ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (180) / 2011

Michał Paweł Urbaniak,

ŁYŻKA DZIEGCIU, CZYLI KAŻDY MEDAL MA DWIE STRONY

A A A
„gorzki w smaku bywa liść wawrzynu” Czesław Miłosz „Traktat poetycki”
Miłość do Miłosza

Już pobieżne zerknięcie na strony internetowe poświęcone Rokowi Miłosza przekonuje, że jest on obchodzony nader hucznie. Można przeczytać o rozmaitych akcjach (często powiązanych z programem „Miłosz odNowa” zaproponowanym przez Centrum Edukacji Obywatelskiej), mających przypomnieć postać i twórczość polskiego noblisty. Odbywają się festiwale literackie, wieczorki poetyckie, happeningi, pojawiają się książki (biografia pióra Andrzeja Franaszka), płyty (poezja Miłosza śpiewana przez Stanisława Soykę z udziałem Czesława Mozila), a także specjalne audycje radiowe, mnożą się rozprawy krytycznoliterackie i naukowe, w szkołach oraz bibliotekach mają miejsce prelekcje, dyskusje, wystawy czy koncerty poświęcone autorowi „Zniewolonego umysłu”. Dopełnieniem wszystkiego zdaje się ustanowienie specjalnych świąt okolicznościowych poświęconych Miłoszowi. W ten sposób jego twórczość jest w stanie dotrzeć do odbiorcy, któremu dotąd pozostawała obca.

Warto w tym miejscu rozgraniczyć dwie płaszczyzny, które nazwę naukową i uświadamiającą. Rok Miłosza jest adresowany do ogółu społeczeństwa – a więc zarówno do pracowników naukowych, literaturoznawców czy krytyków (a więc tych, którzy często zawodowo zajmują się autorem „Ziemi Ulro”), jak i do „przeciętnych” czytelników (czy może raczej takich, którzy z działalnością naukową nie mają wiele wspólnego). Dla pierwszej z grup jest to bardzo dobry pretekst do odświeżenia spuścizny Miłosza, ponownego jej odczytania, zwrócenia uwagi na kwestie dotąd nieporuszone. Wydaje mi się, że tutaj zawsze znajdzie się oddźwięk – wielbicieli utworów Miłosza i bez roku pod jego patronatem nie brakuje (świadczy o tym choćby liczba „około-Miłoszowskich” rozpraw literackich).

Prawdziwym wyzwaniem wydaje się dotarcie do drugiej grupy odbiorców – tych, którzy albo nie mają świadomości istnienia Miłosza, albo są do niego uprzedzeni. Na pierwszy plan wysuwają się uczniowie. Rzecz tkwi chyba w przełamaniu pewnych stereotypów czy też raczej „nietykalności” polskich pisarzy. Zgodnie z programem nauczania Miłosz (Kochanowski, Słowacki, Mickiewicz, Asnyk, Herbert, Białoszewski itd.) wielkim poetą był – z tym się raczej nie dyskutuje (często w przeładowanym programie nauczania zwyczajnie nie starcza na to czasu). Tym samym polski panteon jawi się jako przestrzeń pełna niepodważalnych – i w gruncie rzeczy nudnych, bo zawsze świętych – bóstw literatury oraz ich sztandarowych dzieł, odczytywanych wiecznie na szkolną modłę. Ponadto tajemnicą poliszynela jest fakt, że to, co znajduje się w kanonie lektur lub w podręczniku do polskiego, dla wielu uczniów niejako automatycznie staje się nieciekawe – wobec takiego oporu i najzdolniejszy nauczyciel bywa bezsilny. Zaproponowane przy okazji Roku Miłosza dodatkowe lekcje czy zajęcia obrazujące sylwetkę oraz dorobek tego pisarza mogą sprawić, że stanie się on bliższy uczniom, a tym samym wzrośnie zainteresowanie jego osobą i spuścizną.

