BARDZO OBCY ZACHÓD
A
A
A
Ukuty przez Jerzego Płażewskiego termin Kino Nowej Przygody stał się w polskim filmoznawstwie określeniem na amerykańskie kino komercyjne drugiej połowy lat siedemdziesiątych oraz ósmej dekady ubiegłego stulecia. Na zjawisko to składały się bogate inscenizacyjnie widowiska (wykorzystujące nowe technologie z dziedziny efektów specjalnych), przetwarzające doskonale znane widzom konwencje gatunkowe, takie jak fantastyka naukowa, epicka fantasy, horror, western czy awanturnicza opowieść przygodowa. Gromadzące masową publikę produkcje sygnowane nazwiskami Stevena Spielberga („Szczęki”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, „Poszukiwacze zaginionej Arki”, „E.T.”), George’a Lucasa („Nowa nadzieja”, „Imperium kontratakuje” „Powrót Jedi”) czy Roberta Zemeckisa (cykl „Powrót do przyszłości”) należą dziś do klasycznego repertuaru Kina Nowej Przygody, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku próbującego – ze zmiennym powodzeniem – zaskarbić sobie sympatię kolejnych pokoleń widzów (olbrzymie sukcesy „Parku Jurajskiego” Spielberga, drugiej części „Terminatora” Jamesa Camerona czy zamykającej dekadę „Mumii” Stephena Sommersa szły w parze ze spektakularną klapą „Bohatera ostatniej akcji” Johna McTiernana).
O tym, że ów nurt nadal silnie stymuluje wyobraźnię hollywoodzkich twórców, najlepiej świadczą produkcje pokroju nowej gwiezdnej trylogii George’a Lucasa (1999-2005) czy oscarowego „Avatara” Jamesa Camerona (2009), nie wspominając o długo oczekiwanym powrocie najsłynniejszego na świecie archeologa w filmie „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” Stevena Spielberga (2008). Autor „Listy Schindlera” konsekwentnie stara się rewitalizować sprawdzoną formułę kina rozrywkowego także na polu producenckim, czego przykładem może być jego artystyczny patronat nad „Super 8” J.J. Abramsa (2011) oraz przyjęcie funkcji producenta wykonawczego „Kowbojów i obcych” – najnowszego dzieła Jona Favreau, będącego nieodrodnym potomkiem filmów ustanawiających niegdyś kanony rozrywki na najwyższym poziomie.
Pomysł na opowieść o pozaziemskiej inwazji rozgrywającej się w malowniczej scenerii Dzikiego Zachodu narodził się w głowie Scotta Mitchella Rosenberga – dyrektora niewielkiego wydawnictwa „Malibu Comics” (skąd rekrutowali się między innymi „Faceci w czerni”). Nietuzinkowa idea z miejsca przypadła do gustu szefom wytwórni Universal Pictures oraz DreamWorks, którzy już w 1997 roku wyrazili zainteresowanie realizacją filmu, przekazując obowiązki scenarzysty oraz reżysera Steve’owi Oedekerkowi. Niestety projekt z różnych przyczyn spalił na panewce. Rosenberg (piastujący już wtedy stanowisko CEO multimedialnej firmy Platinum Studios) miał sporo czasu na dopracowanie swojej wizji, która w 2006 roku przyjęła kształt powieści graficznej ze scenariuszem Freda Van Lente i Andrew Foleya oraz ilustracjami Dennisa Calero.
