ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (183-184) / 2011

Martyna Markowska,

PO PIERWSZE, PO SZWAJCARSKU PRIMO

A A A
Felieton
Ma być z przegniłego Zachodu, to będzie. Przynajmniej chwilowo. A raczej: jeszcze z Zachodu, bo potem będziemy marznąć na Północy. Ostrzegam jednak lojalnie, w tej chwili pod pojęciem Zachodu kryje się mały, górzysty (z równie wysokimi jak same Alpy cenami) kraj. Związek ze Szwajcarią, w której przyszło mi spędzić ostatnie dziesięć miesięcy, dla mnie osobiście stanowi przykład typowej relacji „love and hate”. Jesteśmy ze Szwajcarią jak Herzog i Kinsky, jak Gioconda versus „Gody w Kanie Galilejskiej”. A może raczej jak Alexis i Krystle, biorąc pod uwagę wszystkie neurozy, szarpaniny po babsku i szast, polakierowanym pazurem po facjacie. Niemniej, nie o mnie tu mowa, ale o nowinkach kulturalnych zza rubieży. Będzie.

Szwajcaria, kraj nie skażonych niczym relacji międzynarodowych, nie skażonej niczym wody i wiecznie umytych rąk, jakkolwiek to interpretować. Dobrobyt, luksusowe warunki pracy oraz piękne krajobrazy dokoła. A kultura natomiast, no właśnie, co z nią? Jak okiem sięgnąć i pamięcią, żeby wymienić kilkoro najważniejszych szwajcarskich artystów ostatniego stulecia…. nic, tylko podrapać się w głowę i podumać. Już samo słowo „kilkoro” jest dużym nadużyciem, ponieważ zakłada parytety płci na arenie kulturalnej, a Szwajcaria opornie radziła sobie z kwestią równouprawnienia. Prawo do głosowania w wyborach parlamentarnych kobiety osiągnęły w tym kraju dopiero w roku 1971, czyli czterdzieści pięć lat później niż, dajmy na to, Turcja, w której sporo jednak minaretów. Efekt taki, że pewien profesor germanistyki na Uniwersytecie w Zurychu, zapytany o szwajcarskie pisarki, również drapiąc się przez kilka minut w głowę, odparł ostatecznie: a tak, jakaś była.


(Zurych – panorama miasta z Polyterasse, foto: Naveen Shamsudhin)

„Jakaś była”, na przykład Annemarie Schwarzenbach, lesbijski upadły anioł-morfinistka, przyjaciółka Klausa Manna. Była też Aglaja Veteranyi, z której pisarstwem zapoznałam się w dziwny sposób, jeszcze zanim zorientowałam się, że mamy polskie tłumaczenie aż czterech jej powieści. Wszystko przez niechęć do mamałygi. Widząc bowiem na półce u znajomej książkę pod tytułem „Warum das Kind in der Polenta kocht” oraz zwróciwszy szczególną uwagę na słowo „polenta”, czyli rzeczoną mamałygę (nie pamiętam szczegółów, ale pisząc „szczególna uwaga”, zapewne mam na myśli reakcję w stylu: „Fuj, polenta, co to za tekst?!”), literaturoznawcze oko nie ustąpiło w śledztwie genezy tego kuriozum, czym niewątpliwie jest dziecko gotowane w mamałydze. Te dwie pisarki, których losy łączy tragiczne zmaganie się z depresją, to tylko dwa przykłady. Dwa najbardziej światłe przykłady męskie to natomiast klasyka gatunków, czyli Max Frisch i Friedrich Dürrenmatt. Te nazwiska znamy nieco lepiej, bo i w liceum nas zmuszają, i „Homo faber” brzmi znajomo. Zwłaszcza Frisch triumfuje w tej chwili, spychając tego drugiego na boczny tor, bo w tym roku obchodzimy setne urodziny prozaika (i dramaturga zarazem). Mimo to, nawet Szwajcarzy mają problem z określeniem, kto jest kim. Argument: w maju wzięłam udział w rozmowie na temat szalonych inscenizacji „Wizyty starszej pani” w Ameryce Centralnej. Mój dyskutant uznał bowiem, że dlatego z takim zapałem wystawiają kultowy dramat nawet w tej części świata, bo setna rocznica właśnie. Pomylili się biedaczkowi pisarze, ale kłócił się zawzięcie, kląć się na poziom edukacji w mieście, w którym ostatecznie profesurę uzyskał Einstein. To jednak tylko na marginesie. Panowie napisali, a nie panie, zatem z rozpoznaniem jakby łatwiej. Chociaż nadal mało. Nawet spoczywające na cmentarzu w Zurychu duchy Eliasa Canettiego oraz Jamesa Joyce’a nie przeważają szali na rzecz Helwecji, bo w końcu Dublin leży gdzie indziej.