Tę litanię pomysłów dałoby się jeszcze długo ciągnąć – ich ilość jest naprawdę imponująca, można wręcz przekornie stwierdzić – przywołując znany żart – że niedługo również w lodówce znajdziemy Miłosza. Mnogość rozmaitych przedsięwzięć pozwala dojść do wniosku, że Rok Miłosza cieszy się dużym zainteresowaniem. To stwierdzenie może wydawać się banalne, ale właściwie wynika z ostrożności, którą – mimo całego optymizmu związanego z tą akcją - warto zachować. Nie wiadomo przecież, na ile rok pod patronatem autora „Hymnu o perle” – bez względu na to jak hucznie obchodzony – realnie przyczyni się do wzrostu zainteresowania jego twórczością. Dzisiejszy zapał, z jakim angażują się w akcję na przykład uczniowie, wcale nie musi się przekładać na jutrzejsze zagłębianie tomików z poezją czy zbiorów esejów Miłosza (zresztą sami organizatorzy chyba zdają sobie z tego sprawę, pytając, czy nagle wszechobecny Miłosz w końcu nie obrzydnie odbiorcom). To, czy „miłoszyzm” jest trwały, czy pozostaje chwilową „modą społeczną”, pokaże dopiero czas.

Druga strona medalu

W ramach przygotowań do napisania niniejszego szkicu pozwoliłem sobie przeprowadzić mały rekonesans wśród kilkunastu losowo wybranych bibliotek, szkół, księgarń oraz instytucji kulturalnych – i w ostateczności stwierdzić, że sytuacja Miłosza wcale nie przedstawia się optymistycznie. Bynajmniej nie było moim celem ośmieszenie idei Roku (które uważam za szczytne), jestem po prostu dość podejrzliwie nastawiony do nagłego „zachłyśnięcia się” tym autorem. Uważam, że dla obiektywnego ujęcia tego zjawiska potrzebne jest rozpatrzenie nie tylko sukcesów, ale i porażek z nim związanych (a o tych – z oczywistych względów – nie pisze się na stronach internetowych).

Na podstawie przeprowadzonych rozmów mogę stwierdzić, że szkoły czy placówki kulturalne często rezygnują z obchodów Roku Miłosza (tym samym uczniowie a nawet nauczyciele nie wiedzą o żadnych przedsięwzięciach - zazwyczaj wszystko ogranicza się do gazetki ściennej) bądź spychają je na drugi plan z uwagi na inne priorytety (część placówek przyłączy się do ogólnopolskiej akcji dopiero we wrześniu). Zresztą podejmowanie jakiejkolwiek inicjatywy w tym kierunku nie gwarantuje sukcesu z uwagi na zazwyczaj małe zainteresowanie ze strony uczniów. Może nieco dziwić, że „popularności” nobliście na gruncie szkolnym nie przydał sprzeciw posłanki Anny Sobeckiej wobec poświęcenia 2011 roku Miłoszowi z uwagi na jego rzekomą pogardę dla Polaków i katolicyzmu (przypomnę w tym miejscu casus Gombrowicza, który wyrzucony z listy lektur przez Romana Giertycha, był nader chętnie czytany przez uczniów na zasadzie zakazanego owocu).

Niewiele lepiej wypadają biblioteki, które – choć obowiązkowo muszą włączyć się w działania promujące Miłosza - poprzez ograniczone warunki lokalowe nie mogą sobie pozwolić na prelekcje, pogadanki czy wystawy, więc zazwyczaj – podobnie jak szkoły - ograniczają się do gazetki ściennej. Nie bez znaczenia jest tu również nikłe zainteresowanie ze strony czytelników oraz – i tym razem - inne priorytety (na przykład stałe akcje biblioteczne), wobec których Rok Miłosza traci na ważności. Oczywiście i od tej reguły są wyjątki - lepiej wyposażone biblioteki podejmują rozmaite działania w aspekcie Roku Miłoszowskiego (jednak trudno przewidzieć, jaki będzie odzew ze strony użytkowników bibliotek - większość wykładów, wystaw i konkursów zaplanowano na drugą połowę czerwca bądź na wrzesień).

