BRUD JAKO CIAŁO
A
A
A
Cierpimy. Jesteśmy nieszczęśliwi. Społeczeństwo nas wyklucza, jesteśmy samotni, ale są rzeczy, które nigdy nas nie opuszczą. Brud i ciało. Sylwia Chutnik mierzy się z tematem cielesności, mięsności, tożsamości. Nie oszczędza czytelnika, pyta o granice. Nakłuwa, szczypie, wywołuje siniaki. Ciało nie jest gładkim, aromatyzowanym gadżetem. Zwłaszcza jeśli należy do pijaczki, wariatki, staruchy, cioty. Jest wstydem zamiecionym pod dywan. Abiektem. Brudem.
Wódka, strup i szaleństwo
Obudź się, to twoje ciało, żyjesz. Czarna Mańka, bohaterka „Kieszonkowego atlasu kobiet” (Kraków 2009), musi poczuć się mięsem, poczuć ból, żeby przypomnieć sobie o swoim istnieniu. Rani nadgarstki o chropowate mury, przypala się papierosem. Jej ciało jest wykluczone, ponieważ jest bardziej fizyczne niż powinno, fizjologia ciała, o której wszyscy chcemy zapomnieć, wymyka się spod kontroli, wychyla na światło dzienne. „Im więcej trze się skórę do krwi, tym mocniej odczuwa się samą siebie. Na okładkach kolorowych magazynów kobiety rozkraczają nogi, a nasza Maria rozwiera żyły. Jestem mięsem? No to sobie na nie popatrz! Rozkroję, podzielę na najmniejsze włókienka, wyleję krew prosto na chodnik” (s. 35). Ciało jest piękne i pożądane tylko do pewnego momentu, nie chcemy widzieć zbyt wiele, pod spodem tkwi śmierć i biologia. Spotkanie z bólem jest dla Marii spotkaniem z prawdziwym życiem.
Ciało pijaczki leżącej na ulicy jest czymś, nad czym nikt się nie lituje, można je kopnąć, dzieci mogą oblać je moczem. Psuje krajobraz, a najgorsze jest to, że nie można go sprzątnąć, nie mamy nad nim władzy, jest nieposłuszne. Jest kurzem, który kłuje w oczy, ale nie sposób go unicestwić. Nie przydają się ścierki i miotły. Agresja, z jaką spotyka się Czarna Mańka, jest lękiem przed nieujarzmionym nieporządkiem. Nie dba o siebie, więc nie jest prawdziwą kobietą. Nie ma dzieci. Jest okruchem na świeżo wypranym dywanie. Maria porzucona przez męża, bez perspektyw, ambicji marzy o tym, żeby przeczekać życie. Ucieka od codzienności w szaleństwo. Świat meliny okazuje się bardziej wyrozumiały od trzeźwych, zapracowanych mieszkańców Ochoty. Życie żulicy jest jedynym sposobem na uzyskanie wolności. Ucieczką od kobiecości, obowiązków z nią związanych, nakazów i norm jest dla Marii szaleństwo. Jeśli się jest brudną wariatką, której nie chce znać nawet matka, nic już nie trzeba. Mańka zostaje wykluczona, a jej ciało staje się brudem. Nieświeże, z lumpeksu, za duże. „Zabierzcie jej tę skórę, to ciało niedopasowane. Jeszcze zniszczy, zaplami wymiotem, skrzepem, osoczem. Mańka, przestań się ciąć, przypalać petami, czochrać po murach jak niedźwiedź. Kobieta, która nie lubi dbać o swoje ciało to monstrum, rozumiesz? Kobieta bez ciała to trup. Taka kobieta nie żyje”. (s. 36) Zgodnie z tym, co mówi nam kultura, kobiece ciało powinno być wyprane ze swojej fizjologii. Wydzieliny, zapachy i odbarwienia usunięte. Ciało Marii, które nie zostało poddane procesom maskowania, ciało w stanie naturalnym przeraża i odpycha. Skazuje ją na wykluczenie. Kojarzy się z chorobą, zagraża innym. Jest ciałem, które dotyczy już nie tylko jej samej, staje się problemem innych. Trzeba je usunąć. Może nas zabić. „Czasami ból był tak świdrujący, że nie mogła stać. Siadała więc na chodniku i zwijała się w embriona. Weź ty, Mańka, coś ze sobą zrób. Może ty masz raka albo eids? Pozarażasz tu wszystkich i cały bazar zemrze. Idź się lecz albo do domu. I Maria poszła raz do domu, a właściwie doczołgała się te kilka ulic. Pod klatką dzieciaki jeszcze ją oblały jakimś szczochem rzuconym z góry w torebce. Było jej wszystko jedno. Polówka, na polówkę się położyć i zwinąć jakoś, to przestanie szarpać. Jak szarpało, to Maria wreszcie coś czuła. Swój brzuch, swoje ciało, cokolwiek. Ona była tym ciałem, ale tylko wtedy gdy bolało” (s. 46-47). Ciało przypomina o świecie, jest jedyną własnością, zepsutą zabawką. Lęk sąsiadów kryje nienawiść, jest usprawiedliwieniem pogardy.
