ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (175) / 2011

Jerzy Franczak, Sonia Gwóźdź-Rusinek,

BYŁEŚ KIEDYŚ PISARZEM?

A A A
Sonia Gwóźdź-Rusinek: Wywiad to chyba cudowne miejsce na autorską autokreację? Myślisz, że autor może to kontrolować?

Jerzy Franczak: Idealną przestrzenią autokreacji jest sama literatura, zwłaszcza zaś - pisanie autobiograficzne. Właśnie ukazały się „Kwiatki”, kontynuacja „Grawitacji”, zbiór osobistych drobiazgów, w których występuję w bardzo różnych rolach. A to jako ojciec, a to jako pisarz; tu jako bogoiskatiel, ówdzie jako frant. Wiadomo, słowa mają swój własny sposób mówienia i zawsze mówią coś same od siebie, wbrew naszym intencjom... Niemniej, wydaje mi się, że w takim tekście kontroluję powstawanie i rozpad własnych wizerunków. Ale w wywiadzie? Nie, tutaj niczego do końca nie wiadomo: o co zapytasz, co ja na gorąco odpowiem, jak ty zareagujesz i w co się splotą nasze kwestie.

S.G.-R.: Jako jaki Franczak-autor chciałbyś mi się zaprezentować?

J.F.: W „Kwiatkach” jest taki dialog, w którym moja córka - nota bene, też Sonia! - pyta, czy kiedyś byłem pisarzem. Zagadnięta, dlaczego mówi w czasie przeszłym, tłumaczy, że przecież „teraz jestem tatusiem”. Porządkuje więc sobie mój obraz, rozdzielając i rozsuwając różne role. W rzeczywistości logika albo/albo musi ustąpić logice zarówno/i. I ja teraz nie mam zamiaru nikogo udawać - ani nadwrażliwca, ani chama, ani wyrafinowanego intelektualisty, ani prostego chłopaka z Nowej Huty. Na swój sposób jestem nimi wszystkimi równocześnie.

S.G.-R.: Może steruje nami coś jeszcze - na przykład retoryka? Właśnie opowiedziałeś o Twojej kolejnej książce - to odpowiedź na standardowe pytanie zadawane w wywiadzie z pisarzem!

J.F.: Jasne, że steruje nami retoryka... Choć zamiast „steruje” wolałbym powiedzieć „mediuje” - między nami w tej chwili, między mną a światem, między mną a sobą samym. Nie tylko retoryka, ale i różne dyskursy, określone sposoby formułowania wypowiedzi, konwencje, rytuały okoliczności - to wszystko określa, co można powiedzieć i co daje się pomyśleć. W tym sensie okazałem się nadgorliwcem, ubiegłem Cię - i odpowiedziałem na pytanie, które jeszcze nie padło, a które zadaje sam dyskurs, sama konwencja. Popatrz jak biernie, radośnie niemal poddajemy się tej przemocy! Wydaje mi się, że literatura, jako nieunormowany sposób mówienia, pozwala wydobywać na jaw tego rodzaju gwałt i rozbój.

S.G.-R.: To dlatego tworzysz metaliterackie opowieści - wolisz być „rozbójnikiem” niż czytelnikiem, ofiarą „gwałtu”?

J.F.: Nie sposób uniknąć tego gwałtu. Pytanie, czy jest się nieświadomą ofiarą, czy szuka się wyjścia z opresji poprzez projektowanie jakiejś emancypacji, czy też próbuje się zmienić gwałt w perwersyjną zabawę. Mnie, nie ukrywam, najbliższy jest ten ostatni model, powiedzmy - krytyczny. Choć można go też nazwać „rozbójniczym”!

S.G.-R.: Śledzę Twoją twórczość prozatorską i mam wrażenie, że z powieści na powieść atmosfera wewnątrz tworzonego przez ciebie świata przedstawionego staje się coraz bardziej „duszna” i agresywna. „Szmermele” wydawały mi się lekką powieścią metatematyczną, Twoje ostatnie książki, „Nieludzka komedia” i „Da capo”, choć oparte na podobnych chwytach, robią wrażenie opowiadanych „przez zaciśnięte zęby”. To zamierzony efekt? Czy mógłbyś opowiedzieć, jakimi środkami go osiągasz i czy możemy spodziewać się w kolejnej powieści przejścia na następny poziom w ujawnianiu „literackiej przemocy”?

