ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (166) / 2010

Grzegorz Krzymianowski,

NA POHYBEL KRYTYKOM

A A A
Z czytaniem jest po trosze jak z małżeńskim seksem – w pewnym momencie odchodzi ochota na eksperymenty i zamiast narażać się na przykrości związane z nieprzewidywalnymi efektami nowego, pozostaje się z tym, co po wielokroć sprawdzone i satysfakcjonujące. Ostatecznie życie samo w sobie funduje nam wystarczającą pulę mniejszych i większych zawodów, by pomnażać je jeszcze rozczarowaniami wynikłymi z błędnego doboru lektur. Dlatego dobrze wiedzieć, że istnieją twórcy tacy jak Philip Roth, po dzieła których można sięgać bez żadnego ryzyka, za to z nadzieją – co jest dowodem pisarskiego życia danego autora - że gest ten wynagrodzi się nam czymś zaskakującym, choćby w ograniczonym stopniu.

Otwierając ostatnią powieść autora „Ludzkiej skazy”, nie należy zatem specjalnie liczyć na zdumienie, oszołomienie i tym podobne wrażenia, towarzyszące zresztą zwykle lekturom pierwszej młodości. Natrafimy tu na te same lub bardzo podobne smaki, z którymi doświadczony czytelnik amerykańskiego prozaika obcował niejeden raz. Ale nie umniejsza to bynajmniej satysfakcji – satysfakcję bowiem „Duch wychodzi” gwarantuje pierwszorzędną.

Ostatni akt Zuckermana

„Poza pisaniem książek i pożegnalną rundą wnikliwej lektury wielkich pisarzy, których czytałem jako pierwszych w życiu, wszystko inne, co kiedyś najbardziej mnie obchodziło, kompletnie przestało mnie obchodzić” – wyznaje Nathan Zuckerman, najsłynniejszy autorski protagonista literatury współczesnej, a może i literatury jakiejkolwiek. Pozwolę sobie nawet na ryzykowną tezę, że spośród bytów istniejących jedynie w nieskończoności literatury, to właśnie Zuckerman wiedzie żywot najpełniejszy, najdoskonalej obudowany w detal. Roth stworzył biografię swego bohatera tak skrupulatnie - „Duch wychodzi” to jego siódma powieść z Nathanem Zukermanem w roli głównej - że my, tak zwani ludzie z krwi i kości, możemy mu zazdrościć pisemnych świadectw istnienia, które sprawią, że już za kilkadziesiąt lat, o ile nasza cywilizacja nie zamieni się w zrównujący wszystko proch, naszym dzieciom, a już na pewno wnukom, to Zuckerman będzie wydawał się prawdziwszy i bardziej od nas realny.

Roth jest wybitnym kronikarzem cielesności – tej wybujałej, nieokiełznanej, pełnej seksualnych apetytów, ale też zdegradowanej do zbioru komórek wydanych chorobie. W swym ostatnim dziele opisuje zmierzch świata starego pisarza, moment tuż przed tym, jak pogrąży się on w całkowitej ciemności i bełkocie. Autor nie szczędzi swemu bohaterowi upokorzeń – nie dość, że ciało koroduje mu i przecieka niczym stary durszlak, to analogiczne zniszczenia dopadają narzędzie jego pracy – umysł. Śledzimy więc proces „przeistoczenia pisarza bazującego na pamięci i słownej precyzji w kompletnego dystrakta”.

„Duch wychodzi” to wiwisekcja rozpadu, powieść traktująca o tym, jak życie odbiega od człowieka, odkleja się od niego skrawek po skrawku; i o śmierci, która rzadko przychodzi łaskawie, to znaczy gwałtownie, częściej zaś woli, by poprzedziły ją gromkie fanfary cierpienia lub, jak w przypadku Zuckermana, śmieszności. Ostatecznie, co może czuć mężczyzna, który, o ile starania lekarzy przypadkiem okażą się skuteczne, w najlepszym razie będzie „sprawować nieco większą kontrolę nad wydalaniem moczu niż niemowlak”? Nie sposób wywieść w pole czasu, czas jest cierpliwszy ponad ludzką miarę – tak wydaje się brzmieć pożegnalne słowo Zuckermana, człowieka zasiedlającego marginesy życia, z tego życia próbującego się wypisać. „Zawładnął mną nawyk samotności, samotności bezbolesnej, połączonej z przyjemnością bycia poza wszelką krytyką i bycia wolnym – paradoksalnie, wolnym nade wszystko od siebie (…) Wyrwałem się spod tyranii intensywnego przeżywania – albo też (…) oddawałem się tylko jej najsurowszej odmianie”.

