ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (189) / 2011

Luiza Stachura,

JĘZYKOWA ANAMORFOZA

A A A
Świat jest uparty – nadal istnieje. Wszystko rośnie, rozwija się i w sposób nieprzyzwoity ukazuje swoją żywotność, podczas gdy dziecko odeszło. W pierwszym odruchu chce się to życie zwalczyć, podciąć, sabotować jego plany rozprzestrzeniania się. Od tego rozpoczyna niderlandzki pisarz, P. F. Thomése, w pierwszych zdaniach „Cienia mojego dziecka”. Niewielkich rozmiarów książeczka, przywodząca na myśl elegię, to w rzeczywistości próba poradzenia sobie z najtrudniejszym doświadczeniem, jakie spotyka wielu rodziców. Dziecko umarło. Pustka i „niewłaściwa cisza” powinny ogarnąć całą przestrzeń.

Trzeba eksplorować nowe obszary przestrzeni, by odnaleźć swoje życie, którego znaczna i najważniejsza część odeszła wraz z dzieckiem. Nie ma go w przedmiotach codziennego użytku – pustka wyłania się z każdego zakamarka domu, z placu zabaw, z ulicznych zaułków. To rodzice, jak sądzi ojciec-autor, wymyślają dzieci. A one później przez całe życie próbują być kimś innym, bo człowiek musi się zmieniać, dookreślać względem innych i w kontraście do nich. P. F. Thomése w tłumie młodych ludzi doszukuje się potencjalnej przyszłości zmarłej córeczki Isy, ba! widzi jej możliwe twarze, sylwetki i gesty. Może zatem… literatura? Literatura – będąc zapisem doświadczania rzeczywistości, snów, koszmarów i upiorów, z którymi piszący zmaga się przez całe życie – przynosi niejednokrotnie obraz dziecka umierającego oraz jego rozpaczających rodziców. Sportretowani ludzie to zazwyczaj prototypy żałobników, literacko przetworzone i dopasowane do opowiadanej historii. Zdarza się najczęściej tak, że rodzice – podobnie do ojca-narratora „Cienia mojego dziecka”, P. F. Thomése’a – odkrywają gorzką prawdę: o utracie dziecka język (a zatem i literatura) nie jest w stanie nic powiedzieć, ba! język zamiera wraz ze śmiercią dziecka. Słowa nie są w stanie niczego komunikować. Opuszczony rodzic ma wrażenie, że każde słowo jest niewłaściwe, niewystarczające, gdyż nie potrafi nazwać rzeczywistości pozbawionej dziecka (choćby brak w naszym języku jednowyrazowego ekwiwalentu wypowiedzenia „rodzice, którzy stracili dziecko”), nie jest w stanie nic wartościowego i adekwatnego wysłowić, nie ułatwia odnalezienia i wydobycia odpowiedniego słowa. „Gdzie jest język, tam stwierdza się niewystarczalność” – zauważa ojciec zmarłej Isy. Właściwe słowa przychodzą dopiero po fakcie, gdy coś się skończy. Słowo kreacyjne w momencie śmierci, jak zdaje się stwierdzać P. F. Thomése, traci swoją moc. Pozostało tylko zamilknąć.

Aby odzyskać mowę, należy udać się do lasu, do dzikich zwierząt i od nich uczyć się na nowo komunikowania. Tam przetrwała cząstka przestrzeni sprzed zaistnienia języka. Tam zatem człowiek ma sposobność, by nauczyć się, w jaki sposób wysłowić pustkę. Dopiero zniekształcenie języka, jego deformacja i odczytywanie poszczególnych słów w nowych kontekstach, pod innymi kątami, swoista językowa anamorfoza, przyczynia się do częściowego wskrzeszenia, odrodzenia. Wówczas możliwe są próby zrozumienia, że to, co miało nastąpić, już było – śmierć dziecka wydarzyła się wcześniej, zanim ono się narodziło. Można dodać, ze umrzeć naprawdę, to umrzeć w cudzej pamięci. Ojciec zmarłej Isy stwierdza, wpisując się niejako w heideggerowskie bycie-ku-śmierci, że „coś żyje dopiero wtedy, gdy zmierza ku śmierci”. Zaważa, że umieranie to swego rodzaju synonim czasu. Innymi słowy, każde narodziny implikują śmierć. Niby oczywiste, jasne i klarowne, ale czy na pewno?

Znamienne, że tekst „Cienia mojego dziecka” w polskiej edycji nie został wyjustowany. Poszarpane akapity przywodzące na myśl rozpaczliwy płacz, żałobny lament, rozdzialiki, niejednokrotnie zawierające jedno czy dwa zdania, stanowią zapis doświadczania powolnego odchodzenia dziecka. Ojciec, podczas swojej samotnej peregrynacji po przestrzeni pozbawionej Isy, przechodzi stopniowo od słów zimnych, pełnych bólu, goryczy i złości ku pięknym i wzruszającym wyznaniom. Zastanawiające jest, na ile pisanie, próba powiedzenia o tym, co się przeżyło, staje się swego rodzaju formą autoterapii, wyjścia z traumy, formą poradzenia sobie z żalem. P. F. Thomése zauważy w pewnym momencie: „Pisanie to wypróbowywanie zdań, żeby zobaczyć, co mogą oznaczać. Wkraczanie na nowo w specyfikę języka, stawanie się początkującym i pytanie o nieznaną drogę. To znajdywanie tego, czego nie można było szukać, ponieważ zaistniało dopiero w chwili, gdy zostało znalezione”. I chociaż język okazuje swoją słabość w chwili śmierci dziecka, to – paradoksalnie – rekonstrukcja świata po utracie Isy rozpoczyna się w języku. Kodowanie własnych emocji i uczuć w postaci słów umożliwia powrót do życia. Swego rodzaju kompensację, pocieszenie oraz asumpt do zaprzestania poszukiwań właściwych słów przyniesie dopiero konstatacja, iż sytuacja taka jak śmierć dziecka nie wymaga tłumaczenia. To rodzic domaga się wyjaśnienia i tym samym komplikuje sytuację. A przecież być przy narodzinach dziecka to ujrzeć wszystko. Narodziny są jednocześnie początkiem i końcem. Nie trzeba niczego tłumaczyć. Jednakże jak długą i trudną drogę należy przejść, by dojść do takich wniosków?

Zbudowana z wielu pytań retorycznych i parentez (jakby ojciec pod naporem myśli szukał porządku, przedkładając jedne sformułowania nad tymi pozornie mniej ważnymi, ale stanowiącymi odpowiednie tło, kontekst) opowieść o Iso – jej narodzinach i śmierci – jest jednym z ważniejszych świadectw odejścia.
P. F. Thomése: „Cień mojego dziecka”. Tłum. Alicja Oczko. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2011 [seria: Przez Rzekę].