J.F.: W „Szmermelach” bawiłem się literaturą, badałem jej możliwości i ograniczenia, bez troski o prawdopodobieństwo czy spójność fabuły. W „Przymierzalni” chciałem się zmierzyć z fundamentalnymi pytaniami, które mi spędzały sen z powiek, to znaczy chciałem w materii literackiej zainscenizować dylematy poznawcze i tożsamościowe. „Przymierzalnia” była też, o czym świadczy tytuł, przymiarką do powieści. „Nieludzka komedia” wyrasta wprost z poprzedniego dziełka, ale jest bardziej konsekwentna w swojej konstrukcji i jednolita w planie narracji. „Nieludzki” ma być cały cykl; bestialska, podszyta nihilizmem przemoc w „Komedii”, dalej systemowa przemoc patriarchalnej kultury w „Da capo”... I wreszcie „NN”, kolejna część, która ukaże się w tym roku, przenosi punkt ciężkości w sferę stosunków społecznych i polityki. Co się tyczy środków, zależy mi na maksymalnej różnorodności. Cyniczny Emil z „Komedii” opowiadał na luzie, dygresyjnie i jadowicie, ale jego brat, narrator „Da capo”, nie mógł już sobie pozwolić na taką narrację - stąd „zaciśnięte zęby” czy „ściśnięte gardło”, neurotyczne powtórzenia, zapętlenia, nawroty... W „NN” poszedłem jeszcze dalej, bo udzieliłem głosu wielu opowiadaczom, bardzo różnym. Na przykład w pierwszej części mamy trójkę przypadkowych przechodniów, którzy późno w nocy znajdują leżącego na ulicy człowieka. Każdy z nich snuje swój monolog: mamy więc trzy światy, trzy opowieści osnute wokół milczenia... I różne odmiany przemocy, wpisane w język.

S.G.-R.: Jeżeli dobrze rozumiem, kroją się w tym roku dwie książki z Twoim nazwiskiem na okładce? Czy jest już wyznaczona data premiery Twojej nowej powieści?

J.F.: Dwie... albo trzy. Ale każda z innej parafii. „Kwiatki” - to bestlooker, jak to nazywamy, ja i Pio [Piotr Kaliński], za Stefanem Themersonem. Pio ma takie wydawnictwo, Lokator Bestlooker Publishing, które chce być niczym Gaberbocchus Press; wydaje tam Pereca i różne małe cacuszka. To będzie zbiór drobiazgów, które publikowałem w miesięczniku „Mrówkojad” z rysunkami mojej córy, rzecz bez wątpienia miła dla oka. Druga książka - to powieść obrazkowa „Rachunek”, przeze mnie napisana, a narysowana przez Filipa Sułkowskiego. Ukaże się ona u profesjonalnego wydawcy komiksów. Trzecia rzecz to powieść. Nie wiem, kiedy wyjdzie, bo nie wiem, u kogo ją wydam. Rzecz jest zakręcona, pełna luk, niedopowiedzeń i wymaga dużej aktywności czytelnika. Jako taka nie pasuje raczej do komercyjnych wydawnictw, które - chcąc nie chcąc - działają pod znakiem bestsellera i myślą raczej o „szerokim czytelniku”, niż „idealnym czytelniku cierpiącym na idealną bezsenność”. Co się nie sprzeda, zmierza do nieistnienia!

S.G.-R.: Wspomniałeś o Pio i jego Lokator Bestlooker Publishing, i jeszcze o nieistnieniu... Zdaje się, że waszym poprzednim projektem były „Pacynki”? Miałam wrażenie, że ta, niezwykle sympatyczna moim zdaniem, publikacja nie odbiła się większym echem. Jaka jest historia „Pacynek” - „przed” i „po”?

J.F.: Odbiła się echem? Nie przesadzałbym. Książeczka, owszem, znalazła swoich czytelników, spodobała się temu i owemu, ale furory nie zrobiła... Całe szczęście! To mogłoby źle wpłynąć na ten nurt mojego tworzenia, niezobowiązujący, to jest zwolniony z rozmaitych zobowiązań. Widzisz, ja bardzo wyraźnie zdaję sobie sprawę z sytuacji uwikłania. Nie jest tak, że współpraca z Dużym Wydawcą nie wpływa na kształt utworów, na samą robotę literacką. Wydawca ma swoje priorytety, takie jak sprzedawalność, a sprzedają się zwykle rzeczy komunikatywne, podejmujące istotne społeczne tematy, itp. Te wymogi zostają przez autora uwewnętrznione i poczynają decydować o kształcie jego projektu pisarskiego. Praca nad bestlookerami odbywa się w zupełnie innej przestrzeni, w której nie istnieją kwestie popularności i sprzedawalności, a co za tym idzie - nie działają te kategorie, którymi zwykle terroryzuje się prozaików: zrozumiałość, ważkość, aktualność, prawdopodobieństwo... Tu panuje zupełna swoboda, taka anarchiczna wolność, atmosfera zabawy i radosnej profanacji. Anything goes! „Pacynki” powstawały tak samo, jak poprzednie bestlookery: wspólny pomysł, pierwsza warstwa (w tym przypadku wizualna), druga warstwa (tekst), znowu praca w tandemie i voilà! Ukazuje się książeczka, jak zwykle bardzo ładna, i wszyscy się cieszą, to znaczy my i garstka czytelników. W porównaniu z tym praca nad powieścią to fedrowanie na przodku... Schodzisz jak najgłębiej, mozolisz się, dłubiesz w tej ciemnej materii... A potem sprzedajesz to jako „czarne złoto”. Szkoda gadać. A jednak muszę być i tym, i tym: beztroskim słowiarzem i górnikiem dołowym. A do tego jeszcze tamtym i owamtym! Nie wyobrażam sobie zamknięcia w jednej roli.