Bohaterami stustronicowego komiksu zostali dwaj rewolwerowcy ochraniający karawanę zmierzającą do kopalni srebra położonej nieopodal Silver City, zmuszeni najpierw stawić czoła nieoczekiwanemu atakowi Apaczów, by potem (na mocy wymuszonego okolicznościami sojuszu z Indianami) ruszyć do walki z przybyszami z obcej planety. Jak nietrudno zgadnąć, album znów rozbudził zainteresowanie hollywoodzkich tuzów, uruchamiających produkcyjno-scenopisarską machinę, z której trybów – po licznych poprawkach – wyszedł skrypt dalece różniący się od graficznego pierwowzoru. Początkowo do roli kowboja Zeke’a Jacksona (w scenariuszu przemianowanego na Jake’a Lonergana) – wyjętego spod prawa outsidera cierpiącego na amnezję – typowany był Robert Downey Jr, pracujący wówczas na planie drugiej części „Iron Mana” Jona Favreau (2010). Zobligowany do udziału w sequelu „Sherlocka Holmesa” hollywoodzki gwiazdor zachęcił reżysera, aby ten osobiście zainteresował się „Kowbojami i obcymi”, w których główna rola męska przypadła ostatecznie Danielowi Craigowi. Ten z kolei zaproponował angaż Evy Green (partnerującej mu w 2006 roku na planie „Casino Royale” Martina Campbella) do roli Elli Swenson, tajemniczej towarzyszki Lonergana w walce z kosmicznymi drapieżcami. Zamiast Green do ekipy dołączyli jednak: robiąca karierę na dużym ekranie Olivia Wilde oraz – w charakterze przysłowiowej wisienki na torcie – Harrison Ford wcielający się w postać bezwzględnego pułkownika Woodrowa Dolarhyde’a, wpływowego hodowcy bydła oraz despotycznego „męża opatrznościowego” miasteczka Absolution położonego na terenie Nowego Meksyku.
Dążąc do zapewnienia produkcji solidnej podstawy „merytorycznej”, Steven Spielberg zorganizował dla Jona Favreau oraz scenarzysty Roberto Orciego specjalny pokaz filmowy, będący swoistym repetytorium z kina gatunków, w którego ramach przyszli twórcy „Kowbojów i obcych” obejrzeli między innymi klasyki Johna Forda, takie jak „Dyliżans” (1939), „Poszukiwacze” (1956) czy „Miasto bezprawia” (1964), jak również „Destry znowu w siodle” (1939) George Marshalla oraz… „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” (1977) samego gospodarza. Czy prywatny seans przyniósł oczekiwane efekty?
W jednym z wywiadów promujących film Roberto Orci przyznał, iż ambicją twórców była realizacja dzieła łączącego rewizjonistyczny klimat „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda (1992) z mroczną fantastyką spod znaku „Obcych – decydującego starcia” Jamesa Camerona (1986) czy „Predatora” Johna McTiernana (1987). Patrząc na efekt podjętych wysiłków, można z czystym sumieniem przyznać, że zamierzenia te w sporej części udało się zrealizować. Na uwagę bez wątpienia zasługuje werystyczny, przesycony brudem, potem i kurzem obraz pogranicznej Ameryki drugiej połowy dziewiętnastego wieku, której symboliczną reprezentacją jest miasteczko Absolution (z angielskiego: „Rozgrzeszenie”) – miejsce, będące w równym stopniu cmentarzyskiem jednostkowych marzeń, co obietnicą nowego początku, którego niewątpliwym orędownikiem jest doświadczony przez życie kaznodzieja Meacham (Clancy Brown). To właśnie do jego domu trafia ranny Jake Lonergan ze swoją niechlubną, choć chwilowo zapomnianą przeszłością, do której kluczem wydaje się przytwierdzona do nadgarstka mężczyzny metalowa bransoleta, okazująca się także skuteczną bronią w walce z kosmitami urządzającymi w miasteczku widowiskową łapankę.