Czarna Mańka jest prawie trupem, który nie zasługuje na szacunek. Nosi śmierdzące szmaty i spędza czas pod śmietnikiem. Czy taka kobieta może być matką? Nie może. Bezpłodna, wariatka nie-kobieta, wymyśla sobie śmieciowe dziecko – Anulkę. Anulka jest strupem, nie zdążyła uciec od matki rurami, utknęła w kolanku. Alkoholiczkę można było znieść, ale Maria jako matka spacerująca z wózkiem budzi nienawiść. Szarga obraz matki jako świętej, jest przerażającą parodią Matki Polki. O takim macierzyństwie nie piszą gazety. Na dziecko trzeba zasłużyć. Potrzebny jest dyplom z kobiecości. „Panowie władzo, nu idę ja sobie ulicą spokojnie i widzę tą panią, co jedzie z wózkiem i ona tam dziecko ma, a przecież wszyscy wiedzą, że una dziecka nie ma. No to skąd ono w wózku? Ukraść musiała dla okupu pewnie. Albo jej się w głowie pomieszało, ubzdurała sobie macierzyństwo. Uroiła sobie, że ma oseska. A wiadomo, że na taki dar boży to nie każda kobieta zasługuje. A już ta pijaczka z melin okolicznych, ta wypchana kukła, pół kobieta, pół butelka, to daj panie spokój. Jej by bóg nie dał nawet kości do ogryzienia” (s. 56). Emigracja w świat, gdzie kobietom śmierdzi spod spódnicy, jest skazaniem się na banicję. A przecież nie zawsze tak było. Maria kiedyś należała to grona szanowanych kobiet. Kobiet, które sprzątają.
Matki Klozetowe, Kobiety Bez Sensu, Gospodynie Domowe. One wszystkie poznały tajemnicę. Świat jest bezpieczny póki mogę go posprzątać. Ucieczką od braku realnej władzy jest panowanie w świecie mopów i ścierek, władza nad tym, co rodzina zje na obiad, jest pocieszeniem. Krzątactwo jest czasochłonne, nie ma już miejsca i siły na teorie spiskowe. Walka z brudem jest walką ze światem, nad którym nie ma kontroli. Kobieta zyskuje czystość przez kontakt z brudem. Sprzątanie łazienki jest chwilą, w której nieczystość spotyka się ze świętością. Brud staje się sacrum. W jakiś przedziwny sposób go szanujemy, poświęcamy mu mnóstwo czasu, ale przede wszystkim się go boimy. Codzienne rytuały sprzątania przywodzą na myśl obrządki religijne. Kobieta poprzez obcowanie z brudem staje się święta. „Czystość to pierwszy krok do nieba”. Tę tajemną wiedzę kobiety przekazują sobie z pokolenia na pokolenie, ścierkę dostaje się w prezencie urodzinowym od matki. „Matka Boska Sprzątająca w skupieniu notowała każdy dobry uczynek bogiń domowych. Mnożyła liczbę członków rodziny przez powierzchnię domową i wyciągała średni czas pracy” (s. 23). Kontrolowanie rzeczywistości przez sprzątanie dotyczy również własnego ciała. Należy je ujarzmić i pozbawić mięsności. Upodobnić do sterylnej podłogi. Wspólnota Kobiet Sprzątających nie toleruje odmienności. Jeśli chcesz się wymknąć, stajesz się Inną.
Czarna Mańka jest kobietą, której przestało zależeć na realnym, byle jakim świecie. Wybrała balowe suknie, długie papierosy i Hollywood. Żeby to wszystko zdobyć, potrzeba tylko wódki. I odrobiny odwagi. Egzystowanie na marginesie wiąże się z wykluczeniem. Przestaje się być kobietą. Pozostaje tylko ciało i smród.
Ja sama siebie bolę
Przychodnia jest konfesjonałem, a inni starzy i chorzy są jedynymi ludźmi, którzy nas wysłuchają. Młodzi ludzie nigdy tego nie zrozumieją, w ich świadomości nie istnieją szpitale i recepty. Świat nie chce oglądać starości, nie chce słyszeć o chorobie. Ciało osiemdziesięcioletniej kobiety na nic nie zasługuje. W poczekalni jest czas na intymne wyznania grzechów ciała. Ciała, które zapomina, przewraca się, łamie. Tracimy nad nim kontrolę. Pani Maria jest ciałem, które boli. Nogi są drewniane, obce, a wejście po schodach wymaga nadludzkiego wysiłku. „Trzy piętra. Szerokie schody, poręcz. Najgorszy pierwszy krok, taki rozpęd. Kolano drewniane, bez czucia. Cała energia przenosi się w stronę nóg. Jedynie wizja odpoczynku we własnym mieszkaniu dodaje sił. Przecież trzeba wejść na górę. Nie ma innego wyjścia. Krok, jeden, drugi. Przystanek. Kurczowe czepianie się uchwytu, wspinaczka na Mount Everest. (...) Kiedy wreszcie, po piętnastu minutach, staruszka dociera do swojego mieszkania, nie jest już sobą. Jest dyszącą machiną, popsutym parowozem odstawionym na bocznicę, czerwonym burakiem z oślinionymi ustami” (s. 115, 118). Historia staruszki jest opowieścią o samotności i niezrozumieniu, o tym, że własne ciało staje się największym wrogiem. Jego sojusznikami są krawężniki, wysokie schody, kolejki, ciężkie torby. Stary człowiek nie może jednak liczyć na współczucie, jest niewygodny, przeszkadza. Nie pasuje. „I czego stękasz, czego zipiesz – tak cię męczy zwykłe chodzenie? Żenujące” (s. 116). Maria czeka więc na śmierć, w końcu świat niczego innego od niej nie oczekuje.
