ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (171) / 2011

Marzena Orczyk-Wiczkowska,

WIERSZE

A A A
czarne. Białe

tak mijają lata. dni wpuszczone w tygodnie
jak koszula w dżinsy. akwarele na tęczówkach
coraz bardziej zamglone, starte tatuaże
na skorupce paznokcia. czas odmierzany
od zimy do zimy, od płatka wiśni
do płatka ucha dziewczyny,
której właśnie teraz szepcze coś chłopiec.

słyszałeś? mówią o tym wszędzie, mimo że
to tajemnica pomiędzy dwoma ciałami,
między dwoma końcami wstążki. aksamitna biała
w jej włosach, czarna w poprzek jego kołnierza.
czarne wyprzedza białe tylko o krok, białe bez czarnego
nie może załkać w samym środku nocy.
w południe i tuż po wschodzie słońca, gdy rodzą się
sprawy staro-nowe, litery znowu uciekają z gazet
akt, aktówek, aktów narodzin i zgonów -

kartka zostaje doskonale pusta.




omnia (chuć, brokuł i róża)

buja się świat. od rana do wieczora szumi śpiewa i tańczy
karawanem, korowodem, katatonią. szałwią i wszelkim świętym
zielem obdarzają mnie moje siostry, prządki. moje dzieci i rodzice:
caryce, myszy, muszki owocówki, specjalistki od coachingu.
ich wbite w asfalt szpilki zawsze zostawiają ślady, mój naskórek też.
łuszczy się w uszach, na palcach, twarzy. na zewnątrz i w środku
są dowody -

obcięte pukle włosów. ukradkiem nagrane taśmy. alembiki.
oleje najwonniejszych iluzji. altany równoległych wzruszeń.

tworzysz, rzeźbisz tę ciepłą bryłę. zamieniasz w złoto
lub metaforę jak midas, orfeusz i mały książę.

- coś mnie woła ale nie wiem co – dzisiaj westchnąłby każdy z nich do swojej
dziewczyny – ćpunki.
- a kochasz mnie? – spytałaby ona.
- nie, tylko chuć i róża, mój słaby więdnący kwiatuszku. i jeszcze zielony brokuł–
wieczne poszukiwanie.


tak właśnie odpowiedziałby, nie patrząc na nią, jak w starym dobrym
amerykańskim filmie. (dziś znawcy języka czeskiego przetłumaczyliby
to tak: pragnąć oznacza szukać i nadal mieć nadzieję).

cóż, droga różo. moja droga zielona różyczko - z tej drogi nie ma odwrotu,
podobnie jak z każdej innej. budzi nas alarm komórki, sroka za oknem,
wewnętrzny budzik, a przebudzenie i tak zawsze wygląda podobnie. powieki
otwierają się, ciało przeciąga. świat dyszy, paruje, w usta na nowo wślizguje się
słońce. blednie krwawa plamka na wskazówce zegara. tarcza wskazuje cel
po raz kolejny, a my robimy co możemy. malujemy rumieniec na chłodnym policzku.




przypowieści z głowy

kiedy madonna obmyśla w łóżku
nową bajkę dla dzieci, jezus luz
robi pompki w salonie. tak to widzę.
mercy, david i rocco czytają kabałę
dla najmłodszych, lourdes przygotowuje
weekendową stylizację, po stole chodzi kot
i nie chcesz przerywać tego sielskiego obrazka,
tym bardziej, że za chwilę wszystko się skończy
i nie wiadomo, co ci przyjdzie do głowy.
dlatego zostajesz. jako przypadkowy bohater
tej przypowieści świętujesz szabat.
opróżniasz kieszenie, by nie przenieść przypadkiem
żadnego przedmiotu ze strefy prywatnej
do publicznej, ze snu w jawę,
na odległość większą niż dwa metry.
porzucasz myśl o kawie i samobójstwie
w szabat nie można robić pętli, mielić nasion,
ani zapalać światła. nawet madonna nie zapala,
bo światło to najbardziej złudny pędzel,
nieprzychylny innym pomniejszym światłom,
kreślący na wiecznym płótnie wąż,
zjadający swój ogon. na końcu ogona
grzechotka szemrze ciemną pieśń:

w raju było lustro, a na lustrze pleśń.
ewa starła pleśń.




gołota przegrywa

tak to jest. tracisz siły, miasta w tobie przesuwają się,
dżipies zawodzi. płyty tektoniczne zachodzą
na siebie. góry, morza szaleją. wylewa się wszystko,
z ciebie, z nich, a cierpi na tym tylko kolejny
mityczny kontynent, kolejna atlantyda.
nie lubię, kiedy potęgi padają jak źdźbła
koszonej trawy. nie lubię wychodzić na ring
z uśmiechem czirliderki. nie lubię, gdy kończy się
miłość, urlop, życie. a ty?
czujesz się jak pokonany gladiator?
przecież tutaj krew nie tryska, nie potrzeba chirurga.
czerwony narożnik pusty. pusto też dzisiaj
w mieście, nawet światła jakby bledsze.
święte byki walczą na trawnikach,
na bezkresnych drogach korki, choć nikt
tego nie nazywa ucieczką. w piątej rundzie
gołota pada. niech będą pozdrowieni zwycięzcy.