(Grób Jamesa Joyce’a na cmentarzu Fluntern w Zurychu, foto: Natalia Markowska, Martyna Markowska)

Rozmawiałyśmy z Anetą o kondycji kultury szwajcarskiej na przykładzie teatru i nie doszłyśmy dalej, jak tylko do starej prawdy, że jak nie ma się przeciwko czemu buntować, to i sztuka nijaka. Postawić się tłustemu status quo jest trudniej niż reżimowi militarnemu, bo w tym drugim walczymy o wolność wyboru i o lepszy byt. W tym pierwszym walczymy tylko o jeszcze lepszy byt, bo wybór już mamy całkiem przyzwoity. Na Bahnhofstrasse w Zurychu jest i Prada, i Bulgari, a także Hermes. Może prawda stara i banalna, ale jest chyba w niej coś na rzeczy. Nawet Jay McInerney, autor kultowej powieści „Bright Lights, Big City”, przyznał w jednym wywiadów, że Nowy Jork znacznie zmienił się od czasu, w którym powstała owa powieść (wczesne lata osiemdziesiąte). Jest czyściej, bezpieczniej, wygodniej. McInerney skwitował jednak: „dla pisarza jednak tym gorzej”.

Stąd może nagła myśl i niekoniecznie prawdziwa. Mianowicie, nie bez przyczyny dwóch artystów, którzy stali się gwiazdami międzynarodowymi, a których i sami tubylcy nie pomylą tak łatwo, to Alberto Giacometti i Le Corbusier. Może dlatego, że ich wizerunki Szwajcarzy podziwiają codziennie na czymś, co kochają najbardziej, czyli na banknotach. Obaj pochodzący z innych niż niemieckojęzyczna części kraju, obaj artyści totalni i obaj tworzący na fali sprzeciwu wobec ancien régime’u i swojego otoczenia. Le Corbusier – w sensie dosłownym, gdyż ostatecznie przyjął francuskie obywatelstwo. W książce „O patrzeniu” John Berger porównuje twarze Giacomettiego i Le Corbusiera i zwraca uwagę na ich odmienny względem siebie charakter. Oblicze Giacomettiego określa Berger jako niemal zwierzęce, a samego artystę – jako skrajnego indywidualistę, który „społeczeństwo uznał za zbędne”. Natomiast po śmierci obydwu społeczeństwo szwajcarskie swych artystów-buntowników przygarnęło niczym synów marnotrawnych. Może nie bardzo mieli na to ochotę, ale trudno, gdyby nie oni, kogo oglądałby naród bankierów, kupując swoje ulubione czekoladki? Zdolnych nagradza się hojnie. Giacomettiemu dostało się sto franków, Le Corbusierowi tylko dziesięć. Najwyższy nominał, bo okrągły tysiąc, przyznano Jakubowi Burckhardtowi, bo zmarł tak poprawnie, jako się narodził. W Bazylei, Szwajcarem oficjalnie będąc aż po grób.

PS. Macham z oddali lew(icow)ą ręką do znajomej Lien, o której wspomniałam wcześniej, a która dzielnie bada szwajcarską literaturę kobiecą, mimo, iż z krwi i kości jest Belgijką. Prawą ręką macham Naveenowi, który jest świetnym fotografem i który udostępnił nam moją ulubioną panoramę Zurychu. Trzecią ręką macham do mojej siostry, która wspięła się ze mną w niedzielny poranek na Zürichberg, żeby zasalutować Joyce’owi.

Paryż, lipiec 2011

Polecane:
1) Marianne Burkhard: „Gauging Existential Space: The Emergence of Women Writers in Switzerland”. „World Literature Today”, Vo. 55, Nr. 4, Autumn 1981.
2) Aglaja Veteranyi” „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze”. Wołowiec 2003.
3) Aglaja Veteranyi: „Regał ostatnich tchnień”. Wołowiec 2004.
4) Aglaja Veteranyi: „Uprzątnięte morze, wynajęte skarpety i pani Masło”. Wołowiec 2005.
5) Aglaja Veteranyi: „Kto znajduje, źle szukał”. Wołowiec 2009.
6) John Berger: „O patrzeniu”. Warszawa 1999.
Grafika: Cem Yamak.