ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (192) / 2011

Grzegorz Wysocki,

PRAWDZIWE KŁAMSTWA PHILIPA ROTHA

A A A
Znamy po polsku już większość bogatego dorobku twórczego Philipa Rotha, na który w tej chwili składają się 33 tomy (w Polsce ukazało się bodajże 26 z nich). Tym bardziej mogą dziwić takie przerażające translatorskie luki na naszym rynku, jak brak przekładu głośnego debiutanckiego zbioru opowiadań „Goodbye, Columbus” (1959), powieści „Letting Go” (1962) i „The Great American Novel” oraz – nie mniej niecierpliwie przeze mnie wyczekiwanych – tomów zbierających eseje i wywiady Rotha (m.in. „Reading Mysels and Others” i „Shop Talk”). Gwoli ścisłości, już w 1964 ukazała się u nas książka zatytułowana „Goodbye, Columbus”, ale od amerykańskiego oryginału różniła się tym, że zawierała tylko tytułowe opowiadanie, co prawda obszerne, ale jednak nie rekompensowało to braku pozostałych pięciu krótkich próz, które najwidoczniej zagubiły się w przekładzie.

Wspominam o tych zaległościach z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, Roth jest pisarzem na tyle wybitnym i utytułowanym, że moim zdaniem powinno się tłumaczyć na języki obce nawet jego szkolne wypracowania i wczesne grafomańskie wprawki, a co dopiero mówić o opublikowanych opowiadaniach, powieściach i esejach. Po drugie, mam nieskromną nadzieję, że wydawcy i tłumacze czytują „artPAPIER”, a lektura niniejszego tekstu zachęci ich do wcielania w życie postulatu z punktu pierwszego. Po trzecie wreszcie, optymizmem w tej kwestii może napawać fakt, że w ostatnich latach nakładem Czytelnika regularnie ukazują się nie tylko wznowienia książek Rotha, ale także jego wcześniej nie tłumaczone na polski powieści. Szczególnie cieszy, że wydawnictwo najwyraźniej nie ograniczy się do dzieł najnowszych („Everyman”, „Duch wychodzi”, „Wzburzenie” i „Upokorzenie” – wszystkie ukazały się u nas najpóźniej 3 lata po amerykańskiej premierze), ale też pozwoli wreszcie polskiemu czytelnikowi uzupełnić luki w znajomości „starego, dobrego” Rotha. Potwierdzeniem tego przypuszczenia jest właśnie pierwszy polski przekład „Faktów. Autobiografii pisarza”, a więc książki, która w Stanach Zjednoczonych ukazała się w… 1988 roku.

Od razu możemy zapytać, dlaczego zaledwie 56-letni autor zdecydował się na napisanie autobiografii, skoro ani nie zamierza się w najbliższych latach żegnać z życiem, ani nie cierpi na żadną śmiertelną chorobę, ani też nie myśli o końcu swojej pisarskiej kariery? Mowa o Philipie Rothcie, a więc pytanie o zasadność pisania autobiografii jest tym bardziej interesujące, że autor „Kompleksu Portnoya” właściwie od samego debiutu w każdej ze swoich powieści twórczo przekształca, a raczej zniekształca, modyfikuje, dewastuje, hiperbolizuje i (de)mitologizuje, wiernie rekonstruuje i bezbożnie wymyśla od nowa życiorys nie tylko swój, ale także bliższych i dalszych członków swojej rodziny, swoich żon i kochanek, dzieci i wnuków, przyjaciół i sąsiadów, znajomych i nieznajomych. Po co więc autorowi znanemu z opisywania naturalistycznych scen seksu, konstruowania kolejnych literackich skandali oraz konsekwentnego żerowania na swojej biografii, naprawdę szczera i bezlitosna autobiografia? Oczywiście, po to, by raz jeszcze z premedytacją zniekształcać, dewastować i zakłamywać tę – tym razem rzekomo „prawdziwą” – biografię.