Chociaż początkowo wielu obywateli nie potrafi zrozumieć natury rozgrywającego się wokół nich dramatu, w imię wspólnego dobra (czytaj: przetrwania) oraz konieczności uwolnienia porwanych, mieszkańcy Absolution odrzucają wzajemne animozje i dawne zatargi, jednocząc się w obliczu przeważających sił wroga. Niepewny finał obfitującej w liczne niebezpieczeństwa wędrówki grupy tropicieli pozaziemskich agresorów nie pozostaje bez wpływu na ich osobowości czy światopoglądy. Taką przemianę przechodzi nie tylko główny bohater, ale także ambitny, choć wyśmiewany przez wszystkich właściciel saloonu Doc (Sam Rockwell), hartujący się w ogniu walki. Innym człowiekiem staje się również Woodrow Dolarhyde, ruszający na ratunek swojemu rozpieszczonemu synalkowi Percy’emu (Paul Dano). Bohater zmienia się pod wpływem nieoczekiwanych aktów poświęcenia swoich towarzyszy broni – zaufania, jakim został obdarzony przez wodza znienawidzonych przez siebie Apaczów, Czarnego Noża (Raoul Trujillo), czy bohaterskiej śmierci zasymilowanego Indianina Nata Colorado (Adam Beach), przypominającego pułkownikowi o tkwiących w nim pokładach dobra przez lata maskowanych przemocą. Przemocą, warto dodać, będącą jednak niezbędnym elementem gry, w której mogą przetrwać tylko najsilniejsi. Taką lekcję – nolens volens – Woodrow przekaże wnukowi porwanego szeryfa, Emmetowi Taggartowi (Noah Ringer), którego dzieciństwo dobiegnie kresu wraz z chwilą, kiedy zmuszony będzie stawić czoła atakującemu go drapieżcy.
Pomimo sporej dawki przemocy i chwilami zbyt poważnego tonu, „Kowboje i obcy” to przede wszystkim solidnie zrealizowane kino rozrywkowe, w którym każdy (począwszy od Craiga, przez Forda, na Trujillo kończąc) gra zgodnie ze swoim dotychczasowym emploi, zapewniając tym samym wysoki poziom aktorskiego rzemiosła, jak i dając dowód na to, że wszystko w filmie jest elementem z góry przyjętych konwencji. Tym samym twórcy oferują widzom przejrzysty, łatwo sterujący emocjami system identyfikacji z postaciami.
„Kowboje i obcy” to zrealizowany z rozmachem, choć pozbawiony taniego efekciarstwa, amalgamat westernu, fantastyki oraz militarnej przygodówki, pozostawiający daleko w tyle opierające się na podobnym łączeniu pozornie nieprzystających do siebie poetyk produkcje w stylu „Bardzo Dzikiego Zachodu” Barry’ego Sonnenfelda (1999) czy ubiegłorocznej adaptacji komiksu „Jonah Hex” w reżyserii Jimmy’ego Haywarda. O efektywności synergii widowiskowej imaginacji z filmowym bastionem amerykańskiej tożsamości świadczyły już przecież „Gwiezdne wojny” Lucasa, garściami czerpiące z samurajsko-westernowej ikonografii. Nie inaczej jest w przypadku filmu Favreau, który przy drobnej modyfikacji realiów świata przedstawionego oraz protagonistów (kowboje przemianowani na marines, a Indianie na niebieskoskórych autochtonów dalekiej planety jednoczących siły z dotychczasowym wrogiem w obliczu większego zagrożenia) byłby niemalże kanoniczną space operą.
W odróżnieniu od twórców wielu współcześnie powstających blockbusterów, autorzy „Kowbojów i obcych” rezygnują z nachalnie popularyzowanej technologii trzech wymiarów na rzecz solidnych efektów specjalnych rodem ze stajni Industrial Light & Magic, w dużym stopniu opierających się na klasycznych zdobyczach animatroniki. Na uwagę zasługują także sugestywne zdjęcia etatowego operatora Darrena Aronofsky’ego, Matthew Libatique’a, ze szczególnym uwzględnieniem malowniczości plenerów meksykańskiej Plaza Blanca, gdzie powstawały także „Młode strzelby” Christophera Caina (1988) oraz „3:10 do Yumy” Jamesa Mangolda (2007). Z filmową dramaturgią dobrze koresponduje również ilustracja muzyczna autorstwa Brytyjczyka Harry’ego Gregsona-Williamsa. Jednak, co najważniejsze, dzieło Jona Favreau to kolejna filmowa cegiełka w budowaniu silnego fundamentu nostalgicznego wspomnienia o jednym z najciekawszych (nie tylko z punktu widzenia popkultury) nurtów w historii amerykańskiego kina.