Maria Wachelberska jest Kobietą Nieżywą, powinna już dawno umrzeć. Nie jest trupem, ale ciało odmawia jej posłuszeństwa. Trwa w bolesnym stanie pomiędzy życiem a śmiercią. Pani Maria pozostała w piwnicy, w której zginęła jej rodzina, na placu, na którym zamordowano jej matkę. Wspomnienia wojenne nie są pachnącym wieńcem, wyprasowaną wstęgą. Podczas wojny ludzie się nie myli, w kanałach brodzili w gównie, pili brudną wodę. Sylwia Chutnik po raz kolejny zagląda pod dywan. Nie każda śmierć była szanowana, o gwałtach wojennych się nie mówi, są za bardzo cielesne, fizjologiczne. Wojna, którą pamięta Maria, jest ciałem i brudem. Obtarta stopa, podarta sukienka to problemy dnia codziennego. Nie ma bohaterskich haseł. Jest ból i wstyd.
Kiedy starsza pani cierpi i wykrwawia się w swoim domu, wszystko jest w porządku. Ona jednak nie chce już żyć, powinna zginąć wiele lat temu w piwnicy, razem ze swoją rodziną. W ten sposób może ocaliłaby matkę, o której śmierć się obwinia. Schodzi więc do piwnicy. Cierpi. Gnije. Jęczy. „Jej ciało nie należy już do niej. To jakieś dziwne poskręcane złącza pompujące krew na zewnątrz. Wszystko się popsuło, nic nie da się już naprawić” (s. 128). Staje się sumieniem, antysemityzmem, gwałtem, starością, historią, o której nie chcemy pamiętać. Do piwnicy nie wchodzi się często, czasem jednak trzeba zmierzyć się z demonami. Maria staje się kobietą trupem, który przypomina mieszkańcom kamienicy o śmierci. Zatacza koło, wraca na wojnę, spotyka matkę. Świat nie chce jednak oglądać agonii na żywo, świat woli, kiedy umiera papież – cicho, sterylnie, przez ekran telewizora. „Takiego zgniłka mieć w piwnicy, to i strach tam teraz wejść, bo powiadają, że ona tak śmierdzi z tego gnicia. Jakieś rany ma na łapach, bandaże w to wszystko powrastały. A do tego z brudu jej się infekcja wdała i jej dosłownie, mówię pani, fragmenty starczego ciała na posadzkę lecą. Jak trędowata! Jezusmaria, to przecie może być z tego epidemia na dom cały, jeszcze nas wszystkich do grobu wpędzi, wariatka jakaś” (s. 131).
Pani Maria wygrywa walkę z ciałem. Jedynym sposobem na pokonanie niewdzięcznego rywala jest zabicie samej siebie. Ciało umiera razem z Marią w brudnej piwnicy. Skazuje je na zagładę. Staje się wolna. Spotyka matkę.
Homo niewiadomo, mała dziewczynka i ślina
Marian Paniopan i Marysia są do siebie podobni. Są też zupełnie inni. Wybrali inną drogę. Powierzchowna czystość kryje wiele ciekawych niespodzianek.
Marian nie jest normalnym mężczyzną. Nie pije, jest schludny, ma piękne dłonie i chodzi wyprostowany. Jest idealny. Nie jest ciotą, pedałem, babo-chłopem. Nikt mu tego nie powie w twarz. Za bardzo go szanują. Kiedy oznajmił ojcu, że chce zostać cukiernikiem, zaczęło się bicie. Pod idealnie wyprasowaną koszulą kryją się rany, mięso, odchodzące płaty skóry. Wyprostowane plecy tkwią w niewygodnym gorsecie. Paniopan myje ręce wiele razy dziennie, jego mieszkanie jest świątynią ładu. Szacunek sąsiadów okupiony jest samotnością, za spokój płaci wysoką cenę. Gra, udaje nawet przed sobą. Wyzbył się płci, seksualności, pragnień. Nie potrafi przyznać się nawet przed sobą, że jest inny. Tylko czasem wieczorem dotyka sukni ślubnej, przymierza, sprawdza, czy dobrze leży. Od swoich natręctw ucieka w świat pijaków i spragnionych uczucia bufetowych. Tam czuje się wolny. Marian jest człowiekiem, którego społeczeństwo uczyniło martwym. Jest alternatywną drogą Czarnej Mańki. Za akceptację trzeba zapłacić wolnością. Pod gładką warstwą spełnionych oczekiwań możemy ujrzeć rany.
