ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (170) / 2011

Tomasz Pawlus,

CZERNIENIE BIELI ALBO WYDOBYWANIE Z MROKU

A A A
Pierwsza krytycznoliteracka książka autora „Niepokoju” zdaje się umiejętnie łączyć w sobie skrajności: ciągłość tradycji i konserwatyzm myślenia ze swobodnym otwarciem na konstruktywny opis własnej wypowiedzi w duchu ponowoczesnej refleksji. Przemawiająca symbolicznym językiem okładka książki, która powstała w oparciu o koncept samego autora, stanowi swoistą przedmowę zbioru „Margines, ale...” i prowokuje do lekturowej eksplikacji. Co zatem widzimy? Dwie równe części, dwa pozornie identyczne tytuły, dwa skrajnie różne kolory. Wpierw atakuje nas wrażenie niezwykłej precyzji, ładu, ascetycznej wręcz prostoty. Porządek ten jednak szybko zostaje zaburzony. Odpowiedzią na ostrą, idealnie równą linię oddzielającą czerń od bieli jest podwójna kopia ręcznego zapisu tytułu. Przecięcie się problematyki tożsamości i różnicy nie pozwala nam na myślenie według schematu czarno/białe. Nie ma jednoznacznego rozwiązania, trudno rozstrzygnąć, po której jest się stronie. Margines staje się polem o względnie zainstalowanej granicy. Bycie na marginesie nie wyklucza bycia w centrum. Koniec końców w tytule pojawia się spójnik „ale”, którego funkcja zakłada synchroniczność łączenia i podziału.

„Margines, ale ...” nie jest książką dobrze przemyślaną, jako że książka ta nie została nigdy pomyślana jako książka. Mamy tu raczej do czynienia z małym edytorskim aktem represji względem tekstów, które w znacznej części już publikowano. „Życie Literackie”, „Kultura”, „Tygodnik Powszechny”, „Dialog” to tylko fragment wykazu miejsc pierwodruków. Sam tytuł tomu również nosi znamię wtórności, gdyż „Margines, ale...” jest tytułem cyklu Różewiczowskiej twórczości sukcesywnie prezentowanej na łamach „Odry” w latach 1969-1976. Wydaje się więc, iż wszystko to już było i że wydanie książki wiązać należy raczej z ogłoszonym przez władze miasta Wrocławia rokiem 2011 Rokiem Różewicza. Być może, ale...

Poprzez przyjęcie formy książkowej, tom Różewicza nabiera zupełnie nowego znaczenia. Rozproszone dotychczas teksty w drodze selekcji nie tylko znajdują wspólne miejsce, ale w akcie lektury wchodzą także w swobodną interakcję, zwiększając tym samym szanse na wykrystalizowanie się w miarę spójnej interpretacji. Opowiadanie może być czytane w oparciu o tekst liryczny lub odwrotnie, reportaż interpretowany w kontekście listów, a fragment dziennika daje możliwość nieoczekiwanego zakłócenia oficjalnego rytmu akademickiej mowy. Taksonomia genologiczna tych utworów nie jest przy tym oczywista. Kwalifikatory gatunkowe często tracą swoje punkty różnicujące. Nieokreślona, pulsująca myśl rozsadza od środka skostniałą, konwencjonalną siatkę teoretycznoliterackich pojęć. Tekstom tym znacznie bliżej ku impresyjnym rejestracjom, intymnym wynurzeniom, szkicom próbującym oddać stan duchowej nostalgii lub lakonicznym zapiskom smutnych resentymentów. Tym, co wszystkie je łączy, jest z całą pewnością nieustanne myślenie i pisanie literaturą. Jakby jedynie za pomocą składnika „literackości” można było je w ogóle wyartykułować.

Książka nie posiada autorskiego wstępu, nie znajdziemy w niej również charakterystycznego posłowia. Brak komentarza poza krótką notką redaktora tomu Jana Stolarczyka, która ulokowana została na zagięciu okładki, niczym na marginesie, może świadczyć tylko i wyłącznie o nieskończonym projekcie „Marginesu, ale..”. Forma, w którą zamknięto teksty, stwarza jedynie iluzję scalenia, jest protezą, która daje potencjalnemu czytelnikowi szansę na totalną lekturę, ale także wystawia go na pastwę interpretacyjnego przypadku. Rozproszone w czasie ̶ między 1954 a 2008 rokiem ̶ teksty mogą być po prostu czytane jako suma utrwalonych w piśmie konkretnych wydarzeń z życia poety, uzupełniając w ten sposób szereg biograficznych luk, rzucając przy tym świeżą smugę światła na kwestie dawno już zapomniane.

