ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (172) / 2011

Agnieszka Nęcka,

MARIANA PANKOWSKIEGO SILVA RERUM

A A A
Na marginesie „W stronę miłości” Mariana Pankowskiego Dariusz Nowacki afirmatywnie pisał o – jak podaje nota zamieszczona na tzw. czwartej stronie okładki jego najświeższej publikacji prozatorskiej – „najmłodszym polskim autorze” w sposób następujący: „Jego późna proza jest ostentacyjnie starcza, jawnie autobiograficzna oraz, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, na swój sposób radosna. Autor konsekwentnie odwołuje się do pewnego, rzadko zresztą wykorzystywanego, przywileju starości. Ów przywilej wieku senioralnego można by ująć następująco: niczego już nie muszę udawać ani – tym bardziej – udowadniać, czy to jako pisarz, czy to jako osiemdziesięciolatek z krwi i kości. Stąd też starość przez niego opisywana ma charakter wyzwalający i w tym znaczeniu jest radosna”. Krytyk nie przypuszczał, jak sądzę, że Pankowski w wykorzystywaniu metrykalnej tarczy i związanych z nią przywilejów posunie się znacznie dalej. Autor „Z Auszwicu do Belsen” jest nie tylko „najmłodszym polskim pisarzem”, którego twórczość określa się mianem: prowokacyjnej, niepoprawnej, rozbuchanej czy zaskakującej i który ze swego senioralnego wieku czyni znak rozpoznawczy, ale także pisarzem niezwykle artystycznie płodnym. Dość wspomnieć wydane w ostatnich tylko latach: „Bal wdów i wdowców” (2006), „Ostatni zlot aniołów” (2007), „Była Żydówka, nie ma Żydówki” (2008), „Niewola i dola Adama Poremby” (2009) oraz „Tratwa nas czeka...” (2010). Taka aktywność budzi, co oczywiste, duży szacunek, ale wzbudza również obawy co do poziomu warsztatowo-koncepcyjnego pojawiających się w takim tempie publikacji.

Wątpliwości owe – w moim odczuciu – generuje ostatnia z wymienionych książek autora „Pieśni pompejańskich”. Pierwsza lektura „Tratwa nas czeka...” wymusza bowiem pytanie o to, na ile wolno pisarzowi wystawiać czytelniczą cierpliwość na próbę? Otóż sądzę, że Pankowski niebezpiecznie pogrywa sobie z lekturowymi przyzwyczajeniami, zupełnie niedbając o losy swego dzieła. Jeśli jednak tak jest i nie chodziło o skonstruowanie wciągającej narracji, to – jak można przypuszczać – stawka mogła być znacznie wyższa. Wiele wskazuje na to, że Pankowski, który doskonale zna wszelkiej maści wybiegi literackie, zdaje się po raz kolejny sprawdzać granice możliwości odautorskich wmówień i ściem. Kłopot w tym, że eksperyment ów nie powiódł się. A może jest zupełnie przeciwnie? Wszak mamy do czynienia z autoironicznym pisarzem, który traktuje swoją twórczość z przymrużeniem oka i który doskonale wie, że pamięć ludzka lubi płatać figle, mieszając fikcję z rzeczywistością. A skoro tak, to po co udawać, że w wieku ponad dziewięćdziesięciu lat da się je odróżnić? Po nic – zdaje się powiadać urodzony w 1919 roku pisarz, dając się swobodnie ponosić wyobraźni.

