ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (198) / 2012

Katarzyna Szkaradnik,

„TU WSZYSTKO JEST ARCYLUDZKIE” - „PANKO” (CIĄGLE) MÓWI

A A A
W posłowiu do wywiadu rzeki z Marianem Pankowskim „Nam wieczna w polszczyźnie rozróba!” prowadzący rozmowę Piotr Marecki określił go jako człowieka ufającego przede wszystkim ciału i mowie. Z okładki tego wydanego w grudniu 2011 r. tomu wychyla się ku nam połowa oblicza głównego bohatera: bystre, czujne oko osnute siatką zmarszczek oraz nieco kpiarski, przekorny uśmiech. To ciało. Drugą połowę, odciętą krawędzią książki, znajdziemy w jej wnętrzu: to właśnie mowa, niebywale żywa i gęsta opowieść 90-letniego pisarza, rejestrowana przez tydzień w jego brukselskim mieszkaniu. Podtytuł brzmi: „Marian Pankowski mówi” i chyba nie sposób zastąpić go innym („rozmowa z M. P.” albo „mówi M. P.”), gdyż końcowy czasownik aż się prosi o postawienie dwukropka, nie przewiduje kropki. Istotnie, pomimo spójności i rzeczowości wywiadu wydaje się, że jedyną kropką, którą „Panko” stawia, jest owa książka pojęta en bloc jako swoista kropka nad i, testament dopełniający jego dorobek.

Tak oto kontrowersyjny autor „Naszego Jula czerwonego” już od pierwszej strony przejmuje pałeczkę, wprowadzając nas w arkana swej życiowej drogi i twórczości. Znany z zaciętego demaskowania narodowych czy emigracyjnych póz oraz kompleksów piewca zmysłowości – wyklęty przez niektórych jako obrazoburca, lub wręcz pornograf – odsłania tutaj tę drugą, zrazu niewidoczną część swojego oblicza, która jednakże raz po raz przebija z jego utworów, mocno zakorzenionych w osobistym doświadczeniu. W plastycznych kształtach wyłaniają się zatem przed naszymi oczami sanoccy robotnicy, polskie, żydowskie i ukraińskie dzieci razem przekradające się po jabłka do sadu, sceny z kręgu przedwojennej krakowskiej studenterii czy wizyt w PRL-u… A wszystko nasycone takim ładunkiem anegdotycznym i faktograficznym, że trudno wyjść z podziwu nad fenomenalną pamięcią bądź co bądź sędziwego pisarza.

Niewątpliwie dar ten wspierała zdolność przenikliwej obserwacji, rozwijana od najmłodszych lat bez względu na miejsce i okoliczności. Wspominając ujrzaną tuż po wojnie w paryskim szalecie ścianę pokrytą anonsami homoseksualistów, autor „Rudolfa” stwierdza, że u wielu z pewnością budziła niesmak, dla niego natomiast „to było miejsce arcyludzkie, w którym krzyżowały się ludzkie myśli. (…) A ja byłem świadkiem i – tak jak w Auszwicu, kiedy spoglądałem na to wszystko, co się tam działo, i przyrzekałem sobie, że to opiszę – tam też już widziałem siebie jako pisarza. Pankowski, gdziekolwiek był i zauważył rzeczy istotne – notował to i sobie przywłaszczał” (s. 269). Podobnie więc jak w obozach koncentracyjnych potrafił dostrzec nie tylko potworności i upodlenie albo – drugi ekstrem – akty heroizmu, ale również przejawy normalności, które składają się na powszednią ludzką dolę, tak też nie cofał się przed podważaniem różnych stereotypów, demitologizacją dogmatów czy przywracaniem literaturze (i jej czytelnikom) wypartej na margines seksualności. Z tej odwagi, nowatorstwa i bezpruderyjnej naturalności w posługiwaniu się repertuarem gromadzonych przez lata „słów nieokrzesanych” był szczególnie dumny. Ilekroć podczas wywiadu Marecki przytacza urywki z jego prozy lub dramatów na potwierdzenie „rozróby”, jakiej Pankowski dokonał w polszczyźnie, ten podchwytuje nie bez zadowolenia: „Panie Piotrze, kto tak dzisiaj potrafi pisać? Nikt” (s. 268).