O tym, że ów nurt nadal silnie stymuluje wyobraźnię hollywoodzkich twórców, najlepiej świadczą produkcje pokroju nowej gwiezdnej trylogii George’a Lucasa (1999-2005) czy oscarowego „Avatara” Jamesa Camerona (2009), nie wspominając o długo oczekiwanym powrocie najsłynniejszego na świecie archeologa w filmie „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” Stevena Spielberga (2008). Autor „Listy Schindlera” konsekwentnie stara się rewitalizować sprawdzoną formułę kina rozrywkowego także na polu producenckim, czego przykładem może być jego artystyczny patronat nad „Super 8” J.J. Abramsa (2011) oraz przyjęcie funkcji producenta wykonawczego „Kowbojów i obcych” – najnowszego dzieła Jona Favreau, będącego nieodrodnym potomkiem filmów ustanawiających niegdyś kanony rozrywki na najwyższym poziomie.
Pomysł na opowieść o pozaziemskiej inwazji rozgrywającej się w malowniczej scenerii Dzikiego Zachodu narodził się w głowie Scotta Mitchella Rosenberga – dyrektora niewielkiego wydawnictwa „Malibu Comics” (skąd rekrutowali się między innymi „Faceci w czerni”). Nietuzinkowa idea z miejsca przypadła do gustu szefom wytwórni Universal Pictures oraz DreamWorks, którzy już w 1997 roku wyrazili zainteresowanie realizacją filmu, przekazując obowiązki scenarzysty oraz reżysera Steve’owi Oedekerkowi. Niestety projekt z różnych przyczyn spalił na panewce. Rosenberg (piastujący już wtedy stanowisko CEO multimedialnej firmy Platinum Studios) miał sporo czasu na dopracowanie swojej wizji, która w 2006 roku przyjęła kształt powieści graficznej ze scenariuszem Freda Van Lente i Andrew Foleya oraz ilustracjami Dennisa Calero.
Bohaterami stustronicowego komiksu zostali dwaj rewolwerowcy ochraniający karawanę zmierzającą do kopalni srebra położonej nieopodal Silver City, zmuszeni najpierw stawić czoła nieoczekiwanemu atakowi Apaczów, by potem (na mocy wymuszonego okolicznościami sojuszu z Indianami) ruszyć do walki z przybyszami z obcej planety. Jak nietrudno zgadnąć, album znów rozbudził zainteresowanie hollywoodzkich tuzów, uruchamiających produkcyjno-scenopisarską machinę, z której trybów – po licznych poprawkach – wyszedł skrypt dalece różniący się od graficznego pierwowzoru. Początkowo do roli kowboja Zeke’a Jacksona (w scenariuszu przemianowanego na Jake’a Lonergana) – wyjętego spod prawa outsidera cierpiącego na amnezję – typowany był Robert Downey Jr, pracujący wówczas na planie drugiej części „Iron Mana” Jona Favreau (2010). Zobligowany do udziału w sequelu „Sherlocka Holmesa” hollywoodzki gwiazdor zachęcił reżysera, aby ten osobiście zainteresował się „Kowbojami i obcymi”, w których główna rola męska przypadła ostatecznie Danielowi Craigowi. Ten z kolei zaproponował angaż Evy Green (partnerującej mu w 2006 roku na planie „Casino Royale” Martina Campbella) do roli Elli Swenson, tajemniczej towarzyszki Lonergana w walce z kosmicznymi drapieżcami. Zamiast Green do ekipy dołączyli jednak: robiąca karierę na dużym ekranie Olivia Wilde oraz – w charakterze przysłowiowej wisienki na torcie – Harrison Ford wcielający się w postać bezwzględnego pułkownika Woodrowa Dolarhyde’a, wpływowego hodowcy bydła oraz despotycznego „męża opatrznościowego” miasteczka Absolution położonego na terenie Nowego Meksyku.
