ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (195) / 2012

Michalina Kołacińska,

DYSKRETNY UROK BURŻUAZJI

A A A
Są młodzi, piękni, bogaci. Tak, ja też ich nie lubię i bardzo chętnie obwinię ich o miniony, obecny i każdy kolejny kryzys finansowy. Chętnie uwierzę, że podpisali coś własną krwią i stali się częścią szatańskiego biznesu („Adwokat diabła”). Czasami się załamują i coś w nich pęka – nie każdy dobrze znosi kontakty z ziejącymi siarką zaświatami. Muszą odreagować. W ramach czasu wolnego tworzą organizacje terrorystyczne („Fight Club”) bądź zarzynają ludzi w pojedynkę („American Psycho”). Czasami, dzięki samotnej asystentce i jej uroczemu synkowi, odzyskują ludzką twarz („Jerry Maguire”). O wiele częściej trwają na swych coraz bardziej frustrujących stołkach. Bo choć żyją szybko, to nie umierają młodo, a refleksja, o ile w ogóle się pojawia, to zwykle za późno („American Beauty”).

Wall Street nie śpi (przypomniał niedawno Oliver Stone). Hollywood czuwa (nad ładem moralnym we mnie i sprawiedliwością społeczną poza mną). Whit Stillman przysnął. Drzemka trwała przeszło dziesięć lat. Ale w końcu i do jego uszu dotarło wołanie oburzonych. Ocknął się, by przypomnieć im, że yuppie też człowiek. Ma pewne doświadczenie w tej materii.

W 1990 roku Stillman rozpoczął podróż sentymentalną wzdłuż linii apartamentowców przy Park Avenue. Bardzo przyjemną podróż. Zrobił wiele zdjęć. Posklejał i zmontował trzy filmy. Amerykańcy krytycy określają je mianem „Yuppie Trilogy”.

1.
„Metropolitan” (1990). Tom jest biedny. Nie na tyle, żeby zrywać się o szóstej rano i pracować dorywczo albo jakkolwiek inaczej, lecz wystarczająco, żeby zimą nosić cienki jak barszcz płaszcz, jeździć komunikacją miejską (i to nie w imię idei ratowania Matki Ziemi) oraz gardzić nowojorską burżuazją. Nie gardzi nią jednak na tyle, by nie skorzystać z zaproszenia na burżuazyjny raut. Oczywiście w imię wyższych ideałów. Za pierwszym razem i każdym kolejnym nowojorska burżuazja jest bardzo miła i inteligentna. Nie sposób oprzeć się jej urokowi, toteż Tom się nie opiera. No, trochę się opiera, ale w końcu daje za wygraną i zakochuje się w Audrey, która pieczołowicie przechowuje wszystkie jego listy – te, które napisał do swojej ukochanej, Sereny, która z kolei była przed Audrey (tak, trochę to dziwne). Połączyły ich (Audrey i Toma, nie Toma i Serenę) dyskusje o Jane Austen. Tom nie przeczytał żadnej książki Jane Austen. Audrey wszystkie.

Burżuazja, nie dość, że miła i inteligenta, to jeszcze bardzo rozmowna. Rozmawia o własnej dekadencji, czekających ją niepowodzeniach, nieuchronnym zmierzchu amerykańskiej arystokracji. I o Jane Austen. Burżuazja bardzo się boi, że jej życie będzie nijakie. Niewiele ich różni – burżuazję i Toma.

Kończy się sezon, dziewczyny chodzą na randki, chłopcy zostają na lodzie. Poza Tomem, on obraca Audrey (na rożnie miłości swej ją przypieka).

2.
„Barcelona” (1994). Fred jest sprzedawcą. Nie domokrążcą, a poważnym sprzedawcą w poważnej amerykańskiej firmie. Przedstawicielem w Barcelonie. Bardzo lubi swoją pracę, ale wciąż się martwi, że ona nie lubi jego. Martwi się, że pozna jakąś piękną kobietę i zaślepiony jej urodą zapomni o reszcie – także o reszcie tej kobiety, czyli na przykład o tym, czy ona podziela jego uczucia. Dlatego unika pięknych kobiet. Koncentruje się na zwyczajnych, ale jakoś mu to nie wychodzi. Nic dziwnego, skoro wokół wspaniałe Hiszpanki. Martwi się, że wszyscy słuchają jazzu, a on uwielbia disco z lat siedemdziesiątych. Martwi go przyjazd Teda.

Ted jest wojskowym. On się nie martwi, a powinien, bo zostanie oskarżony o szpiegostwo i zaatakowany. Bo Hiszpania nie lubi Ameryki i amerykańskich wojskowych.

Za to Hiszpanki lubią Amerykanów. Nie rozumieją ich, nazywają faszystami, ale lubią. Z wzajemnością. Montserrat lubi Freda, a potem Teda. Fred lubi Montserrat, a potem Gretę. Ted lubi Martę, a potem Montserrat. Specjalista od marketingu, Dickie Taylor, polubił Aurorę. Ona jego też. Wszyscy wyjeżdżają do Ameryki i zajadają hamburgery.