W zasadzie można by dodać: kto tak dzisiaj potrafi opowiadać? O „plebejskim” pochodzeniu i mieszczańskich aspiracjach rodziny, o flandryjskiej witalności, o „wywrotowym” potencjale literatury staropolskiej, o kłopotach z cenzurą obyczajową, o uprzedmiotowieniu kobiet, niejednoznacznościach homoerotyzmu, zaletach narcyzmu, „dzikim Kozaku” i wielu innych wątkach… Pośród skrupulatnie kolekcjonowanych wspomnień jawi się szereg absorbujących obrazów, np. znajomości z Karolem Wojtyłą – najpierw studentem, następnie papieżem, który odnawia kontakt z dawnym kolegą uznanym za twórcę antyklerykalnego i obscenicznego; obraz PPS-owskiego patriotyzmu cichego ojca i rubasznej, niepokornej, acz religijnej matki; obraz belgijskiego uniwersytetu, gdzie zainteresowanych jedynie ZSRR studentów slawistyki Pankowski uczył swego rodzimego języka z elementarza Falskiego i gdzie sam uczył się przełamywania pancerza restrykcyjnej obyczajowości; albo chociażby migawkowy a celny obraz Miłosza zogniskowany wokół kwestii langage, tj. charakterystycznej mowy osobniczej: „Miłosz był tu [w Brukseli – K. Sz.] kilka dni, akurat kończyłem »Smagłą swobodę«. »Pan coś pisze?« – pyta, więc czytam mu jeden z traktatów. On mówi: »To jest ciekawe, ale po co pan tak te słowa przestawia? Przecież można te słowa powiedzieć ot, tak, po prostu«. A ja sobie wtedy pomyślałem: »On nie ma pojęcia, co to jest langage«. Wie pan, to był świetny poeta, arcykulturalny pisarz, ale na pewnych rzeczach się nie znał” (s. 218).

Owa indywidualność, towarzyszące Pankowskiemu już w dzieciństwie poczucie odmienności i „uprawiania samotności pisarza” komplikują nie tylko próby umiejscowienia go w którejś z powojennych orientacji literackich (vide jego ambiwalentne związki z emigracją), lecz także charakterystykę jego osobowości. W rewidującym tradycję prowokatorze, wykpiwającym patos i żywiącym odrazę do „narodowych liturgii”, pozostało całkiem sporo z romantyka. Ten, który jako dziecko „sięgnął po omacku po garść rosy i chłodną dłonią ocucił czoło do prawdy” (s. 38), nie waha się wyznać, że w odniesieniu do powieści „Matuga idzie” jego „zamiar był patetycznie poważny. To nie były już wiersze o liściach drzew, tu wszystko jest arcyludzkie, historyczne i jest dowodem odrzucenia wczorajszego Maniusia. Koniec wierszy, kwiatów i listków, teraz jest sprawa ludzi zatelepanych, szczęśliwych, prawdziwych, teraz jest historia i Pankowski Marian wchodzi na arenę (…)” (s. 234).

