staje się niemal synonimem samobójstwa.

Paradoksalnie, film, którego akcja rozgrywa się na obcej planecie, porusza także problem jak najbardziej ziemski. Charakterystyczne, że w całej fabule tytułowe określenie pojawia się bodajże tylko raz i to w zaskakującym kontekście: izraelska bojowniczka drapieżcami nazywa nie kosmicznych myśliwych, a siebie i swych nowo poznanych towarzyszy. Bohaterowie Antala to bowiem śmietanka wśród tych, którzy odbieranie życia uczynili swoją specjalnością. Grupa walczących o przetrwanie funkcjonuje jako złowieszcza metonimia – nie pozwala zapomnieć o tysiącach osób podobnych postaciom na Ziemi. Kosmiczna dżungla nakazuje bohaterom negować ludzkie odruchy, ale przecież tego nauczyli się już wcześniej – gdy nie czuli jeszcze zagrożenia ze strony zielonokrwistych potworów. Wystarczyły konflikty transmitowane na co dzień w telewizyjnych wiadomościach.

Rzeczywistość, w której zasada „każdy za siebie” staje się jedynym prawem, Antal zdołał wykreować nadzwyczaj sugestywnie. Przejawy współczucia, jakie czasem stawały się udziałem niektórych bohaterów, karał natychmiastową zagładą, a zimnemu jak lód Brody`emu pozwalał wychodzić z kolejnych opresji niemal bez zadraśnięcia. Tym bardziej rzuca się w oczy nagły „hollywoodzki zwrot” w ostatnich scenach filmu: ponure studium najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy nagle zmienia się w głośny pean na cześć humanizmu i poświęcenia, pochwałę empatii i wzniosłych uczuć. Zaznaczyć należy, że filmowi Antala daleko do zakończenia jednoznacznie pozytywnego, niemniej nagłe zarzucenie apokaliptycznego tonu brutalnie przypomina, że hollywoodzki film jako produkt kultury masowej jest przede wszystkim towarem, który musi poradzić sobie w rynkowej rzeczywistości. Rozwiązanie, jakie zastosował węgierski reżyser, przywodzi na myśl innego filmowca: Franka Caprę. Nie chodzi tu o same filmy amerykańskiego twórcy, ale o pewien model odbioru niektórych z nich w pewnych kręgach krytyki filmowej. Otóż model ów postulował odrzucenie naiwnych i często stojących w zupełnej opozycji do treści filmu happy endów jako narzuconych przez wymagania masowego widza i skupienie się na zasadniczej części danego obrazu. Daleki jestem od bezkrytycznego przyjmowania takiego rozwiązania, wydaje mi się jednak, że jego autorzy łatwo znaleźliby analogię między krytykowanymi przez siebie dziełami Capry a obrazem Antala.

„Predators” to zatem film, który obok emocji spowodowanych kolejnymi ekranowymi eksplozjami i strzelaninami wywołuje też pewien smutek. Z bezwzględnością godną kosmicznego myśliwego odbiera nadzieję na kino wykraczające poza hollywoodzkie ramy.
„Predators”. Reż.: Nimród Antal. Scen.: Alex Litvak, Michael Finch. Obsada: Adrien Brody, Danny Trejo, Laurence Fishburne, Alice Braga. Gatunek: film akcji / science fiction. Produkcja: USA 2010, 107 min.