ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (183-184) / 2011

Mariusz Sieniewicz,

PODRÓŻ ARGOSA

A A A
Felieton
Mam nadzieję, że mój tekst nie będzie odosobnionym głosem – w przeciwnym razie musiałbym zgłosić kolejną wątpliwość pod adresem własnego dzieciństwa, ale też rozmówić się z matką i ojcem. Bo moje podróżowanie sięga właśnie czasów wczesnego dzieciństwa. Nie, nie – żadna Bułgaria, Złote Piaski, wycieczki do Budapesztu czy Soczi. (Swoją drogą, wszechobecny mit Bułgarii zawsze wydawał się mi podejrzany. Nikt z mojej rodziny, ani nikt ze znajomych tam nie jeździł, choć słyszało się w kółko: „Bułgaria, ach!”, „Bułgaria, och!”. Może istota bułgarskiego mitu polegała na tym, że niewielu było, ale wszyscy musieli gadać.)

Podróżowanie w dzieciństwie – a mówię o przełomie lat 70. i 80. ubiegłego stulecia – nie powinno sugerować, że byłem dzieckiem nomenklaturą podszytym, ani że miałem ojca, którego można by podejrzewać o pasję Toniego Halika. Nic z tych rzeczy – nie wychylałem nosa za opłotki rodzinnej wioski. Od biedy, a raczej od święta, zdarzał się Olsztyn, raz nawet, ho, ho! – Warszawa, w której ludzie wydali mi się mądrzejsi, piękniejsi, światowi, zresztą – z tym przeświadczeniem mocuję się do dzisiaj… W tamtych czasach siedziałem na czterech, jeszcze małych literach. Jeśli gdzieś leciałem, to zazwyczaj z drzewa na ziemię, jeśli gdzieś płynąłem, to na drugi brzeg jeziora, a jechać to sobie mogłem na mecz C klasy z drużyną LZS Barcikowo.

Jednak podróżowanie było obecne w moim świecie. Nie ruszając się z miejsca, eksplorowałem dalekie światy i to w sposób, o którym nie śniło się Yi-Fu Tuanowi z jego „Przestrzenią i miejscem”, a i Tomaszek z „Doliny Issy” mógłby się wiele nauczyć. Jako podróżnik a rebours, przełamywałem w chwilowych iluminacjach beznadziejny los autochtona, choć wtedy jeszcze to słowo nie istniało, istniał natomiast „wieśniak”. Ograniczę się do mojej pierwszej podróży w miejscu. Pierwsza jest zawsze najważniejsza – jak miłość.

To były Niemcy. Leżały w przenośni i dosłownie niedaleko naszego domu, przy geesie. Miały postać bardzo zmęczonego mężczyzny, w białych, oryginalnych!, Wranglerach, ze złotą bransoletą w przegubie dłoni. Beer przegrał z „koźlakiem”, ale oryginalnie dżinsy stanowiły niezbity dowód, że widzę Zachód. Nieopodal lśnił w słońcu srebrny mercedes – cudo niemieckiej motoryzacji. Ten jeden widok wystarczał za całe Zagłębie Ruhry. W środku auta drugi Niemiec, dla kontrastu: trzeźwy jak szpadel. Też miał złoto, tyle że na szyi, i kolczyk w uchu. Działając na świadomość i podświadomość, urabiał we mnie wrażliwość genderu i otwierał na baumanowską płynność granic między estetyką a kiczem. Obok Niemka – gruba, ruda i brzydka. Swoim wyglądem potwierdzała tezę, że podróże nie tylko kształcą, nie tylko rozwijają – trudną czasami – przyjaźń między narodami, ale też często cementują stereotypy. Niemcy przed sklepem leżały bez ruchu, Niemcy w mercedesie wahały się, czy przyjść z pomocą tym pierwszym. Nie muszę chyba dowodzić, że obrazek prefigurował późniejsze połączenie NRD z „enerefem”. Parka wysiadła i zburzyła spokój Niemiec pomrocznych. Nie było w tym żadnej euforii, choćby w części oddającej zburzenie muru berlińskiego. Pomroczny został umieszczony na tylnym siedzeniu merca. Wnikliwy ekonomista lub prorok, idąc tropem prefiguracji, wiedziałby, w jakim stanie znajduje się nie tylko enerdowska, ale i cała socjalistyczna gospodarka – Niemiec-Wrangler przeniósł się do Krainy Wiecznego Dojczlandu, a przynajmniej nie dawał żadnego znaku życia.

Dopiero teraz „Niemce” poczuli się pewnej, a i ja o wiele realniej zacząłem korzystać z podróży przez alegoryczny Zachód, która zdarzyła mi się w środku rodzinnej wioski. Kobieta podeszła do mnie i zaczęła coś szprechać. Przypominam: ubiegłe stulecie. Dotarło do mnie z całą mocą, że trzeba się uczyć języków obcych, a tej świadomości do dzisiaj wielu sobie nie wyrobiło. Ruda wyjęła z torebki paczkę gum, wysunęła je w moim kierunku, jednocześnie przenosząc wzrok na zakolczykowanego. Niemiec trzymał w ręku aparat. Język ich ciał wysyłał dość prosty komunikat: gumy za zdjęcie. Ach, gdyby wtedy… gdy wtedy był ze mną ktoś z założycieli pierwszej „Solidarności”, pewnie zrozumiałby, że za dziesięć, piętnaście lat, w wywalczonym kapitalizmie nie będzie nic za darmo, zawsze: coś za coś. Projekcję mógłby pociągnąć dalej i z postaci Niemca-fotografa wywieszczyć przekleństwo paparazzich, jak również zanik prywatności w debordowskim świecie. I jeszcze, i jeszcze dalej: któż zaręczy, że moja postać nie miała się znaleźć w albumie hedonistycznego zboczeńca? Wolny i bogaty Zachód był również zgniłym Zachodem.

Uległem. Ale któż by nie uległ zachodniej konsumpcji, choćby ledwie sygnalizowanej Donaldem? Dałem się sfotografować za paczkę gum z kalkomanią. Zachód mnie kupił, co do dzisiaj mnie trapi. To koszmar gorszy od teczki w IPN. Czyż trzeba mądrego, żeby zrozumieć, że w symbolicznym akcie zawarły się pierwsze lata krwiożerczego kapitalizmu, gdy polską tożsamość, zakłady, majątek oddawano za bezcen w obce ręce?… Podróże kształcą, choć Polak jest mądry zawsze pod koniec podróży. A żeby już się kompletnie przed samym sobą sponiewierać, powiem, że jakiś czas później zaczęły krążyć niewydarzone opowieści, jak to Niemcy fotografują biedne polskie dzieci, pokazując Trzeci Świat za Odrą. Byłem rozgoryczony – to ja podróżowałem przez RFN, a oni przez Afrykę w środku Europy? Moją wieś potraktowali jak busz?…

Po fotce Niemcy zapakowali się do auta. Chwila i został po nich jedynie opadający z wolna kurz. Moja podróż dobiegła końca.

Później były i inne, gdy chodząc po Olsztynie odkrywałem i Prusy Wschodnie, i Wilno, i Rosję, Ukrainę, Białoruś i troszeczkę Jerozolimy. Wystarczyło przymknąć oczy, by usłyszeć stukot repatrianckich, deportacyjnych wagonów, który ukazywał pustkę słowa „podróż”. Podróż nie istnieje. Istnieje pielgrzymowanie, wędrowanie, włóczęgostwo, tułaczka. Istnieje gonienie i uciekanie, zapominanie dzięki czasoprzestrzeni, przypominane poprzez eskapizm i chwilowe spazmy translokacji, które nie rozmagnesują ludzkiego kręcenia się w kółko niczym strzałka w kompasie. Nawet w Houellebecqowskiej seksturystyce wyczuwam tragikomiczne miotanie się wokół „pierwszego razu”. Jedzie taki do Azji, bo nie doświadczył zabawy w dom w szkolnych latach. Podróż to nic innego tylko sublimacja.

W dorosłym życiu, ilekroć wyjeżdżałem do Berlina, Paryża, czy Pragi, zawsze wiozłem ze sobą garb autochtona. Bo w gruncie rzeczy, gdziekolwiek człowiek się nie ruszy i tak jest w centrum swojego wszechświata. Nie trzeba być Odyseuszem. Zawsze intrygował mnie wędrowny sen Argosa. Pod stołem, przy łóżku, z tęsknoty za swoim panem, musiał wyśnić niewiele mniej niż Odyseusz zobaczył na jawie.