Czytelnik wcześniejszych książek amerykańskiego pisarza będzie się miał na baczności już po przeczytaniu tytułu i podtytułu powieści. Szczera autobiografia od Philipa Rotha, tego wytrawnego i perfidnego zarazem gracza literackiego? Fakty i tylko fakty od jednego z najwybitniejszych amerykańskich beletrystów? Wolne żarty. A właściwie wolne zmyślenia, przemilczenia i nadinterpretacje tytułowych faktów. „Fakty” są doskonałym dowodem na to, że potoczna czy dziennikarska definicja „faktu” ma się tak do „faktu” pisarskiego jak krzesło stołowe do krzesła elektrycznego. Owszem, na każdym z nich możemy się oprzeć, ale spotkanie z tym drugim raczej nie skończy się dla nas zbyt szczęśliwie. Łatwowierny czytelnik „Faktów”, który będzie chciał „tylko” poznać prawdę (fakty, najlepiej obiektywne i suche!), bardzo szybko w trakcie lektury utraci swą niewinność i zrozumie, że dosłowne, „naiwne” pochłanianie autobiografii Rotha nie ma większego sensu. Niemniej, jestem w stanie wyobrazić sobie czytelnika, który przeczyta „Fakty” jakby zapoznawał się ze zbeletryzowaną wersją CV pisarza. Philip Roth urodził się w Newark w stanie New Jersey… jego rodzice, potomkowie imigrantów z Europy… ojciec, który całe życie przepracował w agencji ubezpieczeniowej… matka, nadopiekuńcza kapłanka domowego ogniska… pierwsza szkoła Philipa… college… romanse… toksyczne małżeństwo zakończone dopiero śmiercią małżonki (śmierć jako wyzwolenie)… pierwsze próby pisarskie, wykłady na uczelniach, debiut książkowy i wreszcie punkt zwrotny w pisarskiej karierze, publikacja „Kompleksu Portnoya”. I tak dalej. Fakt za faktem, punkt z pisarskiej biografii za punktem.

A więc nawet jeśli przeczytamy autobiografię Rotha „po bożemu”, zrezygnujemy z lektury podejrzliwej i zaglądania pomiędzy wersy opowieści, za to z całą swoją ufnością i wiarą w prawdomówność jednego z największych pisarskich mistyfikatorów własnego życiorysu, na ostatnich 40 stronach książki czeka nas ostra i pozbawiona wszelkich złudzeń konfrontacja z samym... Nathanem Zuckermanem. Zuckerman to, przypomnijmy, postać fikcyjna, literackie alter ego Rotha, bohater jego 9 powieści (od „Cienia pisarza” z 1979 roku przez „Przeciwżycie” aż po „Duch wychodzi” z 2007 roku). „Fakty” rozpoczynają się listem napisanym przez Rotha do swego ulubionego bohatera („Drogi Zuckermanie”). Już na samym wstępie pisarz „prawdziwy” prosi pisarza „wymyślonego” (cudzysłowy stąd, że czytając Rotha, niczego tak naprawdę nie możemy być do końca pewni), by ten pomógł mu odpowiedzieć na pytanie, czy jego autobiografia to dobra książka: „Bo Fakty znaczą dla mnie więcej, niż to się może wydawać, a nigdy dotąd nie pracowałem bez pomocy wyobraźni napędzanej przez kogoś takiego jak ty czy Portnoy, czy Tarnopol, czy Kepesh – tak że sam nie jestem w stanie ocenić. Bądź szczery”. I Zuckerman, jak się domyślamy, z tej zachęty do szczerości skorzysta, zupełnie jakby był pierwszorzędnym i żyjącym w naszym świecie zoilem, a nie jakimś tam wymysłem pisarskiej wyobraźni.

Zanim jednak do tego dojdzie, na kolejnych ponad 160 stronach zapoznajemy się z „właściwą” autobiografią Rotha, która nota bene jest opowieścią niezwykle wybiórczą i ograniczającą się w gruncie rzeczy do drobiazgowych opisów kilku zaledwie istotnych epizodów z życia pisarza. Choć narratorem „Faktów” jest 56-letni Roth (mamy więc koniec lat 80.), w książce możemy przeczytać o dzieciństwie i dojrzewaniu pisarza, jego studiach i pierwszych miłościach, publikacji „Goodbye, Columbus”, a całość urywa się w momencie publikacji słynnego „Kompleksu Portnoya”, a więc w roku 1969. Gdzie się podziało prawie 20 brakujących lat? Dlaczego pisarz uznał je za nieistotne lub mniej interesujące, przynajmniej z fabularnego punktu widzenia? Z książki się tego nie dowiemy. Oczywiście, każdy autor autobiografii ma prawo, by napisać historię swego życia jak najbardziej subiektywnie, ma także święte prawo, by samemu decydować, co w książce zostanie przemilczane, co wiernie zrekonstruowane, a co przedstawione z zupełnie innej perspektywy. Wolno autorowi przedstawiać się w dobrym świetle, wolno siebie samego kreować na superbohatera, wolno całą resztę świata przedstawić w konwencji „Piekło to Inni”.