Dążąc do zapewnienia produkcji solidnej podstawy „merytorycznej”, Steven Spielberg zorganizował dla Jona Favreau oraz scenarzysty Roberto Orciego specjalny pokaz filmowy, będący swoistym repetytorium z kina gatunków, w którego ramach przyszli twórcy „Kowbojów i obcych” obejrzeli między innymi klasyki Johna Forda, takie jak „Dyliżans” (1939), „Poszukiwacze” (1956) czy „Miasto bezprawia” (1964), jak również „Destry znowu w siodle” (1939) George Marshalla oraz… „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” (1977) samego gospodarza. Czy prywatny seans przyniósł oczekiwane efekty?
W jednym z wywiadów promujących film Roberto Orci przyznał, iż ambicją twórców była realizacja dzieła łączącego rewizjonistyczny klimat „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda (1992) z mroczną fantastyką spod znaku „Obcych – decydującego starcia” Jamesa Camerona (1986) czy „Predatora” Johna McTiernana (1987). Patrząc na efekt podjętych wysiłków, można z czystym sumieniem przyznać, że zamierzenia te w sporej części udało się zrealizować. Na uwagę bez wątpienia zasługuje werystyczny, przesycony brudem, potem i kurzem obraz pogranicznej Ameryki drugiej połowy dziewiętnastego wieku, której symboliczną reprezentacją jest miasteczko Absolution (z angielskiego: „Rozgrzeszenie”) – miejsce, będące w równym stopniu cmentarzyskiem jednostkowych marzeń, co obietnicą nowego początku, którego niewątpliwym orędownikiem jest doświadczony przez życie kaznodzieja Meacham (Clancy Brown). To właśnie do jego domu trafia ranny Jake Lonergan ze swoją niechlubną, choć chwilowo zapomnianą przeszłością, do której kluczem wydaje się przytwierdzona do nadgarstka mężczyzny metalowa bransoleta, okazująca się także skuteczną bronią w walce z kosmitami urządzającymi w miasteczku widowiskową łapankę.
Chociaż początkowo wielu obywateli nie potrafi zrozumieć natury rozgrywającego się wokół nich dramatu, w imię wspólnego dobra (czytaj: przetrwania) oraz konieczności uwolnienia porwanych, mieszkańcy Absolution odrzucają wzajemne animozje i dawne zatargi, jednocząc się w obliczu przeważających sił wroga. Niepewny finał obfitującej w liczne niebezpieczeństwa wędrówki grupy tropicieli pozaziemskich agresorów nie pozostaje bez wpływu na ich osobowości czy światopoglądy. Taką przemianę przechodzi nie tylko główny bohater, ale także ambitny, choć wyśmiewany przez wszystkich właściciel saloonu Doc (Sam Rockwell), hartujący się w ogniu walki. Innym człowiekiem staje się również Woodrow Dolarhyde, ruszający na ratunek swojemu rozpieszczonemu synalkowi Percy’emu (Paul Dano). Bohater zmienia się pod wpływem nieoczekiwanych aktów poświęcenia swoich towarzyszy broni – zaufania, jakim został obdarzony przez wodza znienawidzonych przez siebie Apaczów, Czarnego Noża (Raoul Trujillo), czy bohaterskiej śmierci zasymilowanego Indianina Nata Colorado (Adam Beach), przypominającego pułkownikowi o tkwiących w nim pokładach dobra przez lata maskowanych przemocą. Przemocą, warto dodać, będącą jednak niezbędnym elementem gry, w której mogą przetrwać tylko najsilniejsi. Taką lekcję – nolens volens – Woodrow przekaże wnukowi porwanego szeryfa, Emmetowi Taggartowi (Noah Ringer), którego dzieciństwo dobiegnie kresu wraz z chwilą, kiedy zmuszony będzie stawić czoła atakującemu go drapieżcy.
