ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (172) / 2011

Ignacy Karpowicz, Marek Doskocz,

PRZED TRUMNĄ POPISZĘ SOBIE TROCHĘ FELIETONÓW

A A A
Marek Doskocz: Chińskie ciasteczko rzekło, że to któryś z kolejnych wywiadów w ostatnim czasie i raczej należy unikać pytań, które już padły o jeden raz za dużo. Jak reagujesz na cały ten medialny szum związany z przyznaniem Ci Paszportu Polityki za powieść „Balladyny i Romanse”?

Ignacy Karpowicz: Po pierwsze, uciekłem na wieś, tam gdzie macki pasm śniadaniowych nie sięgają. Po drugie, cieszę się, że Paszport dostaje się tylko raz, a w związku z tym przez ten Smoleńsk medialny raz tylko się przechodzi. Nie lubię, kiedy dziennikarze interesują się moją osobą. Nadaję się na celebrytę tak jak minister Radziszewska na ministra do spraw równouprawnienia. Czyli w ogóle.

M.D.: Trudno się przekopać przez te wszystkie rozmowy z Tobą. Może się powtórzę, ale powiedz mi, kiedy pierwszy raz pojawił się pomysł na „Balladyny i Romanse”? Jak wygląda Twoja praca z tekstem?

I.K.: Pomysł powstał, ale taki niekonkretny, przejrzysty i galaretowaty jak meduza, z pięć-sześć lat temu. Albo raczej jakiś zarys, zamysł się objawił. A potem już tylko trzeba było dużo czytać i trzy lata siedzieć na dupie, i pisać. W sumie proste. Pytasz o pracę nad tekstem. Po pierwsze, nie mogę wiedzieć, co się wydarzy, bo jak wiem, to się nudzę i nie potrafię pisać. Po drugie, kiedy kończę pierwszą wersję tekstu, zawsze jest to wersja nieudana. Po trzecie, cóż, proza jest mozolna. Siedzisz, czytasz, piszesz, poprawiasz. I tak w kółko.

M.D.: Co czytałeś w takim razie przez te trzy lata? Interesujesz się mitologiami? W „Balladynach i romansach” przewija się cała plejada różnych bóstw i innych mitologicznych postaci.

I.K.: Tego nie warto wymieniać. Powstałaby nudna lista. Może powiem tylko, że były to lektury od Sasa do lasa. Od bardzo kiepskiego, a przez to komicznego popu (np. „Anioły i demony” Dana Browna), przez pop wysokiej jakości (np. świetny „Apokryf Agłai” Jerzego Sosnowskiego), po cegły Pamuka; od autorów martwych (Virginia Woolf), przez żywych (John Banville), po ekshumowanych (Zygmunt Haupt). Od poezji (np. Miłobędzka, Dycki, Podgórnik), przez prozę (np. Sebald, ciągle Nabokov, Atwood, Pynchon), po graciarnię historii literatury (np. Dostojewski, Dickens, Jerome); od suchego rocznika statystycznego wydawanego przez GUS, przez akademickie historie literatury starożytnej Grecji i Rzymu, po Willarda Van Ormana Quine’a. A mitologie, cóż. Mitologie są nieco mniej interesujące od religii. Religie są fascynujące, są gorące, religie zabijają i ocalają. A mitologie? Cóż, mitologie są w sam raz dla postfreudyzmu.

M.D.: Tytuł wskazuje na Twoje porachunki z romantyzmem. Mam rację?

I.K.: Nie chce mi się o tym mówić, czy raczej rozwijać tematu. Zatem w skrócie: romantyzm to świetna epoka literacko, natomiast fatalna społecznie. Mówię o tych mesjańskich osadach i popłuczynach, które się w mózgach niektórych Polaków odłożyły. Cały ten cyrk smoleński, zabawy z krzyżem, wojenki z Rosją i Niemcami, to są skrzywienia i choroby pozostawione przez romantyzm, romantyzm nie literacki (świetny!), ale pop-romantyzm, romantyzm społeczny. Najwyższy czas posunąć się nieco. Przerabiajmy, kurwa, pozytywizm.

M.D.: Ale pozytywizm jest nudny, jakby Polacy odrobili lekcję romantyzmu, to byśmy dawno Zachód prześcignęli, a wtedy nie byłoby nad czym biadolić, tak nie może być, co Ty mówisz...

I.K.: A co złego jest w nudzie? Nuda jest fajna. Nie zabija. Wyzwala. Uczy pokory.

M.D.: Polacy nie lubią nudy, a Ty im to właśnie proponujesz, nie lepiej jakaś wojenka z Rosjanami, dla zaleczenia nowych kompleksów smoleńskich?

