ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (61) / 2006

Krzysztof Ociepa,

IWASZKIEWICZ W STYLU SOAP OPERA

A A A
Ten film jest debiutem Izabeli Cywińskiej na dużym ekranie. Reżyserka przez czterdzieści lat realizowała swoje projekty w telewizji i w teatrze. Zwracam na to uwagę, gdyż mogłoby się wydawać, że dostaniemy rzecz świeżą i odmienną od jej dotychczasowych realizacji. Jednak w przypadku Cywińskiej, kinowy debiut nie oznacza nowego etapu w karierze artystycznej. Bardziej zasadne wydaje się stwierdzenie, iż „Kochankowie z Marony” to nie przełom, a raczej kontynuacja. Film został zrealizowany z wykorzystaniem estetyki i środków formalnych, które reżyserka wykorzystywała przy realizacji obrazów przeznaczonych do wyświetlania na małym ekranie. Wielbiciele dotychczasowych dokonań Cywińskiej będą zapewne usatysfakcjonowani. Pozostaje mi tylko żałować, że nie zaliczam się do fanów autorki „Bożej podszewki”, być może miałbym więcej zrozumienia dla jej kinowego debiutu. Niestety nie potrafię odnaleźć uzasadnienia dla zabiegów, po których adaptacja opowiadania Iwaszkiewicza zamienia się w kolejny odcinek „Bożej podszewki”. Jeśli ktoś jest przywiązany do oglądania telewizji w kinie to jego sprawa, jednak ja takich zabiegów nie znoszę i są dla mnie zwyczajnie świadectwem niemocy twórczej i braku pomysłu na wyjście poza sztampową telewizyjną realizację.

Dziwić może dobra prasa, jaką ma ten film. Anachroniczność użytych środków filmowych jest dla wielu krytyków świadomym zabiegiem, ba, nawet przykładem odwagi twórcy, który się nowinkom i przejściowym modom nie kłania. Nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że Cywińska zrobiła taki właśnie film, gdyż inaczej zrobić go nie potrafiła, a na wszelkie nowinki pozostaje zwyczajnie głucha. Zresztą czy rzeczywiście o to chodzi? Chyba nie, bo trudno sobie wyobrazić, aby historia opisana przez Iwaszkiewicza rozgrywała się w teledyskowym tempie przy akompaniamencie jazgotu rockowej muzyki.

Proza Iwaszkiewicza jest materią wyjątkowo oporną, jeśli chodzi o jakiekolwiek zabiegi mające na celu uatrakcyjnienie jej w procesie filmowej adaptacji. Andrzej Wajda w swoim tekście „O filmowaniu prozy Iwaszkiewicza” zwracał wręcz uwagę, iż jest to proza wyjątkowo „niefilmowa”, że nie ma w niej „nic z kina” i bliżej jej do zwykłego życia niż do kreacji artystycznej. Paradoksalnie, dzięki temu zanurzeniu w codzienności, twórcy filmowi znajdują w tej prozie wartościowy materiał dla realizacji swoich ekranowych wizji. „Prawdziwa sytuacja życiowa, dramat ludzi, poprzez ciekawe charaktery i realne, prawdziwe szczegóły” – w taki sposób twórca Popiołu i diamentu definiował elementy niezbędne do realizacji dobrego filmu i takie elementy znajdował w opowiadaniach Iwaszkiewicza. Kluczem do interpretacji prozy wybitnego pisarza był realizm – prawda o ludziach i czasach, w których żyli.

We wspomnianym tekście Andrzej Wajda zwracał uwagę na trudności, jakie napotkał podczas realizacji „Panien z Wilka”. Filmy powstające w tamtych czasach starały się na bieżąco komentować sytuację polityczną kraju, realizowane w pośpiechu jakby chciały zdążyć skomentować sprawy, które za chwilę mogą stać się nieaktualne. W taki nastroju reżyser przystąpił do filmowania opowiadania Iwaszkiewicza. Dopiero po jakimś czasie zorientował się, że proza pisarza ma zupełnie inny rytm, opowiada o innych czasach i żeby zrozumieć tamte czasy i ludzi, którzy w nich żyli, trzeba się temu rytmowi poddać. W przeciwnym wypadku postacie zamienią się w „gabinet figur woskowych”, a ich motywacje i działania z nich wynikające staną się niezrozumiałe.

Oglądając film Cywińskiej miałem właśnie wrażenie przebywania w takim gabinecie figur woskowych. Jakoś nie mogłem przejąć się dramatem rozgrywającym się na moich oczach. Zaskakujące, bo każda z postaci stworzonych przez Iwaszkiewicza przeżywa osobistą tragedię, zmagając się z sytuacjami, które wyraźnie ją przerastają. Niewiele z tego pozostaje w filmie, w dużej mierze za sprawą kiepskiego aktorstwa, które momentami przypomina najgorsze tradycje polskiego kina dwudziestolecia międzywojennego. Naprawdę kiepsko musi być z polskim kinem skoro Karolina Gruszka otrzymuje za tak bezbarwną rolę nagrodę aktorską na festiwalu w Gdyni. Niestety, momenty, w których postacie podają swoje kwestie są jedynymi, w których cokolwiek się dzieje i jedynymi, z których widz czegoś się dowiaduje. Reżyserka kompletnie nie radzi sobie z momentami ciszy i można odnieść wrażenie, że nie niosą one ze sobą żadnych znaczeń dla opowiadanej historii. Chociaż gotów jestem założyć się, że miały być sugestią jakiegoś głębszego przekazu. W praktyce ich rola sprowadza się do niemiłosiernego rozciągania filmu.

Sceny bez znaczenia przeplatają się w tym filmie ze scenami, w których wszystko wyłożone zostaje tak dosadnie, jakby reżyserka wątpiła w inteligencje widza. W scenie śmierci bohatera, mamy do czynienia z rozwiązaniami, które dzisiaj spotkać można tylko w obrazach emitowanych na kanale „Romantica”. Wydaje się, że ten film był dla Cywińskiej zupełnie niepotrzebnym doświadczeniem. Reżyserka cieszy się uznaniem widzów telewizyjnych i tak mogło zostać. Nikomu to nie przeszkadzało, może poza samą zainteresowaną, która chciała się zmierzyć z literaturą przerastającą jej talent. Lista nieudanych adaptacji prozy Iwaszkiewicza powiększyła się o jedną pozycję. Pozostaje mieć nadzieję, że autorka tego nieudanego przedsięwzięcia wróci do pracy w telewizji, która wydaje się być odpowiednim miejscem dla kogoś z jej umiejętnościami i sposobem, w jaki realizuje swoje filmowe wizje.
„Kochankowie z Marony” Reżyseria: Izabela Cywińska. Scenariusz: Cezary Harasimowicz, Izabela Cywińska. Obsada: Karolina Gruszka, Łukasz Simlat, Krzysztof Zawadzki. Gatunek: dramat. Polska 2005, 104 min