ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (179) / 2011

Dominika Jędrzejczyk,

EGZOTYCZNI RYBACY

A A A
Powieść Jona Kalmana Stefanssona mogłaby pretendować do miana „znaczącej” czy „ważnej”. Filozoficzna tematyka oraz wielość intertekstualnych kontekstów, a także (pozorny) realizm magiczny opisanej rzeczywistości to cechy, które wyróżniają wiele dobrych książek. A mimo to Stefansson nie potrafił przekuć potencjału „Nieba i piekła” w rzeczywisty, literacki sukces.

Historia prostego rybaka, którego fascynacja „Rajem utraconym” Miltona doprowadza do śmierci na otwartym morzu, choć brzmi nowatorsko, w rzeczywistości taka nie jest. Odwołuje się do powszechnie wykorzystywanego toposu zatracenia lub śmierci przez sztukę – jego ślad można odnaleźć w twórczości polskich romantyków czy opowiadaniach Borgesa. Stefansson ofiarą artystycznej lekkomyślności czyni postać nietypową, bo przecież mało kto spodziewałby się wysokiej wrażliwości artystycznej u zaprawionego w walce z naturą i żywiołami islandzkiego rybaka. Barur, bo takie jest jego imię, wiedzie życie cykliczne, powtarzalne – jego egzystencja opiera się na kolejnych wyprawach w morze. Jego zawód (a może powołanie?) to jedyna instancja nadająca jego istnieniu sens. Aż do czasu pojawienia się w nim „Raju utraconego” angielskiego pisarza, poety i działacza politycznego – Johna Miltona.

Metafora kryjąca się za wykorzystaniem właśnie tego, a nie innego utworu, jest niestety dość płytka i powierzchowna – Stefansson traci zaufanie czytelnika już na samym wstępie. Historia upadku aniołów, walki szatana z Bogiem i aniołami, a w końcu stworzenia człowieka i kuszenia Ewy miała być paralelą, odbiciem egzystencji walczących z morzem, własnymi ograniczeniami i ciężką sytuacją życiową marynarzy. Niestety, wielkie dzieło Miltona wydaje się „doklejone” do nordyckiej fabuły. Podobnie przesiąknięta metafizyką podróż jednego z przyjaciół Barura, którego celem jest oddanie „Raju utraconego” prawowitemu właścicielowi. Jak dotąd jedną z nielicznych powieści, która udźwignęła ciężar filozoficznej peregrynacji, zarówno w sferze języka, jak i w sferze niesionych treści metaforycznych, jest „Życie Pi” Yanna Martela – choć i temu dziełu daleko do ideału, wizja Stefanssona jest od niego jeszcze bardziej odległa.

Powieść wydaje się ratować jej realizm magiczny, połączony z nieco twardą, surową atmosferą Islandii i tamtejszych doków. Narracja Stefanssona przypomina momentami tajemniczą narrację Bruno Schulza, z tą różnicą, że Schulz swój język literacki buduje na przesycie i nadmiarze, podczas gdy u Islandczyka dominują niedopowiedzenia, proste, bezpośrednie komentarze – zarówno w wypowiedziach bohaterów, jak i trzecioosobowego, obiektywnego narratora. Uzasadnienie tego zabiegu dałoby się uratować, gdyby autor konsekwentnie utożsamiał swojego „opowiadacza” z Barurem, głównym bohaterem. Tak się jednak nie dzieje, mało tego, narracja nie ulega zmianie po jego śmierci, a zatem wszelkie jej niedociągnięcia są wyrazem braków w warsztacie literackim pisarza, a nie przejawem założonej z góry konwencji literackiej. Początkowo można by sądzić, że bohaterowie wypowiadają się w sposób prosty, sztywny i bezpośredni, ponieważ pochodzą ze środowiska rybackiego, ale tezy tej nie da się, niestety, obronić w kontekście wydźwięku całości narracji. W połączeniu z górnolotnością niektórych myśli i refleksji bohaterów (ale także i narratora) daje to często efekt komicznego, sztucznego patosu. Szkoda, bo ta sama fabuła, ale potraktowana w sposób mniej emocjonalny i bardziej zdystansowany byłaby zalążkiem naprawdę świetnej powieści. Być może jest tak, że wrażenie magiczności i egzotyki budzą w polskim czytelniku islandzkie imiona i nazwy geograficzne, a także opis pewnych praktyk rybackich czy potraw. Całość przypomina nieco realia skandynawskiego średniowiecza. Wrażenie to szybko jednak pryska, gdy tylko na scenę wchodzą nowoczesne sprzęty czy technologie. W tym otoczeniu nieco archaiczny, wycofany i zatrzymany w czasie świat rybaków może porywać i fascynować. Czuć jednak, że jego potencjał nie jest na kartach powieści wyczerpany.

Zastrzeżenia budzi także wiarygodność samego świata przedstawionego. Choć język bohaterów jest nieskomplikowany, to brak w nim słownictwa żargonowego, którego można by oczekiwać od rybaków. Ale już z punktu widzenia socjodemograficznego, Stefansson dobrze wywiązuje się ze swojego zadania.

Nie zwykłam pisać o swoich osobistych odczuciach co do omawianych dzieł, ale tym razem nie mogę się powstrzymać. Wiązałam z „Niebem i piekłem” (kolejne nawiązanie do Miltona, szkoda, że tak literalne) ogromne nadzieje. Pod względem tematu jest to bowiem nowa jakość wśród wydanych w Polsce dzieł nordyckich (w tej grupie dominuje bowiem kryminał Perssona, Larssona i Mankella). Niestety, jak przekonuje Stefansson każda literatura ma swoje gorsze i lepsze momenty. Pozostaje czekać na te drugie.
Jón Kalman Stefánsson: "Niebo i piekło". Przeł. Przemysław Czarnecki. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2011 [seria: Don Kichot i Sancho Pansa].