Trzeba zaznaczyć, że Pankowski nie tylko przez długi czas uważał się w pierwszej kolejności za poetę, ale również nie odciął się ostatecznie od dawnych „krajobrazowych” wierszy ani nazywania siebie zakochanym w przyrodzie marzycielem. Przeżycia obozowe czy belgijskie wcale nie wyzuły z liryzmu i nie zmieniły tak diametralnie owego ładnego, dobrze wychowanego, nieśmiałego chłopca, którego fascynowały co najwyżej dziewczęce oczy i który zjednywał sobie najróżniejszych ludzi. Jak tłumaczy dystyngowany, a zarazem pełen wigoru 90-latek: „Została mi jednak ta delikatność, skłonność do podziwiania świata, a nie do walki o swoje miejsce w nim. (…) mnie się życie pięknie układało, ale byłem zawsze tym (…) szczęśliwym gapiem. »Obserwator« to zbyt naukowe słowo, ale potrafiłem się zatrzymać i patrzeć, i uśmiechać się, patrząc. Jeden z moich obecnych sąsiadów zwykł mawiać: »Kiedy pana widzę, a pan jeszcze mnie nie widzi, to pan już się uśmiecha, nie wiadomo do kogo i do czego, pan się zawsze uśmiecha«. W tym jest pewnie trochę przesady, ale mam to chyba po mamie: radość życia i wynajdywanie w świecie rzeczy na użytek własnej radości. Brat powiedział mi kiedyś: »Tego braciszka lada gówno bawi«. Święta prawda” (s. 171-172).

Być może dwuznaczność słowa, którego użył brat pisarza, trafnie oddaje jego przekorny sposób patrzenia: świat jest bowiem otwarty i dosadny w swoich błahostkach, a błahostki te, wbrew ich „niesceniczności” (czytaj: obsceniczności) – warte uwagi. Kiedy dodać do tego niezależność Pankowskiego i praktykę „zmierzania pod prąd”, nie dziwi, że duchowe z nim pokrewieństwo deklarują liczni młodzi pisarze, m.in. skupieni wokół krakowskiego Ha!artu, który zajął się publikowaniem jego obfitej twórczości z ostatnich lat. Tę ciągłą literacką i życiową energię sam bohater wywiadu wyjaśnia „nieustawaniem w poszukiwaniach” przy jednoczesnej akceptacji losu; akceptacji niewykluczającej wszakże wątpliwości. Bodaj mniej wątpliwości ma doskonale znający dorobek rozmówcy Piotr Marecki, który kilkukrotnie usiłuje zasugerować mu własną interpretację, lecz „Panko” dzielnie unika zaszufladkowania, przyznając się do pragnienia nieśmiertelności czy wskazując na ład jako wartość najwyższą.

Ten wywiad doprawdy przypomina więc rzekę – rwącą, nieujarzmioną, niszczycielską, ale równocześnie oczyszczającą, jak ta wpuszczona do stajni Augiasza, albo raczej jak San, u Pankowskiego niemal zmitologizowany. Chciałoby się rzec, iż mamy tu do czynienia nie tyle z autobiografią, ile z auto-bio-logią, niejako „samoistnie” wyłaniającym się logosem i biosem, mową i życiem. Słowem i ciałem. Akurat wkrótce minie rok, odkąd to drugie na zawsze zamilkło. A co ze słowem? Do książki dołączony został audiobook, na którym przez ponad pięć godzin autor, niczym wytrawny gawędziarz, czyta oraz komentuje fragmenty swych utworów. Na zdjęciu z procesu nagrywania płyty widzimy starszego pana ze studyjnymi słuchawkami na uszach i z tekstem rozłożonym niby partytura. Lewa dłoń uniesiona, palce złączone w dyrygenckim geście. W istocie, wydaje się, że to on teraz przewodzi, nadaje ton zastępom młodych twórców, dla których stał się inspiracją, których nawołuje do literackiej rozróby (z wykrzyknikiem). Z kolei jeszcze w 2006 r. w liście do Mareckiego jako swego wydawcy z Ha!artu wykładał własną (anty)metodę „słowną”: „Piszę, wzruszony przypływem wyobraźni, zjawisko odziewam natychmiast słowem, które się nawinie, plebejskie bądź kunsztowne, wypowiedziane głośno. Stąd majuskuły, wyrażające intensywność emocji pod czołem” (list, s. 188). A zważywszy na intensywność obecnego zainteresowania jego osobą i na zapładniającą (skoro o cielesności mowa) siłę jego pisarstwa można odnieść wrażenie, że „Panko” nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Piotr Marecki: "Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! Marian Pankowski mówi". Korporacja Ha!art. Kraków 2011 [seria: Literatura Non-Fiction].