I Roth z przysługujących mu jako twórcy autobiografii praw często i z niebywałą wprawą (przede wszystkim stylistyczną!) korzysta. Prawdopodobnie gdyby w tym momencie pisarz zdecydował się na wysłanie rękopisu do wydawcy, otrzymalibyśmy jeszcze jedną (konwencjonalną?) autobiografię wybitnego artysty, który w pierwszych akapitach przysięgał nam zeznawać prawdę i tylko prawdę, a potem i tak powiedział/przemilczał, co tylko zechciał. Autobiografię mistrzowsko napisaną, pełną niekończących się, wielokrotnie i kunsztownie złożonych zdań, błyskotliwego humoru (dawno tyle się nie śmiałem przy żadnej książce) i zadziornych point, wciągających wątków pobocznych i sprawnie nakreślonych postaci, wyśmienicie podanych anegdot i ładnie naszkicowanych detali, ale jednak wpisującą się w popularny nurt biografii pozornie demaskatorskich. Pozornie, gdyż na pierwszy rzut oka autor wydaje się nam bezlitosny i okrutny wobec samego siebie, miażdży swoje pretensjonalne próby literackie z wczesnej młodości, szydzi z Rotha z dawnych lat, wyśmiewa – tak przynajmniej mamy myśleć – wszystko i wszystkich, ze szczególnym uwzględnieniem swojej skromnej osoby, ale w tym samym czasie sprytnie usypia naszą czujność i nagle okazuje się, że rozumiemy biednego Philipa, szanujemy jego kolejne życiowe wybory, akceptujemy rozstania z kobietami, współczujemy mu całej tej historii z żoną-wariatką… Krótko mówiąc: zostaliśmy kupieni, zapadliśmy w zaprogramowaną przez Philipa Rotha drzemkę, zaufaliśmy temu wprawionemu w bojach literackiemu kłamcy i mistyfikatorowi. Ale, możemy później dodać na swoje usprawiedliwienie, jak pięknie nas oszukano!

Nieco ironizuję i wyolbrzymiam w niniejszym tekście ignorancję przykładowego czytelnika „Faktów”, ale czynię to po to, by z tym większym uznaniem przyjąć domykający tom list-filipikę (aż chciałoby się zmyślić źródłosłów „filipiki” jako „rzeczownika utworzonego od imienia Rotha”!), który kieruje do pisarza wspomniany Zuckerman. „Drogi Rocie, Przeczytałem rękopis dwukrotnie. Oto moja szczera odpowiedź, o którą prosisz: nie publikuj tego – o wiele lepiej wychodzi ci pisanie o mnie niż »rzetelne« zdawanie sprawy z własnego życia. […] W fikcji potrafisz znacznie bardziej zbliżyć się do prawdy, bez ciągłej obawy, że sprawisz komuś przykrość. Twoja deklarowana szczerość przypomina mi balet za siedmioma zasłonami – tom co widnieje w książce czarno na białym, sprawia wrażenie szyfru, maskującego to, czego tam nie ma. […] Co się tyczy postaci, to ty, Roth, jesteś najsłabiej skonstruowany ze wszystkich swoich protagonistów. Ty nie masz daru personalizacji własnych doświadczeń – masz dar ich personifikacji, wcielania ich w wykreowaną postać, która nie jest tobą samym” – i tak dalej, przez kolejnych 40 stron w takim właśnie tonie wyżywa się na swoim twórcy poirytowany, bo odstawiony przez pisarza na boczny tor, Zuckerman.

Nietrudno odgadnąć, że również ten bezpardonowy atak na Rotha jest jeszcze jedną, wielopiętrową i wielowątkową, pełną pułapek, gier i zabaw literackich, misternie skonstruowaną wypowiedzią autobiograficzną autora „Dziedzictwa”. List Zuckermana to brawurowe połączenie pełnego kokieterii wyznania, autodemaskacji i zarazem posłużenia się jeszcze skuteczniejszym „mechanizmem obronnym”, ostrej wypowiedzi krytycznoliterackiej, frapujących rozważań na temat „prawdy”, teoretycznego traktatu o zadaniach autobiografii i maskach pisarza, itd. itp.

Jednego faktu podważyć nie sposób. Tego mianowicie, że o „Faktach” można by napisać osobną książkę, a nie tylko kilkustronicowe i siłą rzeczy niewyczerpujące tematu, omówienie. Niejako przyznając się więc w tym momencie do krytycznoliterackiego niepowodzenia, pozostaje mi tylko zachęcić Państwa do dokończenia niniejszego zdania i sięgnięcia po „Fakty”.
Philip Roth: „Fakty. Autobiografia powieściopisarza”. Przeł. Jolanta Kozak. Wydawnictwo Czytelnik. Warszawa 2011.