ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (198) / 2012

Paweł Miech,

DWUGŁOS O „WSTYDZIE”: ROZPACZ SEKSOHOLIKA

A A A
Typ podrywacza / seksoholika na ogół jest przedstawiany na małym i duży ekranie z lekkim przymrużeniem oka. Niby jest coś niepokojącego w bohaterze, który zmienia partnerki jak rękawiczki i z zapamiętaniem oddaje się kolejnym romansom, jednak ślady tego niepokoju są szybko tuszowane rozbawieniem. Weźmy takiego Hanka Moody’ego z „Californication”, który czasem popada w lekkie przygnębienie, ba, nawet w teatralną rozpacz, w zasadzie jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że podboje są dla niego świetną rozrywką. „Wstyd” Steve’a McQueena jest czymś w rodzaju odtrutki na „Californication” i wszystkie inne produkcje, które traktują męski promiskuityzm jako niewinną i lekką rozrywkę. Film skutecznie rozwiewa iluzje, którymi hollywoodzki entertainment otacza ten temat.

Bohater „Wstydu”, Brandon – przystojny pracownik nowojorskiej korporacji uzależniony od płatnego seksu i pornografii (genialna rola Michaela Fassbendera) – ani nikogo nie kocha, ani nie potrafi sobie wyobrazić, że mógłby kiedykolwiek z kimkolwiek być dłużej („Zupełnie nie rozumiem, jak to możliwe, że ludzie w ogóle się żenią. To kompletnie nierealistyczne”). Zapewne ta właśnie cecha sprawiła, że dzieło McQueena nie było nominowane do Oscara dla najlepszego filmu. Hollywood nie toleruje ludzi, którzy nikogo nie kochają. Nawet najgorsze zimne dranie, na przykład Ryan Bingham (George Clooney) z „W chmurach”, prędzej czy później się zakochują. Hank Moody być może jest grzesznikiem, ale w wyobraźni amerykańskich widzów zapewne osiąga zbawienie przez to, że kocha Karen i tęskni do zwykłej rodziny. Tymczasem seksualna dieta Brandona składa się z internetowej pornografii, prostytutek i jednonocnych romansów z przypadkowo poznanymi kobietami. Wszystko to obywa się bez żadnego śladu zaangażowania. Nawet minimalna emocjonalna bliskość, której przebłysk pojawia się w relacji z koleżanką z pracy, powoduje u bohatera zaburzenia erekcji. Pozorną stabilność codziennego życia Brandona burzy ponadto niezapowiedziana wizyta siostry Sissy (Carey Mulligan), która postanawia spędzić kilka dni w jego mieszkaniu.

„Wstyd” jest jednym z tych niewielu dzieł, które mogłyby trwać dwie albo trzy godziny dłużej, a i tak nie byłyby nudne. Nie oznacza to bynajmniej, że jest to film przyjemny czy lekki. Nie jest taki głównie ze względu na nastrój niepokoju, rozpaczy i desperacji, który McQueen świetnie buduje, wykorzystując między innymi momentami apokaliptyczną muzykę. Trzeba też dodać, że tytuł filmu trafnie oddaje uczucia, które budzi postać Brandona. Zażenowanie, jakie odczuwa widz, jest o tyle zaskakujące, że niektóre z przeżyć bohatera, na przykład seks z dwoma partnerkami, należą do standardowego repertuaru męskich fantazji. Przeżycia te nie są jednak czymś, co zaspokaja albo daje poczucie szczęścia. Kolejne przygody stanowią rodzaj nieustannej ucieczki, przypominają zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Wydaje się, że Brandon odczuwa nieustanny przymus rozkoszowania się coraz bardziej wyrafinowanymi doznaniami, przy czym przymus ten prowadzi do zupełnego zaniku spontanicznych reakcji emocjonalnych. Nienasycona pogoń za kolejnymi doznaniami skutkuje ponadto zanikiem poczucia życiowego sensu i wytwarza w bohaterze coś w rodzaju pogardy dla samego siebie.

Z przymrużeniem oka można więc powiedzieć, że McQueenowi udaje się sztuka, która do tej pory udawała się nielicznym, np. Augustynowi w „Wyznaniach”. Reżyser pokazuje mianowicie, że brak umiarkowania w cielesnych rozkoszach prowadzi do absolutnej rozpaczy, desperacji, osamotnienia i zagubienia. Co więcej, twórcy udaje się wzbudzić prawdziwe zażenowanie, wstyd, a nawet pewien wstręt na widok niektórych pozornie podniecających scen. Wydaje się, że już to zasługiwałoby na Oscara.

Co ciekawe, Augustyn (przed nawróceniem zapewne równie uzależniony od seksu jak bohater „Wstydu”) na koniec dotarł do słynnego, dziś już niezwykle zbanalizowanego, motta: „Kochaj i rób, co chcesz”. Wydaje się, że McQueen też prowadzi nas w tę właśnie stronę – ratunkiem dla zrozpaczonego i osamotnionego Brandona jest emocjonalna bliskość, której ślad pojawia się w jego relacji z siostrą. Przy okazji (zapewne nieintencjonalnie) inne chrześcijańskie powiedzenie: „miłuj bliźniego swego” otrzymuje tutaj nowy sens. Łącząc miłość z braterstwem, chrześcijańska reguła zakłada przestrzeganie pewnego tabu (kazirodztwa), a więc sugeruje, że miłość jest możliwa jedynie w sytuacji, kiedy istnieje tabu. Kochaj, jasne, jak najbardziej, nie ma problemu, ale tylko tych, co do których przestrzegasz tabu, tylko tych, którzy są siostrami i braćmi. W ten sposób okazuje się, że tabu, wiązane przez antropologów kultury (nie tylko przez Freuda!) z substancją czy esencją moralności, okazuje się warunkiem sine qua non miłości. W konsekwencji, jeśli brakuje tabu, miłość jest zupełnie niemożliwa. Oczywiście nie jest wcale powiedziane, że miłość mogłaby wyleczyć seksoholików. Być może jednak mogłaby sprawić, że ich życie byłoby ciut przyjemniejsze, ciut mniej odpychające, odrobinę bardziej… jakby to ująć… sexy?
„Wstyd” („Shame”). Reżyseria: Steve McQueen. Scenariusz: Abi Morgan. Obsada: Michael Fassbender, Carey Mulligan i in. Gatunek: dramat. Produkcja: Wielka Brytania 2011, 109 min.