3.
„Last Days of Disco” (1998). Alice jest ładna niepokojąco, Charlotte pospolicie. Skończyły studia, zamieszkały razem. Razem pracują i bawią się. Razem marzą o sukcesie. Razem nie lubią i nie rozumieją siebie nawzajem. Razem przekraczają próg dorosłego życia i dyskoteki. Pozostali także przekraczają te progi. Pozostali, czyli: Jimmy, Josh, Des, Tom, Matt. „Przekraczają” to jednak za dużo powiedziane. Prześlizgują się tylnym wejściem. A i tak zostają wyrzuceni przez ochronę. Wtedy próbują parami. Alice z Tomem. Alice z Desem. Alice z Joshem. Jimmy też chciałby spróbować z Alice, ale musi zadowolić się Charlotte.

Jimmy pracuje w reklamie. Bardzo lubi swoją pracę. Traci ją, bo nie może wprowadzać klientów do dyskoteki. Przynajmniej tak twierdzi. Społeczeństwo go nie lubi. Nie chce wpuścić go do dyskoteki i wypisuje na murach: „kill yuppie scum”. Wszyscy twierdzą, że Jimmy jest yuppie. A on, że nie jest, ale chciałby, bo młodość, profesjonalizm, mobilność to dobre rzeczy są, a nie złe. Społeczeństwo dopisuje: disco sukcs!. Jimmy wyjeżdża do Hiszpanii, ale nie dlatego, że nie chce żyć i umierać w tak smutnym kraju. Wyjeżdża do pracy. Fred mu doradził. Tak, ten Fred, który wrócił do Ameryki i jada hamburgery w towarzystwie pięknej Hiszpanki. Może Jimmy’emu też się poszczęści.

Na razie poszczęściło się tylko Alice. W pracy i w miłości. W tańcu też, bo tańczy z Joshem w metrze. I nikt nie wzywa służb porządkowych. Wszyscy tańczą z nimi.

Trzy filmy, jedna metoda. Całkiem bezpieczna. Banalne romanse i wielokąty miłosne, o których tak szeroko powyżej, to zasłona dymna. Pretekst. Tło dla pojedynczych rozmów-epizodów, gadających głów, które zdradzają charakter ludzi i czasów paradnych, groteskowych, żałosnych. Tak, całkiem jak u Allena. Ale też zupełnie inaczej. Bo Allen to złośliwy szyderca, który kpi w żywe oczy. A Stillman nie. Bo te rauty, krynoliny, debiutantki i kadeci to jego młodość i naiwność, a jego podróż jest prostoduszna i sentymentalna, nie podstępna i demaskatorska. Stillman wzdycha i żałuje tego świata. Spogląda z niedowierzaniem i tęsknotą. I cyk. Robi kolejne zdjęcie. Takim starym aparatem z kliszą, którą potem trzeba wywołać. W Rossmanie na przykład.

Taka tęsknota to inaczej (bardzo ładnie zresztą) nostalgia. Nostalgia za latami osiemdziesiątymi. Nostalgia za erą disco. Nostalgia za starymi filmami Disneya. Stillman tak się w tej nostalgii zapamiętał, że zaciął mu się aparat. Wciąż fotografuje to samo. Snobistyczne środowiska. Nocne lokale. Wielogodzinne imprezy towarzyszące. Zabawne tańce rodem z polskiej kolonii końca lat dziewięćdziesiątych. Te same twarze (Chris Eigeman oraz, bardziej sporadycznie, Taylor Nichols, Carolyn Farina i inni). Uwiecznia eksponaty minionej epoki. Bardzo przyjemnie je uwiecznia. Z umiarem. Nie wydziwia, nie kombinuje. Obraz jest ostentacyjnie przestarzały i niemodny. Ujmująco wręcz. Niczym sam Stillman.

Reżyser żongluje: uprzedzeniami, bohaterami, słowami, klasami społecznymi, podziałami miejskimi, narodowymi, politycznymi. Żongluje bardzo ładnie, pozwala im się mijać, nie uderza jednym o drugi, bo dźwięk jest wtedy bardzo nieprzyjemny, a Stillman dba o nasze dobre samopoczucie. Wymachuje (ale z wdziękiem rodem z opery, a nie spod budki z piwem) kliszami i stereotypami. Bo każdym rządzi jakiś komunał i konwenans, każdy usiłuje się od jakiegoś uwolnić, jakiś wykorzystać. Każdy ma jakieś wyobrażenie: o współczesnej burżuazji (że gra w brydża), o Amerykanach (że są grubi, źle ubrani, oglądają telewizję i spędzają życie w centrach handlowych), o absolwentkach wyższych uczelni (że zawsze piją wódkę z tonikiem), o yuppies (że to źli ludzie są), o pięknych kobietach (że żon z nich nie będzie).

Śmieszne są te przesądy. I śmieszne są poważne próby walki z nimi. Sens ma jedynie ich teatralizacja, ostentacyjna celebra. Stillman radzi sobie z nimi. Rozbraja: przesąd, snoba, yuppie i zjawiska towarzyszące. I już nie ma się czego bać. I już nie ma się kogo czepiać. Jedna po drugiej znikają miejskie legendy. Arystokracja nie jest dumna i nieprzystępna. Amerykanie nie są imperialistami. Marketingowcy to też ludzie. Coraz mniej wyraźna i oczywista jest sylwetka chłopca do bicia, który pomaga przetrwać postreaganowski kryzys. Miniony, obecny i każdy kolejny.