S.G.-R.: O nie! Tylko się nie obrażaj! Pomyślałam po prostu, że co, jak co, ale krótkie historyjki z obrazkami powinny się akurat sprzedawać świetnie! Masz rację, „odbijanie się echem” kojarzy się raczej z krytyką akademicką, „salonami” i nagrodami literackimi - nie o to mi chodziło oczywiście.

J.F.: Wcale się nie obrażam...

S.G.-R.: Jako korzennej Ślązaczce szalenie podoba mi się metafora górnicza, więc pozwolę sobie powiązać z nią następne pytanie. Czy istnieje dla Ciebie coś takiego jak pisarski etos pracy? Jesteś pracowitym pisarzem?

J.F.: O ile „pisarz” to po prostu ktoś, kto pisze - tak, jestem pracowity. Piszę recenzje i eseje dla różnych pism, ostatnio najczęściej dla „Tygodnika Powszechnego”, felietony dla „Rity Baum” i krakowsko-lokatorskiego „Mrówkojada”, teksty wystąpień, czasem artykuły, jakieś głosy w dyskusji, opinie, rekomendacje... A powieści pisuję. Od czasu do czasu, zrywami, niechętnie i pod przymusem, oczywiście wewnętrznym. Ale gdy już piszę coś najbardziej własnego, angażuję się w to całkowicie; zawieszam, na ile to możliwe, inne aktywności, w ogóle w realu jestem wtedy ćwierćobecny, bo pomieszkuję we własnej fikcji. Wiem, że nie widać tego po bibliografii, z której wynika, że od jakiegoś czasu co roku publikuję powieść, ale to wynik opóźnień wydawniczych. Taki właśnie podoba mi się etos: że prozaikiem się nie jest, prozaikiem się bywa, zależnie od wewnętrznych ciśnień, niezależnie od zewnętrznych koniunktur i presji. Wydaje mi się, że tylko tak można ocalić powagę tego zajęcia, w gruncie rzeczy mało poważnego.

S.G.-R.: Czytanie prozy to też mało poważne zajęcie? Jesteś przecież także literaturoznawcą...

J.F.: Czytanie prozy ze studentami? Podczas zajęć uniwersyteckich? To też jest niepoważne, wiadomo! W ogóle sytuacja scholastyczna, jak to pięknie opisali Bourdieu z Passeronem, opiera się na momencie społecznej nieważkości; tu nie działają te same prawa grawitacyjne, co w zwykłym życiu. Jest w tym coś niepoważnego, a nawet komicznego, ale z drugiej strony... Jeżeli dwadzieścia parę dorosłych osób przychodzi co tydzień, żeby dyskutować, to musi coś w tym być, coś więcej, niż zwykła przemoc systemu edukacyjnego, który reprodukuje grupy społeczne... A jeśli o coś w tym chodzi, to na pewno nie o teorię i nie o wartości estetyczne - tylko o samo życie. Które w końcu jakoś trzeba sobie opowiedzieć.

S.G.-R.: W „Grawitacjach” jest taki metafragment o „Przymierzalni”, w którym mówisz, że Twoja powieść to istota chora, która zaraziła się od swych bohaterów. Na co chorują Twoi bohaterowie? Czy to uleczalna choroba/choroby?