Z czterech rozdziałów pierwszy jest najobszerniejszy i chyba najbardziej ze wszystkich eklektyczny. Czytając kolejne teksty, wśród których przeważają formy lapidarnych opowiadań, wiemy, że obcujemy ze światem nieistniejącym, przebrzmiałym, choć jest to świat, który daje się zrozumieć i oswoić, być może właśnie dlatego, iż jest to rzeczywistość dobrze opowiedziana. Rozdział pierwszy otwiera opowiadanie pt. „O tej porze”, którego fikcja zdaje się mieszać z faktografią, jednak ostentacyjny brak dodatkowych informacji w postaci daty, miejscowości, postscriptum, obecnych na przykład w przypadku dziennikowych zapisków, zwalnia odbiorcę z zasadności tego typu podejrzeń. Utwór przenosi nas błyskawicznie w centrum samego przedstawienia, czyli tego, o czym jest opowiadanie. Okazuje się, iż jest ono ściśle związane z przeprowadzonym przez nas wcześniej studium okładki książki. Pierwsze opowiadanie staje się bowiem nieoczekiwaną odpowiedzią na metaforyczny koncept oprawy, kontynuacją czarno/białej gry z poetycką wyobraźnią, humanistyczną wiedzą oraz etycznie zorientowaną postawą. Nabierając eseistycznego tempa, tekst ten od razu stawia czytelnika w centrum pytań o epistemologicznej i aksjologicznej naturze: „A co robią inne obrazy? W nocy. Czy odpoczywają? Pracują bez przerwy, wytwarzają olbrzymie ilości piękna. Ale tego piękna nie oceniają znawcy. Oni przychodzą przecież w dzień. W dzień łatwiej jest oceniać i wygłaszać opinie. Zawsze znajdzie się jakiś słuchacz. W dzień tak łatwo mówić, robić porównania, miny. Przy świetle. A co robić w nocy? Kiedy nie ma światła ani kolorów. Wszystko jest w ciemności. Do czego porównać w nocy oko albo, albo usta, albo łono? Albo do czego porównać język? Palce u rąk? Całe życie spędzili na porównywaniu i przenoszeniu. Ależ to komedia. Nudna. Kobieta kwiat. Idioci” [s. 7].


Widmo niejednoznaczności roztrząsanych pojęć i sądów kładzie się długim cieniem na pozostałych tekstach zbioru. Obok metafory czernienia papieru, która w filozofii poety urasta do rangi osobistego imperatywu, na równych prawach realizacji ulega też plan wydobywania znaczeń z mroku językowej rzeczywistości. Parametry tego planu należą do poetyki pisania Różewicza, którą sam po części zdradza w tekście „Przelot”: „Ale ponieważ, jak zwykle, porównania niczego nie wyjaśniają, trzeba spróbować dokładniejszego opisu” [s. 15]. Najwyraźniej zabieg ten zaobserwować można jednak w przypadku tekstów, których tematem przewodnim jest przemieszczanie się narratora w czasie i przestrzeni. To w nich właśnie analiza prozaicznej sytuacji otwiera szeroko horyzont ludzkiej refleksji. Bycie w ciągłym ruchu pobudza metabolizm myślenia. W „Dwa kroki i już Pekin (Kartki z podróży)” lot samolotem oraz bliskość obcej kultury zostają spięte wspólnym doświadczeniem transgresji, a obecność głębokiej refleksji zaskakuje w najbardziej niespodziewanym momencie: „Ponieważ operacja kurzej nogi przy pomocy narzędzi chirurgicznych nie przebiega zbyt pomyślnie, biorę nóżkę do ręki i ogryzam. I od tej chwili zamieniam się w myśliciela, »filozofa«” [s. 19]. Wyprawę do Sopotu znaczy podobny przypadek. Na marginesie lektury artykułu Jerzego Lovella „Demony seksu” Różewicz kreśli zabawną dygresję na temat seksualnego tabu, wikłając jednocześnie swój dyskurs we wspomnianą już binarną figurę czerni/bieli: „Lovell i jego rozmówczynie (szczególnie lekarki – specjalistki od tych spraw) zbyt po »ciotecznemu« traktują seksualne kłopoty młodych (studentów itd.). Jedna z lekarek nawet powiedziała, że te sprawy są tak intymne, że nie znoszą światła (dziennego?). Moim zdaniem całe zło w tym, że piękną dziedzinę ciała i »seksu«, miłości ziemskiej, cielesnej oddano na pastwę nocy, grzechu, diabła itp. Wydaje mi się, że zbyt wiele rzeczy robiono »w ciemności«” [s. 31].