Marian Pankowski swoją najnowszą książkę prozatorską określił jako „groch z kapustą”. Trudno nie zgodzić się w tym wypadku z prozaikiem, skoro autor „Ostatniego zlotu aniołów” rezygnuje ze spójnej narracji na rzecz opowieści wypełnionej rozmaitej treści dygresjami, które przypominają wyskakujące z czarnej szkatułki „hultajskie szatanki”. Dygresyjność – przynajmniej w tym wypadku – nie działa na korzyść pisarza. W konsekwencji uwolnienia opowieści spod jarzma jakichkolwiek rygorów formalno-kompozycyjnych dygresja – jak przyznaje narrator „Tratwy...” – „storpedowała intymną warstwę pamięci! W głowie cyrk! Małpie skoki skojarzeń, z huśtawki na dukt, co oddziela: / pszenicę od owsa, / wilka od łani i / Jana od Judy z Kariotu...”. Poszarpana tkanka narracyjna, zbyt swobodne skakanie między wątkami sprawia, że najnowsza proza Pankowskiego wymyka się łatwym klasyfikacjom. „Tratwa nas czeka...”, wymagając od czytelników nie lada skupienia, nie jest lekturą „lekką, łatwą i przyjemną”. Obrazki zmieniają się tu niczym w kalejdoskopie, w rezultacie czego trudno jest się połapać w odautorskim zamyśle. Poszczególne sekwencje zdają się być ze sobą niezwykle luźno powiązane. Obok wariacji na temat wygnania Ewy i Adama z Raju znajduje się scena grzybobrania, obok rozsądzonego przez króla Salomona sporu dwóch kobiet o dziecko mieści się opis odmiennych reakcji rodziców wywołanych późnymi powrotami dorastających pociech do domu, obok fizycznego maltretowania żon przez mężów przeczytamy o umieraniu przyjaciół. Czemu ma służyć takie pomieszanie z poplątaniem?

Pankowski powiada, że jego książki biorą się z oburzenia i chęci wyrażenia sprzeciwu. Czyżby chodziło o bunt wobec zaufania pamięci nie tylko tej indywidualnej, ale i zbiorowej? O przeciwstawienie się bezwolnemu postrzeganiu świata za pomocą klisz i stereotypów literackich? W rezultacie i tym razem Pankowski podrzuca nikłe tropy autobiograficzne, epizodycznie przywołując choćby Wandę – „siostrę spod auszwickiego dymu”, czy generując zwierzenia w rodzaju: „Baśń o Wężu, Ewie i Adamie ma u mnie odległy, lecz dokładny początek. Rok 1945, wielka sala Palais des Beaux-Arts w Brukseli, stolicy Królestwa Belgii. Przeżyłem tam wieczór istnych narodzin wyobraźni biblijnej. Ale, rzecz dziwna, z równoczesną myślą sprzeciwu, a nawet buntu!” Gdyby chcieć bronić „Tratwy...”, można by powiedzieć, że pisarz pod pozorem błahych opowieści starał się przemycić kwestie cięższego kalibru, jak choćby np. wychowywanie dzieci przez pary homoseksualne czy owo zdominowanie jednostkowej świadomości przez klisze kulturowe. Wiele wskazuje na to, że nadrzędnym celem omawianych tu silva rerum Pankowskiego było pokazanie analogii między kreacyjną mocą Boga i artysty. Pisarz powołuje do życia światy, przypomina zapomniane lub przetwarza doskonale znane historie. Co z tego wynika? Kłopot wszakże w tym, że w przypadku „Tratwy...” niewiele. Ponadto topos theatrum mundi został już wielokrotnie – i na o wiele bardziej wyrafinowane sposoby – wyeksploatowany. Konstatacja, zgodnie z którą ludzie odgrywają z góry wyznaczone im role oraz dają się unosić – nie raz i nie dwa – wydarzeniom pod prąd nie jest niczym odkrywczym. W przypadku najnowszej prozy autora „Balu wdów i wdowców” takie swobodne poddanie się żywiołowi gawędy miało być – jak sądzę – jedynym spoiwem owej narracji. Łącznik ów, czego bez trudu można się domyśleć, jest zdecydowanie niewystarczający. Czyżby zatem chodziło tylko (a może aż?) o radość z pisania? Przyjemność ze snucia niczym nieskrępowanej gawędy? W najnowszej prozie Pankowskiego nie liczy się zatem przedmiot opowieści, ale sama czynność generowania narracji. Dzięki temu „Tratwa nas czeka...” jest namacalnym dowodem na to, że Marian Pankowski rzeczywiście nie musi już niczego udawać ani – tym bardziej – udowadniać. Może nie troszcząc się o nawiązanie porozumienia z czytelnikami, cieszyć własną literaturą na swoich warunkach.
Marian Pankowski: „Tratwa nas czeka...”. Korporacja Ha!art. Kraków 2010.