Małe dziewczynki muszą być grzeczne. Powinny ładnie się ubierać i być uprzejme. Mała dziewczynka jest synonimem słowa słodycz. Kiedy okazuje się, że Marysia nie jest aniołkiem, że świat ją wkurwia, wszyscy są przerażeni. Marysia ma czyste ubranie. Na zewnątrz. „Marysia schylała się przy krawężniku i śliniła palec. Wycierała nim piasek i brudy ulicy. Potem mocno szorowała rękę o wewnętrzną stronę ubrania. Niby wszystko wyglądało czysto, ale pod spodem koszmar. Rozmazane smugi tworzyły na materiale plamy nie do zmycia” (s. 170). Plucie do kanapek, nawet własnych, celowe popełnianie błędów w wypracowaniu jest dążeniem do autodestrukcji. Marysia wprowadza chaos w cukierkowy świat. Różowe dziewczynki nie chcą lalek, tęsknią za brudem i zniszczeniem. Każą Maryjce obściskiwać się z misiami, życzą wujkowi śmierci. Trzeba też zniszczyć swoje ciało. „Małe dziewczynki siedzą więc w szafach i okręcają wokół brzuchów bandaże lub nakładają gorsety wykradzione od starszej siostry. Wkładają sobie dwa palce głęboko do gardła, a jak się nie da, to myślą o czymś obrzydliwym lub pakują do ust łyżki, ocet, gorzkie syropy. Rzygają. Na różowo” (s. 189). Kontakt ze wstrętem jest sposobem na ucieczkę od kontroli dorosłych. Zmaltretowane ciało jest posłuszne, wydaje się, że zyskujemy nad nim władzę. Księżniczki nie unikają bólu i brudu. Im bardziej do niego nie pasują, tym bardziej za nim tęsknią.
Tęsknota za złamaniem zasad nie mija z wiekiem. Czym się różni sukienka przymierzana przez Mariana w ciemnym pokoju od nocnych wypraw Marysi? Wszystkim. Ciało może pozostać skatowane dopóki nikt o tym nie wie. Brud może tkwić pod sukienką dopóki nikt go nie widzi. To społeczeństwo mówi nam, co jest nieczyste, czego nie chce oglądać. To, na ile zdecydujemy się ujawnić, decyduje o tym, jak bardzo zostaniemy potępieni.
Dzidzia jako ciało
Narodziny dziecka z wszystkimi chorobami świata są karą za grzechy. Tytułowa bohaterka powieści „Dzidzia” Sylwii Chutnik (Warszawa 2010) jawi nam się jako przekleństwo. Jedyne, co czuje, to ból i bezsens. Jest soczewką, w której odbijają się ludzkie obsesje. Może stać się kawałkiem mięsa na rosół, które trzeba pomacać przed zakupem, może być okaleczoną Polską, potworem. Zależy, kto patrzy. Przede wszystkim jest jednak ciałem. Jest wszystkim tym, co w cielesności przeraża. Wymaga stałej opieki, jej matka staje się zarówno świętą, na której spoczywają wszystkie obowiązki, jest też winna. Ma dziecka dosyć, nienawidzi go. Ciało jednak ciągle chce żyć. Mimo własnej obrzydliwości. Nie zna umiaru. „Ciało uwiera, poswędzuje, czasem broczy, jakieś takie rozklekotane, rozbuchane w swej brzydocie. Ubrane na ładnie, elegancko i kościelnie nie spłata nam figla, bo jest oswojone. A ciało bez ubrania, które wymyka się spod kontroli, to niech nas ręka boska broni – no, nie domyślisz się, czego można się po nim spodziewać. Na przykład się roztyje, zwymiotuje czy pobrudzi” (s. 32). Takie ciało fascynuje, można się z nim porównać, jest tak okropne, że zachwyca. Jest też niebezpieczne, zagraża wszystkim. „A gdyby tak ciało Dzidzi miało i nas wchłonąć na miejsce wypuszczonych krwi i wodnistych cieszy? A gdyby nas ta gapiąca się dziewucha miała nagle otoczyć, wepchnąć do brzucha i głośno beknąć?” (s. 45).
Taki lęk połączony z podziwem może doprowadzić tylko do jednego. Do świętości. Bezbronne ciało Dzidzi wyniesione na ołtarze jest obrazem nadania ciału, fizjologii, okropności rangi cudu, jest typowym przykładem sakralizacji anomalii, o której w „Czystości i zmazie” pisze Mary Douglas (Warszawa 2007). Jest miejscem, gdzie nieczystość spotyka się z sacrum. Dzidzia jest zbyt ohydna dla ludzi, jest więc dobra dla Boga. Cierpienie zostaje uświęcone, a ciało zniewolone. Jako męczennica, kaleka i dziewica ma pocieszać ludzi.
Kadłubek nie sprawdza się jednak w roli świętej. Tłum decyduje, że lepsza będzie jako trup. Ostatnie wcielenie Dzidzi przynosi ulgę. Lincz jest wyrazem najwyższej miłości. Przerażająca procesja pozostawia swoją męczennicę na torach, ofiarowuje jej śmierć. Ciało przestaje istnieć. I wszystko się kończy.