Trzeba stwierdzić, że Rok Miłoszowski zasadniczo nie przekłada się na wzrost wypożyczeń dzieł polskiego noblisty – jeśli coś takiego ma miejsce, to tylko przy okazji konkursów bibliotecznych oraz przy omawianiu konkretnych lektur w szkole. Podobnie sytuacja przedstawia się w księgarniach – nawet w tych „wiodących” książki Miłosza nie zostały wyeksponowane, a ich sprzedaż jest nikła (żeby nie powiedzieć: praktycznie żadna). Ewentualne akcje promocyjne pozostają jak dotąd niesprecyzowane.

Również liczące się portale społecznościowe zrzeszające miłośników słowa pisanego, nastawione na promowanie książek i szeroko pojętego czytelnictwa (biblionetka.pl, nakanapie.pl, lubimyczytac.pl) nie podejmują inicjatyw związanych z Miłoszem (choć – paradoksalnie – wszystkie w jakiś sposób skutecznie postulują czytanie polskich autorów i/lub dzieł nieznanych szerokiemu kręgowi odbiorców). Tak samo sprawa przedstawia się w przypadku organizacji Miasto Słów (szerzącej aktywne czytelnictwo wśród dzieci i dorosłych, na przykład poprzez comiesięczne spotkania w celu omówienia wybranej książki), która jak dotąd nie zarejestrowała zainteresowania twórczością Miłosza (choć nie jest wykluczone czytanie w przyszłości jego poezji odbiorcy dziecięcemu).

Po przysłowiowej drugiej stronie medalu – nieco paradoksalnie – można umieścić również niektóre dość niefortunne działania podejmowane na rzecz promowania Miłosza – między innymi rozprowadzanie wyimków z jego poezji razem z kawałkami ciasta bądź cukierkami czy recytację wierszy na ruchliwym miejskim deptaku albo w tramwaju (przy użyciu megafonu). Choć nikt chyba nie wątpi, że przybliżanie Miłosza jest czymś słusznym i potrzebnym, niejednokrotnie – pomimo najszlachetniejszych intencji – granica między propagowaniem tej twórczości, a jej profanacją jest dosyć płynna.

A co na to Miłosz?

Warto zastanowić się nad tym, w jakich warunkach „zmartwychwstaje” Miłosz. Przypomnienie tej postaci wydaje się zasadne tym bardziej, że trudno się oprzeć wrażeniu, że w dzisiejszych czasach na gruncie polskim brakuje inspirującego literackiego autorytetu (a takim był na przykład autor „Doliny Issy”). Miłosz powraca, gdy czytelnictwo w Polsce chyli się ku upadkowi – i nie chodzi tu nawet o niewielką (eufemistycznie ujmując) liczbę przeczytanych książek przypadających na statystycznego Polaka. Rzecz tkwi w zjawiskach, które towarzyszą dzisiejszej literaturze polskiej albo - przeciwnie – tych, których nie ma, choć być powinny.