J.F.: Ten fragment odnosi się stricte do „Przymierzalni”. Jej bohaterowie cierpią na atrofię charakteru, tożsamości – szczerze mówiąc, są na skraju zaniku. Narracja też zanika kilkakrotnie, jakby spowalniał jej się puls, a innym razem znowuż dostaje kręćka. Ale powiedzmy, że tę odzywkę można odnieść do innych moich książek. Po pierwsze, ciągnie mnie w stronę różnych dewiacji, anomalii, odchyleń, a po drugie - nie ufam tradycyjnej metodzie realistycznej, piszę w pierwszej osobie i zawsze staram się, żeby narracja była jakoś kompatybilna ze światem mówiącego. Zależnie od jego uposażenia językowego i wizji świata, w tym najbardziej osobistych zboczeń i natręctw. „Nieludzka komedia” jest napisana jadem, pełna bufonady, trochę manierystyczna, z winy bohatera, Emila Króla! Opowieść jego brata, Kamila, musi być inna - zapętlona, ucieczkowa, neurotyczna. W najnowszej powieści zwielokrotniłem ten zabieg; ulepiłem ją z kilku monologów bardzo różnych postaci, z których każda przebywa w innej językowej klatce.

S.G.-R.: Kiedy muszę na potrzeby moich uczniów i studentów zdefiniować realizm, często rozmawiamy o kategorii normalności. Czy ucieczka od realizmu jest ucieczką od paranoicznej, jak sądzę, normalności? Jak Ty definiujesz normalność?

J.F.: Nie nazwałbym normalności „paranoiczną”. Paranoja oznacza zespół przeświadczeń, które mają spójny i systemowy charakter oraz - żadnych związków z rzeczywistością. Normalność jest natomiast tym, co służy wytwarzaniu rzeczywistości, nadawaniu jej prostej struktury. Wiesz, jaka jest etymologia tego słowa? Łacińskie „norma” oznaczało kątownicę, a „normalis” to prostopadły. Pisze o tym ciekawie Georges Canguilhem, mistrz Foucaulta. Normalizować - czyli ujednolicać to, co różne i ujarzmiać to, co obce. Realizm jest dla mnie artystyczną techniką normalizowania. Ale - wbrew Twojej sugestii - ja od niego wcale nie uciekam, ja go próbuję wykorzystywać, czasem w złej wierze, na przykład po to, by ujawniać jego ograniczenia. Taka jest chociażby budowa „Da capo”: monolog bohatera przechodzi w mały realizm (przedstawienie codzienności), ten zaś ześlizguje się w jakąś złowrogą fantasmagorię... Bo realizm nie udźwignąłby tej problematyki. Bo te powichrowane treści nie pozwoliłyby się ułożyć w żaden „prostopadły” wzór.

S.G.-R.: Nie wyraziłam się precyzyjnie, paranoiczne wydaje mi się dążenie do normalności. Jednak wróćmy jeszcze na moment do tego, co mówiłeś o retoryce. Wszystkich celebrytów pyta się o gusta, może więc, w związku z muzycznym terminem w tytule ostatniej Twojej powieści, zechciałbyś opowiedzieć o swoich upodobaniach muzycznych?

J.F.: Taki ze mnie celebryta, jak z koziej dupy trąbka. Thanks God! No dobra, przełknąłem tę gorzką pigułkę. A propos trąbki... Słucham dużo jazzu, trochę klasyki, wiesz, Davis, Coltrane, Coleman, Mingus, trochę rzeczy nowszych, jak mój ukochany Vandenmark, trochę yassu... Ale wychowałem się na mocnym graniu gitarowym, na punku i metalu, i z rozkoszą powracam do tych prostych riffów, kiedy znużą mi się tamte trele i jazgoty. Termin „da capo” pochodzi oczywiście z tradycyjnej notacji muzycznej. Onegdaj grałem na fortepianie, miałem nawet jakieś ambicje z tym związane, ale odpuściłem. Muzyka klasyczna czy poważna nie jest też obszarem moich poszukiwań, póki co. Muszę pewnie do niej dorosnąć, muszę jeszcze dojrzeć, wysubtelnić się i spoważnieć... Na razie wystarcza mi subtelny jazzowy chaos na zmianę z prostym rockowym hałasem.

S.G.-R.: Nasza rozmowa ukaże się prawdopodobnie w pierwszokwietniowym numerze "artPapieru", myślę, że powinniśmy pozwolić sobie na koniec na coś ekstra. Może chciałbyś wygłosić małe przesłanie dla świata, np. wyrażające Twoje zdanie na temat polityki jądrowej na świecie?

J.F.: No wiesz, to śmiertelnie poważna sprawa. Nie mam pewności, czy nada się do primaaprilisowego żartu... Ale przesłanie mogę sformułować: „Bądźcie ufni w swój rozum, w myśl niepodległą, wojny nie chciejcie i stawiajcie cegłę za cegłą! Człowiek bowiem jest dobry, mądry, spokojny”. Sama widzisz, czasem próbuję powiedzieć coś serio, a i tak wychodzi z tego kiepski żart...
Fot. Filip Bochenek.