Kościół Brudu, Kościół Ciała
Sylwia Chutnik wie, czego się boimy i z czym toczymy codzienne walki. Wie, co nas wyklucza, czyni nieczystymi, naznaczonymi. Bohaterowie jej powieści radzą sobie na różne sposoby. Toczą walkę. Brud i ciało pozostają poza naszą kontrolą bez względu na to, jak bardzo próbujemy je okiełznać. Kiedy łączą siły i atakują wspólnie, nie mamy szans. Są tak niebezpieczne, że lepiej wybudować im kościoły i zacząć się do nich modlić. Prosić o litość.
Wódka, strup i szaleństwo
Obudź się, to twoje ciało, żyjesz. Czarna Mańka, bohaterka „Kieszonkowego atlasu kobiet” (Kraków 2009), musi poczuć się mięsem, poczuć ból, żeby przypomnieć sobie o swoim istnieniu. Rani nadgarstki o chropowate mury, przypala się papierosem. Jej ciało jest wykluczone, ponieważ jest bardziej fizyczne niż powinno, fizjologia ciała, o której wszyscy chcemy zapomnieć, wymyka się spod kontroli, wychyla na światło dzienne. „Im więcej trze się skórę do krwi, tym mocniej odczuwa się samą siebie. Na okładkach kolorowych magazynów kobiety rozkraczają nogi, a nasza Maria rozwiera żyły. Jestem mięsem? No to sobie na nie popatrz! Rozkroję, podzielę na najmniejsze włókienka, wyleję krew prosto na chodnik” (s. 35). Ciało jest piękne i pożądane tylko do pewnego momentu, nie chcemy widzieć zbyt wiele, pod spodem tkwi śmierć i biologia. Spotkanie z bólem jest dla Marii spotkaniem z prawdziwym życiem.
Ciało pijaczki leżącej na ulicy jest czymś, nad czym nikt się nie lituje, można je kopnąć, dzieci mogą oblać je moczem. Psuje krajobraz, a najgorsze jest to, że nie można go sprzątnąć, nie mamy nad nim władzy, jest nieposłuszne. Jest kurzem, który kłuje w oczy, ale nie sposób go unicestwić. Nie przydają się ścierki i miotły. Agresja, z jaką spotyka się Czarna Mańka, jest lękiem przed nieujarzmionym nieporządkiem. Nie dba o siebie, więc nie jest prawdziwą kobietą. Nie ma dzieci. Jest okruchem na świeżo wypranym dywanie. Maria porzucona przez męża, bez perspektyw, ambicji marzy o tym, żeby przeczekać życie. Ucieka od codzienności w szaleństwo. Świat meliny okazuje się bardziej wyrozumiały od trzeźwych, zapracowanych mieszkańców Ochoty. Życie żulicy jest jedynym sposobem na uzyskanie wolności. Ucieczką od kobiecości, obowiązków z nią związanych, nakazów i norm jest dla Marii szaleństwo. Jeśli się jest brudną wariatką, której nie chce znać nawet matka, nic już nie trzeba. Mańka zostaje wykluczona, a jej ciało staje się brudem. Nieświeże, z lumpeksu, za duże. „Zabierzcie jej tę skórę, to ciało niedopasowane. Jeszcze zniszczy, zaplami wymiotem, skrzepem, osoczem. Mańka, przestań się ciąć, przypalać petami, czochrać po murach jak niedźwiedź. Kobieta, która nie lubi dbać o swoje ciało to monstrum, rozumiesz? Kobieta bez ciała to trup. Taka kobieta nie żyje”. (s. 36) Zgodnie z tym, co mówi nam kultura, kobiece ciało powinno być wyprane ze swojej fizjologii. Wydzieliny, zapachy i odbarwienia usunięte. Ciało Marii, które nie zostało poddane procesom maskowania, ciało w stanie naturalnym przeraża i odpycha. Skazuje ją na wykluczenie. Kojarzy się z chorobą, zagraża innym. Jest ciałem, które dotyczy już nie tylko jej samej, staje się problemem innych. Trzeba je usunąć. Może nas zabić. „Czasami ból był tak świdrujący, że nie mogła stać. Siadała więc na chodniku i zwijała się w embriona. Weź ty, Mańka, coś ze sobą zrób. Może ty masz raka albo eids? Pozarażasz tu wszystkich i cały bazar zemrze. Idź się lecz albo do domu. I Maria poszła raz do domu, a właściwie doczołgała się te kilka ulic. Pod klatką dzieciaki jeszcze ją oblały jakimś szczochem rzuconym z góry w torebce. Było jej wszystko jedno. Polówka, na polówkę się położyć i zwinąć jakoś, to przestanie szarpać. Jak szarpało, to Maria wreszcie coś czuła. Swój brzuch, swoje ciało, cokolwiek. Ona była tym ciałem, ale tylko wtedy gdy bolało” (s. 46-47). Ciało przypomina o świecie, jest jedyną własnością, zepsutą zabawką. Lęk sąsiadów kryje nienawiść, jest usprawiedliwieniem pogardy.