Z przykrością trzeba stwierdzić, że pisarz jest dziś postacią, w którą mało się inwestuje (dlatego ten szał na Miłosza jest tak zaskakujący). O twardych prawach DDM-u i obecności książki i przeciętnego pisarza na rynku krytycy rozpisywali się już nieraz (a i będzie to temat zapewne niejednej jeszcze rozprawy) - chciałbym jednak zwrócić uwagę na kwestie znaczące, choć nieco mniejszego kalibru. Rozmaite inicjatywy promocyjne – podejmowane na przykład przez wydawnictwa - nie wydają się wystarczające. O spotkaniach autorskich najczęściej można dowiedzieć się przypadkiem. Programy telewizyjne omawiające książki należą do rzadkości bądź są emitowane w niedogodnych dla szerokiego odbiorcy porach. Mało jest celebrytów polecających książki (brak polskiej Oprah Winfrey). „Wzięcie” ma literatura przeważnie niższych – albo wręcz żenująco niskich, ale może pominę tytuły - lotów (ba, taka literatura wciąż doczekuje się reprintów oraz coraz to nowszych ekranizacji!). Mnożą się wydawnictwa, w których można wydać książkę własnym sumptem (znów oprę się chęci przytoczenia paru tytułów). Czy muszę dodawać, jaki poziom zazwyczaj reprezentują sobą takie pozycje? Może nadmienię tylko, że w jednej z takich książek została zamieszczona poezja Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej czy Twardowskiego bez żadnego odnośnika, sygnowana jako twórczość własna (zresztą – przepraszam za te całkiem osobiste dygresje - jeden z wierszy tej pierwszej znalazłem kiedyś na stronie bramki smsowej w dziale propozycji romantycznej wiadomości dla ukochanej osoby. Oczywiście wiersz nie był podpisany). Warto wspomnieć również o innych zjawiskach: nikłym poważaniu współczesnej krytyki literackiej (o czym niedawno można było przeczytać w „artPapierze”), jej wypieraniu przez rozmaite amatorskie blogi literackie (które z rzetelnymi analizami książek nie mają nic wspólnego), słabym dofinansowaniu i rozreklamowaniu czasopism literackich, częstym pojmowaniu kanonu lektur szkolnych w kategoriach zła koniecznego, a wreszcie o nieuczciwym marketingu szeptanym i działalności trendsetterów, która staje się prawdziwą plagą wspomnianych serwisów internetowych zajmujących się czytelnictwem.

To wszystko musi prowadzić do pytania: czy Miłosz chciałby być „wskrzeszony” w takich czasach? Co więcej, warto zapytać – niejako obok powyższych rozważań - czy chciałby stać się obiektem takiego „szału”? Czy chciałby czytać swoją poezję wywieszoną w tramwajach bądź wtykaną w ciasteczka? Przecież on sam powiedział, komentując wpływ otrzymania nagrody Nobla na recepcję swojej twórczości: „Wielokrotnie już poruszałem temat przejścia mojego od roli bardzo trudnego poety, do roli poety o dużych nakładach, dzięki sławie mistrza tenisa czy footballu. To mnie specjalnie ani ziębi ani grzeje. Wystarczy mi, że pewien procent z tych, co kupują moje wiersze, kupuje je dla siebie i je lubi”[1]. Te pytania muszą pozostać bez odpowiedzi.

Podsumowanie

Rok Miłosza niewątpliwie trafił na sprzyjające warunki dla „odświeżenia” dorobku polskiego noblisty i ukazania go szerokiemu odbiorcy. Warto jednak pamiętać o przysłowiowej łyżce dziegciu, która pozwoli spojrzeć na te wydarzenia z większym obiektywizmem. Nie wiadomo przecież, jakie będą rezultaty tych działań, czy znajdą oddźwięk w większym zainteresowaniu Miłoszem już po zakończeniu obchodów. Trzeba też się zastanowić, jakie działania realnie promują twórczość pisarza, a jakie są tylko mniej potrzebnym – czasem wręcz komicznym – dodatkiem (choć oczywiście każde z działań jeśli nawet nie pomoże, to raczej nie zaszkodzi realizacji głównej idei).

Wreszcie może wszystko to stanie się okazją do zaplanowania kolejnych akcji promujących zapomnianych (choć oczywiście nie tylko tych!) pisarzy. Bo czy dziś dobry pisarz koniecznie musi doczekać się setnej rocznicy urodzin i roku sygnowanego swoim nazwiskiem, żeby było o nim naprawdę głośno?

[1] „Czesława Miłosza autoportret przekorny. Rozmowy przeprowadził Aleksander Fiut”. Kraków 1994, s. 376.