Pomimo sporej dawki przemocy i chwilami zbyt poważnego tonu, „Kowboje i obcy” to przede wszystkim solidnie zrealizowane kino rozrywkowe, w którym każdy (począwszy od Craiga, przez Forda, na Trujillo kończąc) gra zgodnie ze swoim dotychczasowym emploi, zapewniając tym samym wysoki poziom aktorskiego rzemiosła, jak i dając dowód na to, że wszystko w filmie jest elementem z góry przyjętych konwencji. Tym samym twórcy oferują widzom przejrzysty, łatwo sterujący emocjami system identyfikacji z postaciami.
„Kowboje i obcy” to zrealizowany z rozmachem, choć pozbawiony taniego efekciarstwa, amalgamat westernu, fantastyki oraz militarnej przygodówki, pozostawiający daleko w tyle opierające się na podobnym łączeniu pozornie nieprzystających do siebie poetyk produkcje w stylu „Bardzo Dzikiego Zachodu” Barry’ego Sonnenfelda (1999) czy ubiegłorocznej adaptacji komiksu „Jonah Hex” w reżyserii Jimmy’ego Haywarda. O efektywności synergii widowiskowej imaginacji z filmowym bastionem amerykańskiej tożsamości świadczyły już przecież „Gwiezdne wojny” Lucasa, garściami czerpiące z samurajsko-westernowej ikonografii. Nie inaczej jest w przypadku filmu Favreau, który przy drobnej modyfikacji realiów świata przedstawionego oraz protagonistów (kowboje przemianowani na marines, a Indianie na niebieskoskórych autochtonów dalekiej planety jednoczących siły z dotychczasowym wrogiem w obliczu większego zagrożenia) byłby niemalże kanoniczną space operą.
W odróżnieniu od twórców wielu współcześnie powstających blockbusterów, autorzy „Kowbojów i obcych” rezygnują z nachalnie popularyzowanej technologii trzech wymiarów na rzecz solidnych efektów specjalnych rodem ze stajni Industrial Light & Magic, w dużym stopniu opierających się na klasycznych zdobyczach animatroniki. Na uwagę zasługują także sugestywne zdjęcia etatowego operatora Darrena Aronofsky’ego, Matthew Libatique’a, ze szczególnym uwzględnieniem malowniczości plenerów meksykańskiej Plaza Blanca, gdzie powstawały także „Młode strzelby” Christophera Caina (1988) oraz „3:10 do Yumy” Jamesa Mangolda (2007). Z filmową dramaturgią dobrze koresponduje również ilustracja muzyczna autorstwa Brytyjczyka Harry’ego Gregsona-Williamsa. Jednak, co najważniejsze, dzieło Jona Favreau to kolejna filmowa cegiełka w budowaniu silnego fundamentu nostalgicznego wspomnienia o jednym z najciekawszych (nie tylko z punktu widzenia popkultury) nurtów w historii amerykańskiego kina.
„Kowboje i obcy” („Cowboys & Aliens”). Reż.: Jon Favreau. Scen.: Mark Fergus, Hawk Ostby, Roberto Orci, Alex Kurtzman, Damon Lindelof. Obsada: Daniel Craig, Harrison Ford, Olivia Wilde, Sam Rockwell, Adam Beach, Paul Dano, Noah Ringer, Clancy Brown, Raoul Trujillo. Gatunek: fantastyka / film przygodowy /western. Produkcja: USA 2011, 118 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |