ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (183-184) / 2011

Adam Łęski,

PODDANI KSIĘCIA

A A A
Od lat zmagam się z dylematem, czy podejmować ryzyko uczestniczenia w koncertach plenerowych, organizowanych zwykle dla wielkiej rzeszy fanów. Tego typu przedsięwzięcia zawsze stanowią wyzwania dla wszystkich stron spektaklu: artystów, organizatorów i słuchaczy.

Tym razem warto było przyjechać na gdyńskie lotnisko Kossakowo, aby zobaczyć Prince’a, tego jedynego w swoim rodzaju muzycznego arystokratę. Doświadczyliśmy, moim zdaniem, czegoś niesamowitego. Pomimo otwartej przestrzeni, perfekcyjne nagłośnienie, telebimy, a przede wszystkim artystycznie „seksualna” atmosfera, tak charakterystyczna przecież dla jego twórczości, doprowadziły niemal do klubowego, intymnego koncertu dla sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu tysięcy ludzi. Od pierwszych dźwięków „Laydown”, a następnie „Let's go crazy” daliśmy się ponieść jego muzycznej wizji świata. Bawiąc się przy tym świetnie, robiliśmy, co sobie życzył. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy i wysyłaliśmy sygnały świetlne w kosmos telefonami komórkowymi, wpatrzeni w jego wysokość, a raczej wielkość, z niezwykłym skupieniem. Bezsprzecznie czuliśmy się uczestnikami tego wydarzenia. Chociaż była to jego pierwsza wizyta w Polsce, znajomość z „Beethovenem naszych czasów” (tak mówi o nim Candy Dulfer) wydawała się stara i dobra. Jak zwykle, w zespole Księcia znaleźli się doskonali instrumentaliści i wokaliści: John Blackwell (perkusja), Morris Hayes (instrumenty klawiszowe), Shelby Johnson (śpiew), Cassandra O'Neil (instrumenty klawiszowe), Ida Nielsen (gitara basowa), Maceo Parker (saksofony), Olivia Warfield (śpiew). Warto zauważyć, że zdecydowany prym wiodła płeć (naprawdę) piękna, napędzając puls przedstawienia. Na cały, dwuipółgodzinny występ, łącznie z sześcioma bisami, złożyło się trzydzieści kompozycji, z takimi hitami jak „Nothing compares 2 U” (podobno Prince żałuje, że jego autorski kawałek kojarzony jest przede wszystkim z Sinead O’Connor), „1999” czy oczywiście „Purple rain”. Na własnej skórze mogłem się przekonać, że 30-minutowy „Purpurowy deszcz” w wersji live ma właściwości magiczne. Potrafi ożywić półwieczny głaz, przywracając mu głos i ciarki na ciele.

Kiedy Książę zwrócił się do poddanych w jego muzie, słowami - Nie chce mi się iść do domu – wiedzieliśmy, że jest to autentyczne wyznanie. I nawet kiedy w końcu to się stało, jeszcze długo potem odczuwaliśmy jego obecność.

Myślę, że dla mnie, jak i wielu był to jeden z najważniejszych koncertów muzyki pop w czasie ziemskiej przygody.
2 lipca 2011 r. Heineken Open'er Festival, Kossakowo, Gdynia.