Czarna Mańka jest prawie trupem, który nie zasługuje na szacunek. Nosi śmierdzące szmaty i spędza czas pod śmietnikiem. Czy taka kobieta może być matką? Nie może. Bezpłodna, wariatka nie-kobieta, wymyśla sobie śmieciowe dziecko – Anulkę. Anulka jest strupem, nie zdążyła uciec od matki rurami, utknęła w kolanku. Alkoholiczkę można było znieść, ale Maria jako matka spacerująca z wózkiem budzi nienawiść. Szarga obraz matki jako świętej, jest przerażającą parodią Matki Polki. O takim macierzyństwie nie piszą gazety. Na dziecko trzeba zasłużyć. Potrzebny jest dyplom z kobiecości. „Panowie władzo, nu idę ja sobie ulicą spokojnie i widzę tą panią, co jedzie z wózkiem i ona tam dziecko ma, a przecież wszyscy wiedzą, że una dziecka nie ma. No to skąd ono w wózku? Ukraść musiała dla okupu pewnie. Albo jej się w głowie pomieszało, ubzdurała sobie macierzyństwo. Uroiła sobie, że ma oseska. A wiadomo, że na taki dar boży to nie każda kobieta zasługuje. A już ta pijaczka z melin okolicznych, ta wypchana kukła, pół kobieta, pół butelka, to daj panie spokój. Jej by bóg nie dał nawet kości do ogryzienia” (s. 56). Emigracja w świat, gdzie kobietom śmierdzi spod spódnicy, jest skazaniem się na banicję. A przecież nie zawsze tak było. Maria kiedyś należała to grona szanowanych kobiet. Kobiet, które sprzątają.
Matki Klozetowe, Kobiety Bez Sensu, Gospodynie Domowe. One wszystkie poznały tajemnicę. Świat jest bezpieczny póki mogę go posprzątać. Ucieczką od braku realnej władzy jest panowanie w świecie mopów i ścierek, władza nad tym, co rodzina zje na obiad, jest pocieszeniem. Krzątactwo jest czasochłonne, nie ma już miejsca i siły na teorie spiskowe. Walka z brudem jest walką ze światem, nad którym nie ma kontroli. Kobieta zyskuje czystość przez kontakt z brudem. Sprzątanie łazienki jest chwilą, w której nieczystość spotyka się ze świętością. Brud staje się sacrum. W jakiś przedziwny sposób go szanujemy, poświęcamy mu mnóstwo czasu, ale przede wszystkim się go boimy. Codzienne rytuały sprzątania przywodzą na myśl obrządki religijne. Kobieta poprzez obcowanie z brudem staje się święta. „Czystość to pierwszy krok do nieba”. Tę tajemną wiedzę kobiety przekazują sobie z pokolenia na pokolenie, ścierkę dostaje się w prezencie urodzinowym od matki. „Matka Boska Sprzątająca w skupieniu notowała każdy dobry uczynek bogiń domowych. Mnożyła liczbę członków rodziny przez powierzchnię domową i wyciągała średni czas pracy” (s. 23). Kontrolowanie rzeczywistości przez sprzątanie dotyczy również własnego ciała. Należy je ujarzmić i pozbawić mięsności. Upodobnić do sterylnej podłogi. Wspólnota Kobiet Sprzątających nie toleruje odmienności. Jeśli chcesz się wymknąć, stajesz się Inną.
Czarna Mańka jest kobietą, której przestało zależeć na realnym, byle jakim świecie. Wybrała balowe suknie, długie papierosy i Hollywood. Żeby to wszystko zdobyć, potrzeba tylko wódki. I odrobiny odwagi. Egzystowanie na marginesie wiąże się z wykluczeniem. Przestaje się być kobietą. Pozostaje tylko ciało i smród.
Ja sama siebie bolę
Przychodnia jest konfesjonałem, a inni starzy i chorzy są jedynymi ludźmi, którzy nas wysłuchają. Młodzi ludzie nigdy tego nie zrozumieją, w ich świadomości nie istnieją szpitale i recepty. Świat nie chce oglądać starości, nie chce słyszeć o chorobie. Ciało osiemdziesięcioletniej kobiety na nic nie zasługuje. W poczekalni jest czas na intymne wyznania grzechów ciała. Ciała, które zapomina, przewraca się, łamie. Tracimy nad nim kontrolę. Pani Maria jest ciałem, które boli. Nogi są drewniane, obce, a wejście po schodach wymaga nadludzkiego wysiłku. „Trzy piętra. Szerokie schody, poręcz. Najgorszy pierwszy krok, taki rozpęd. Kolano drewniane, bez czucia. Cała energia przenosi się w stronę nóg. Jedynie wizja odpoczynku we własnym mieszkaniu dodaje sił. Przecież trzeba wejść na górę. Nie ma innego wyjścia. Krok, jeden, drugi. Przystanek. Kurczowe czepianie się uchwytu, wspinaczka na Mount Everest. (...) Kiedy wreszcie, po piętnastu minutach, staruszka dociera do swojego mieszkania, nie jest już sobą. Jest dyszącą machiną, popsutym parowozem odstawionym na bocznicę, czerwonym burakiem z oślinionymi ustami” (s. 115, 118). Historia staruszki jest opowieścią o samotności i niezrozumieniu, o tym, że własne ciało staje się największym wrogiem. Jego sojusznikami są krawężniki, wysokie schody, kolejki, ciężkie torby. Stary człowiek nie może jednak liczyć na współczucie, jest niewygodny, przeszkadza. Nie pasuje. „I czego stękasz, czego zipiesz – tak cię męczy zwykłe chodzenie? Żenujące” (s. 116). Maria czeka więc na śmierć, w końcu świat niczego innego od niej nie oczekuje.