I nagle ów pisarz na granicy samozaprzeczenia, człowiek, który rakiem wycofał się z życia, by zadekować się w świecie literatury jak w warownym zamku, doznaje jakże typowo samczego olśnienia – oślepia go urzeczenie kobietą. Kobieta jako źródło sensu, istota przywracająca światu pełne kontury i kształty – jakże to banalne, jakie prawdziwe, a przede wszystkim męskie. Roth całą swą twórczością obnaża równie patetyczny, co zabawny teatr męskości, ale chyba nigdy dotąd nie był tak bliski uchwycenia istoty tej ułomności - nie można spodziewać się, mówi w „Duchu…”, że wraz ze zmniejszającym się stopniowo poziomem testosteronu zostaniemy od siebie uwolnieni: „dramat kojarzony zazwyczaj z młodością i wkraczaniem w pełnię życia (…) może zaskoczyć i osaczyć także starca (także starca uzbrojonego w rozsądek przeciw wszelkim dramatom)”. W innym zaś miejscu Zuckerman zauważa: „poddałem się fali bezwzględnej, desperackiej fascynacji, która nie jest bynajmniej nieszkodliwa dla mężczyzny niosącego między nogami pomarszczony flaczek”, a w słowach tych, trzeba to podkreślić, pobrzmiewa bezradność.

Cel starego pisarza, Jamie Logan, pisarka in spe, jest istotą zachwycającą, tak jak zachwycające może być tylko niedosięgłe marzenie. Jak syrena wybudza Zuckermana ze snu o zerwaniu ze światem: „działała niesamowitą grawitacją na ducha mojego pożądania. Ta kobieta tkwiła we mnie, jeszcze zanim się pojawiła”. Jak to jednak bywa z ideałami, zwłaszcza ideałami kobiecości, jedynym środowiskiem, w którym są w stanie przetrwać, jest nasza wyobraźnia. Sceną bowiem – ostatnią sceną - na której stary Zuckerman może odgrywać jeszcze dramat namiętności, jest jego własny umysł. Tylko tam, w świecie literatury i fantazji reżyserowanej jak spektakl teatralny, jego namiętność i pożądanie mają jeszcze rację bytu.

Contra criticos

Ale „Duch wychodzi” ma jeszcze jedną, być może nawet istotniejszą warstwę. Ambicją tej książki jest bowiem między innymi wyłożyć „pulsującą naturę umysłu powieściopisarza”. Jedną z pierwszorzędnych przyjemności tego, kto pisze, jest z całą pewnością możliwość odsłaniania siebie, swoich uczynków i myśli, o których publicznie mówić nie wypada; ale by egotyzm zamienił się w literaturę, potrzeba czegoś więcej – kamuflażu, przebrania sporządzonego przy pomocy elementów albo wymyślonych, albo wypożyczonych skądinąd, tak by powstała nie imitacja życia, lecz coś od tego życia wyższego – dzieło sztuki. Roth, wirtuoz zwodzenia czytelnika na manowce, opanował tę metodę do perfekcji i dlatego ochoczo drwi sobie z wszelkich prób łączenia go z postacią Zuckermana. „Powieść nie stanowi dowodu (…) Powieść to powieść”, a pisarz „wszystko wprawia w ruch. Wszystko przemieszcza i przesuwa”. „Duch wychodzi” jest zatem wielką obroną rzeczywistości fikcji: „poważna fikcja literacka wymyka się parafrazie i opisowi – wymaga natomiast myślenia – a to już kłopot dla pana dziennikarza kulturalnego (…) Jeśli poleci się dziennikarzowi kulturalnemu: „Skup się na samej powieści”, nie będzie miał nic do powiedzenia (…)”.

Nigdy wcześniej autor „Praskiej orgii” nie wystąpił tak otwarcie przeciw wszystkim tym, którzy pod płaszczykiem zainteresowania literaturą po prostu na niej żerują – krytykom i biografom. „Tak to się robi w dzisiejszych czasach – stawia się pisarza na cenzurowanym. Spisuje się ostateczny rejestr jego grzeszków. Rujnuje się reputację – w ten sposób te miernoty odciskają swój nędzny ślad w kulturze”. Roth poczyna sobie ostro, ale ostatecznie można go przecież zrozumieć; w relacji krytyk-autor to ten pierwszy ma zdecydowana przewagę - wydany tekst staje się bezbronny wobec złej woli interpretatora. Pisarz, dopóki żyje, może co najwyżej posłużyć się jedyną dostępną mu bronią – swoim słowem. I Roth, jak widać, postanowił z tej okazji skorzystać.

Czytając „Ducha…”, nie sposób wyzbyć się wrażenia, że w tym samym co najmniej stopniu, w jakim broni prawa literatury do samoistności, autor walczy też o samego siebie, o swoje życie po śmierci. Jakby nie zamierzał pogodzić się z tym, by zostało ono rozwleczone przez „ideologiczne uproszczenia, biograficzny redukcjonizm dziennikarstwa kulturalnego”; jakby mógł mieć nadzieję, że jego protest cokolwiek może ważyć wobec ludzkiej pogoni za sensacją. „My, ludzie czytający/piszący, jesteśmy skończeni, jesteśmy duchami oglądającymi koniec epoki literackiej (…)” – i właśnie owa gorzka konstatacja wydaje się naprawdę ostatnim słowem Nathana Zuckermana.
Philip Roth: "Duch wychodzi". Przeł. Joanna Kozak. Wydawnictwo Czytelnik. Warszawa 2010 [seria: Nike].