I.K.: Po pierwsze, dziękuję Ci bardzo za to, że mi mówisz, że proponuję Polakom nudę. Mam nadzieję, że to, co powiedziałeś, wynika z długiej i nudnej lektury „Balladyn…”, bo jeśli z tego nie wynika, to znaczy, że nie rozumiem, co mówisz. A po drugie, niczego Polakom nie proponuję. Każdy ma takie kompleksy, z jakimi czuje się dobrze, swojsko, które rozumie i które zostały oswojone. Jak ktoś ma ochotę czuć się zdradzony, wykorzystany, upokorzony przez Rosjan czy Niemców, to jego sprawa. Pozostaje mi tylko po chrześcijańsku kibicować tym wyborom. I zalecić korzystanie z prezerwatywy.

M.D.: Dużo humoru i ironii w Twojej prozie, umiesz sobie wyobrazić książkę bez tych elementów?

I.K.: A ty umiesz? Książki bez poczucia humoru? Proszę bardzo, Bronisław Wildstein. Chociaż ja, czytając Wildsteina, umieram ze śmiechu. Więc może to zły przykład był. Bronisław jest obecnie najwybitniejszym satyrykiem piątej, już się pogubiłem w liczebnikach, Rzeczpospolitej. Obok równie znakomitego Pietrzaka i takich młodych, co myślą tak, jak im zapłacą, Mazurek chyba się nazywają ci wszyscy młodzi, ale nie wiem, bo skaczą jak pchły od „Wprost” i „Rzeczpospolitej” po „Przekrój” i „Uważam Rze”. Nie wiem nawet, gdzie wylądowali teraz, „Gość niedzielny”, „Nie”?

M.D.: „Nie” jest zakazane odgórnie, a „Gość Niedzielny” chyba jeszcze nie zdecydował się na kroczenie prawostronnym, prawomyślnym brzegiem Wisły, więc do niego może sięgają tylko okazjonalnie. Patrząc z punktu widzenia takich ludzi, to Twoja książka jest obrazoburcza, nie dość, że z bogów, z naszego Jezusa robisz frajerów, dajesz im pograć w Mortal Kombat, to jeszcze co niektórych rozdziewiczasz. Dostałeś już ochronę Bor-u? Nawet mieszkanie na wiosce może Cię nie uchronić.

I.K.: Nic mi nie grozi, bo kręgi, nazwijmy je, katolicko-narodowe, nie czytają. To znaczy nie czytają tego, co wydają inni. No i nie zgadzam się z Tobą, że granie w Mortal Kombat przemienia Jezusa w frajera. Wręcz przeciwnie. Jezus robi to, co robią ludzie, do których ma trafić jego przekaz. Jest normalny i inteligentny. Porzuca święte pozy i miny. Rozumie, że to, co mogło się nie udać kilka tysięcy lat temu, nie uda się z równą mocą dzisiaj. Ten Jezus jest pokorny i nadal dobry, może trochę ciapowaty. Ale w żadnym razie nie jest frajerem.

M.D.: Właśnie wydaje mi się, że grasz na wizerunku Jezusa ciapowatego – przytuli, pogłaska, zasmucony, bo Tato się nie odzywa. Zabawa formą z Twojej strony, czy celowy zabieg?

I.K.: Żyjemy w czasach po Freudzie. Freud się skończył. Całe zresztą szczęście. Potęga Watykanu się skończyła. Drugie szczęście. Z tych dwóch szczęść wynika wniosek na przykład taki: nikt nie musi być doskonały, można być miśkiem, przytulanką, ciapą, nawet gdy jest się bogiem. To nie jest z mojej strony wyłącznie zabawa. Można być zupełnie zwyczajnym człowiekiem i równocześnie człowiekiem pojedynczym, niezwykłym. Można być jednym z ważnych bogów i można równocześnie zachlapać sobie nową koszulkę ketchupem z hamburgera. Bóg, który jest daleko i nie kocha, bóg, który o wszystkim pamięta i nie zapomina płacić za telefon, jest bogiem zbędnym. Ja mógłbym wierzyć tylko w boga, który potyka się o chodnikowe płyty. Te bogi latające niech sobie lecą w martyrologię.

M.D.: Na koniec naszej rozmowy powiedz mi, jakie masz pisarskie plany na przyszłość?

I.K.: Moja przyszłość to trumna. A przed trumną popiszę sobie trochę felietonów.

M.D.: Dziękuję z rozmowę.
Fot. Grzegorz Dąbrowski.