Maria Wachelberska jest Kobietą Nieżywą, powinna już dawno umrzeć. Nie jest trupem, ale ciało odmawia jej posłuszeństwa. Trwa w bolesnym stanie pomiędzy życiem a śmiercią. Pani Maria pozostała w piwnicy, w której zginęła jej rodzina, na placu, na którym zamordowano jej matkę. Wspomnienia wojenne nie są pachnącym wieńcem, wyprasowaną wstęgą. Podczas wojny ludzie się nie myli, w kanałach brodzili w gównie, pili brudną wodę. Sylwia Chutnik po raz kolejny zagląda pod dywan. Nie każda śmierć była szanowana, o gwałtach wojennych się nie mówi, są za bardzo cielesne, fizjologiczne. Wojna, którą pamięta Maria, jest ciałem i brudem. Obtarta stopa, podarta sukienka to problemy dnia codziennego. Nie ma bohaterskich haseł. Jest ból i wstyd.
Kiedy starsza pani cierpi i wykrwawia się w swoim domu, wszystko jest w porządku. Ona jednak nie chce już żyć, powinna zginąć wiele lat temu w piwnicy, razem ze swoją rodziną. W ten sposób może ocaliłaby matkę, o której śmierć się obwinia. Schodzi więc do piwnicy. Cierpi. Gnije. Jęczy. „Jej ciało nie należy już do niej. To jakieś dziwne poskręcane złącza pompujące krew na zewnątrz. Wszystko się popsuło, nic nie da się już naprawić” (s. 128). Staje się sumieniem, antysemityzmem, gwałtem, starością, historią, o której nie chcemy pamiętać. Do piwnicy nie wchodzi się często, czasem jednak trzeba zmierzyć się z demonami. Maria staje się kobietą trupem, który przypomina mieszkańcom kamienicy o śmierci. Zatacza koło, wraca na wojnę, spotyka matkę. Świat nie chce jednak oglądać agonii na żywo, świat woli, kiedy umiera papież – cicho, sterylnie, przez ekran telewizora. „Takiego zgniłka mieć w piwnicy, to i strach tam teraz wejść, bo powiadają, że ona tak śmierdzi z tego gnicia. Jakieś rany ma na łapach, bandaże w to wszystko powrastały. A do tego z brudu jej się infekcja wdała i jej dosłownie, mówię pani, fragmenty starczego ciała na posadzkę lecą. Jak trędowata! Jezusmaria, to przecie może być z tego epidemia na dom cały, jeszcze nas wszystkich do grobu wpędzi, wariatka jakaś” (s. 131).
Pani Maria wygrywa walkę z ciałem. Jedynym sposobem na pokonanie niewdzięcznego rywala jest zabicie samej siebie. Ciało umiera razem z Marią w brudnej piwnicy. Skazuje je na zagładę. Staje się wolna. Spotyka matkę.
Homo niewiadomo, mała dziewczynka i ślina
Marian Paniopan i Marysia są do siebie podobni. Są też zupełnie inni. Wybrali inną drogę. Powierzchowna czystość kryje wiele ciekawych niespodzianek.
Marian nie jest normalnym mężczyzną. Nie pije, jest schludny, ma piękne dłonie i chodzi wyprostowany. Jest idealny. Nie jest ciotą, pedałem, babo-chłopem. Nikt mu tego nie powie w twarz. Za bardzo go szanują. Kiedy oznajmił ojcu, że chce zostać cukiernikiem, zaczęło się bicie. Pod idealnie wyprasowaną koszulą kryją się rany, mięso, odchodzące płaty skóry. Wyprostowane plecy tkwią w niewygodnym gorsecie. Paniopan myje ręce wiele razy dziennie, jego mieszkanie jest świątynią ładu. Szacunek sąsiadów okupiony jest samotnością, za spokój płaci wysoką cenę. Gra, udaje nawet przed sobą. Wyzbył się płci, seksualności, pragnień. Nie potrafi przyznać się nawet przed sobą, że jest inny. Tylko czasem wieczorem dotyka sukni ślubnej, przymierza, sprawdza, czy dobrze leży. Od swoich natręctw ucieka w świat pijaków i spragnionych uczucia bufetowych. Tam czuje się wolny. Marian jest człowiekiem, którego społeczeństwo uczyniło martwym. Jest alternatywną drogą Czarnej Mańki. Za akceptację trzeba zapłacić wolnością. Pod gładką warstwą spełnionych oczekiwań możemy ujrzeć rany.