Topika podróży oraz niegasnący głód poznania sprawiają, iż baczna obserwacja rzeczywistości nie ustaje ani na moment, zmienia się jedynie obiekt intelektualnego i emocjonalnego zaangażowania. Skrupulatny zapis wizyty w Weimarze, będący w zamyśle autora substytutem konfrontacji z Goethem i Schillerem, sąsiaduje z niepokojącym, bo utrzymanym w kafkowskim tonie, prozatorskim utworem pt. „Przeprowadzka”, gdzie znów napotykamy na symboliczną retorykę: „Teraz są we mnie dwa mieszkania (a może ja jeszcze w dwóch mieszkaniach, ciągle mieszkam w mieszkaniu, z którego się wyprowadziłem, choć to mieszkanie wietrzeje, blaknie, rozpada się, ale jeszcze istnieje. Są we mnie dwa widoki z okna. Ten stary, dwudziestoletni, z czerwonym kominem i białą brzozą i ten młody, półroczny, z zachodzącym słońcem w czarnej koronie drzewa i z ruiną jakiegoś budynku” [s. 43]. Zamknięta przestrzeń bada nie tylko granice liberalności wyobraźni, kiedy mowa o literackim eksperymentowaniu, lecz również psychicznej odporności oraz fizycznej kondycji autora. Miejsce mieszkania dialogizuje z przestrzenią teatru. W zbiorze napotkamy szereg teoretycznych rozważań dotyczących dramaturgii przedstawienia, od stopnia sakralnego rytuału po interpretacje idei: „Pamiętam, że kurtyna odgrywała w tej ceremonii (!) wielką rolę. Zasłaniała scenę. Oddzielała widownię od sceny, widzów od aktorów, fikcję od »prawdy«. Właśnie na kurtynę kierowały się nasze oczy. Ona coś ukrywała i obiecywała. Była jednym z elementów dramatów” [s. 61]. W „Kurtynie z dzieciństwa”, „Poemacie otwartym i dramaturgii otwartej”, „Pytaniach zadawanych sobie”, czy choćby „Pisarzu w teatrze” akademicka retoryka Różewicza-dramatopisarza splata się z żywą, osobistą oceną Różewicza-widza. Skrypt styka się z niebanalnym ładunkiem indywidualnej ekspresji.

Rejestracja zmienności i strategia wychwytywania przez poetycką wyobraźnię drobnych różnic ludzkiej egzystencji znajdują swoje continuum w rozdziale drugim, na który składa się wybór korespondencji. Epistolografia uderza w epistemologię. Po raz kolejny dochodzi do wymiany myśli, repetycji podróży w czasie, choć miejsce zapisanych stron już nie to samo, inni czytelnicy, inna świadomość. Niby wszystko zostało powiedziane, wyjaśnione, jednak zawsze znajdzie się miejsce na korektę, dopowiedzenie lub niepotrzebne już dziś przemilczenie. Być może któryś z listów dojrzał do zrzucenia łupiny intymności. Część książki zawierająca korespondencję wydaje się być fragmentem zbioru szczególnie subtelnym. List obezwładnia swoją nagością, jest jakby mniej narażony na błąd posądzenia go o fałsz. Skrzętnie zapisane miejscowość, data, oraz nadawca redukują do minimum ryzyko pojawienia się nieprawdy. Początek jest w tym kontekście szczególnym przykładem, otrzymujemy bowiem zaproszenie do lektury siedemnastoletniej, jakże trudnej znajomości Różewicza z Julianem Przybosiem. Później również nie mniej znaczące nazwiska: Zawieyski, Mayewski, Brzękowski, Swinarscy, Szymborska. Na końcu wzbudzająca wciąż kontrowersje historycznoliteracka retrospekcja skupiona wokół ekscesu z „Poematem dla dorosłych” Adama Ważyka w roli głównej.

W rozdziale trzecim i czwartym następuje powrót do ontologicznej niepewności tego, o czym tekst opowiada. Tutaj szczerość listu, który daje świadectwo prawdzie uczuć, dzieli dosłownie strona od rozmowy „Która nigdy się nie odbyła”. Niby znów tracimy równowagę, balansując niebezpiecznie między faktem a fikcją, jednak prawdę mówiąc, rozstrzygnięcie tego sporu staje się dla czytelnika coraz mniej ważne, wydaje się być nawet spychane na margines lektury tej książki. Istotną wartość stanowi natomiast samo słowo pisane będące zawsze pomiędzy, w czasie, w ruchu, w formie, także tej literackiej. Nie Różewicz jako konkretna persona dostarczająca biograficznych, historycznych, czy socjologicznych diagnoz, lecz człowiek zmagający się z literą tekstu interesować nas będzie w tym tomie najbardziej. Jednak wszelka myśl o tym, że zebrane teksty mogłyby złożyć się na syntezę półwiecznego niemalże doświadczenia poety, siłą rzeczy musi być myślą chybioną. Po pierwsze dlatego, iż na poetycką egzystencję nie znalazł się jeszcze żaden algorytm, a po drugie doświadczenia poety nie da się od tak po prostu streścić, podsumować, obliczyć, scalić lub ująć w dwóch słowach. Nie pozwala na to ostatecznie nie tylko ich pierwotna osobność, ale także wewnętrzna złożoność. W ankiecie pt. „Dlaczego piszę”, Różewicz odpowiada: „Kiedy byłem młodszy, zdawało mi się, że pisaniem wymierzam sprawiedliwość »widzialnemu światu«... Teraz, po wielu latach pisania... szukam innych »racji«. Szukam” [s. 133]. Na przestrzeni kilkudziesięciu tekstów „Marginesu, ale...” jest miejsce na ludzką ułomność i literacką nierówność, nic nie jest tu czarno/białe, jak w pierwszej zwrotce wiersza „Mój wiersz”: „Kiedy na mój wiersz/pada cień/widzę w nim światło/wątłe uparte/życie” [s. 77].
Tadeusz Różewicz: "Margines, ale...". Biuro Literackie. Wrocław 2010.