Małe dziewczynki muszą być grzeczne. Powinny ładnie się ubierać i być uprzejme. Mała dziewczynka jest synonimem słowa słodycz. Kiedy okazuje się, że Marysia nie jest aniołkiem, że świat ją wkurwia, wszyscy są przerażeni. Marysia ma czyste ubranie. Na zewnątrz. „Marysia schylała się przy krawężniku i śliniła palec. Wycierała nim piasek i brudy ulicy. Potem mocno szorowała rękę o wewnętrzną stronę ubrania. Niby wszystko wyglądało czysto, ale pod spodem koszmar. Rozmazane smugi tworzyły na materiale plamy nie do zmycia” (s. 170). Plucie do kanapek, nawet własnych, celowe popełnianie błędów w wypracowaniu jest dążeniem do autodestrukcji. Marysia wprowadza chaos w cukierkowy świat. Różowe dziewczynki nie chcą lalek, tęsknią za brudem i zniszczeniem. Każą Maryjce obściskiwać się z misiami, życzą wujkowi śmierci. Trzeba też zniszczyć swoje ciało. „Małe dziewczynki siedzą więc w szafach i okręcają wokół brzuchów bandaże lub nakładają gorsety wykradzione od starszej siostry. Wkładają sobie dwa palce głęboko do gardła, a jak się nie da, to myślą o czymś obrzydliwym lub pakują do ust łyżki, ocet, gorzkie syropy. Rzygają. Na różowo” (s. 189). Kontakt ze wstrętem jest sposobem na ucieczkę od kontroli dorosłych. Zmaltretowane ciało jest posłuszne, wydaje się, że zyskujemy nad nim władzę. Księżniczki nie unikają bólu i brudu. Im bardziej do niego nie pasują, tym bardziej za nim tęsknią.
Tęsknota za złamaniem zasad nie mija z wiekiem. Czym się różni sukienka przymierzana przez Mariana w ciemnym pokoju od nocnych wypraw Marysi? Wszystkim. Ciało może pozostać skatowane dopóki nikt o tym nie wie. Brud może tkwić pod sukienką dopóki nikt go nie widzi. To społeczeństwo mówi nam, co jest nieczyste, czego nie chce oglądać. To, na ile zdecydujemy się ujawnić, decyduje o tym, jak bardzo zostaniemy potępieni.
Dzidzia jako ciało
Narodziny dziecka z wszystkimi chorobami świata są karą za grzechy. Tytułowa bohaterka powieści „Dzidzia” Sylwii Chutnik (Warszawa 2010) jawi nam się jako przekleństwo. Jedyne, co czuje, to ból i bezsens. Jest soczewką, w której odbijają się ludzkie obsesje. Może stać się kawałkiem mięsa na rosół, które trzeba pomacać przed zakupem, może być okaleczoną Polską, potworem. Zależy, kto patrzy. Przede wszystkim jest jednak ciałem. Jest wszystkim tym, co w cielesności przeraża. Wymaga stałej opieki, jej matka staje się zarówno świętą, na której spoczywają wszystkie obowiązki, jest też winna. Ma dziecka dosyć, nienawidzi go. Ciało jednak ciągle chce żyć. Mimo własnej obrzydliwości. Nie zna umiaru. „Ciało uwiera, poswędzuje, czasem broczy, jakieś takie rozklekotane, rozbuchane w swej brzydocie. Ubrane na ładnie, elegancko i kościelnie nie spłata nam figla, bo jest oswojone. A ciało bez ubrania, które wymyka się spod kontroli, to niech nas ręka boska broni – no, nie domyślisz się, czego można się po nim spodziewać. Na przykład się roztyje, zwymiotuje czy pobrudzi” (s. 32). Takie ciało fascynuje, można się z nim porównać, jest tak okropne, że zachwyca. Jest też niebezpieczne, zagraża wszystkim. „A gdyby tak ciało Dzidzi miało i nas wchłonąć na miejsce wypuszczonych krwi i wodnistych cieszy? A gdyby nas ta gapiąca się dziewucha miała nagle otoczyć, wepchnąć do brzucha i głośno beknąć?” (s. 45).
Taki lęk połączony z podziwem może doprowadzić tylko do jednego. Do świętości. Bezbronne ciało Dzidzi wyniesione na ołtarze jest obrazem nadania ciału, fizjologii, okropności rangi cudu, jest typowym przykładem sakralizacji anomalii, o której w „Czystości i zmazie” pisze Mary Douglas (Warszawa 2007). Jest miejscem, gdzie nieczystość spotyka się z sacrum. Dzidzia jest zbyt ohydna dla ludzi, jest więc dobra dla Boga. Cierpienie zostaje uświęcone, a ciało zniewolone. Jako męczennica, kaleka i dziewica ma pocieszać ludzi.
Kadłubek nie sprawdza się jednak w roli świętej. Tłum decyduje, że lepsza będzie jako trup. Ostatnie wcielenie Dzidzi przynosi ulgę. Lincz jest wyrazem najwyższej miłości. Przerażająca procesja pozostawia swoją męczennicę na torach, ofiarowuje jej śmierć. Ciało przestaje istnieć. I wszystko się kończy.
Kościół Brudu, Kościół Ciała
Sylwia Chutnik wie, czego się boimy i z czym toczymy codzienne walki. Wie, co nas wyklucza, czyni nieczystymi, naznaczonymi. Bohaterowie jej powieści radzą sobie na różne sposoby. Toczą walkę. Brud i ciało pozostają poza naszą kontrolą bez względu na to, jak bardzo próbujemy je okiełznać. Kiedy łączą siły i atakują wspólnie, nie mamy szans. Są tak niebezpieczne, że lepiej wybudować im kościoły i zacząć się do nich modlić. Prosić o litość.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |