ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (61) / 2006

Janusz Paliwoda, Piotr Siemion,

NIE CHCĘ PISAĆ BESTSELLERÓW

A A A
Z Piotrem Siemionem rozmawia Janusz Paliwoda
Janusz Paliwoda: Piszesz już trzecią powieść....?

Piotr Siemion: To będzie autobiografia i będzie się działa w roku 68 ubiegłego stulecia, a ponieważ miałem wtedy 7 lat, więc to narzuca pewne ograniczenia, oczywiście, jeśli chodzi o perspektywę. Narracja będzie prowadzona spod stołu kuchennego we wrocławskim mieszkaniu moich rodziców przy ulicy Świdnickiej. Będzie o marcu 68, o strajkach studenckich we Wrocławiu, tak jak je można było widzieć i doświadczać spod kuchennego stołu.

J.P.: Gdańsk ma takich pisarzy jak Chwin czy Huelle, którzy odkrywają jego tajemnice. Dlaczego Wrocław nie doczekał się, poza Krajewskim, apologletów, którzy rozsławiliby to miasto?

P.S.: Jakbym był polonistą-filologiem, to bym powiedział, że to nieprawda, bo przecież jest jeszcze Olga Tokarczuk, Józef Łoziński, Ewa Szumańska, nieśmiertelna młoda lekarka, która też pisała powieści. Ale tak naprawdę Wrocław to jest miasto pojebów, a mało który pojeb, tu używam tego terminu bynajmniej nie pejoratywnie, ma na tyle cierpliwości, żeby pisać prozę, bo to wymaga wyciągania linijek do końca strony, pisanie stu czy trzystu stron. Dlatego Wrocław to jest raczej miasto Lecha Janerki, Waldemara „Fydrycha” Majora z Pomarańczowej Alternatywy, Rafała Wojaczka, czy miasto Tymoteusza Karpowicza. (to był dopiero agregat poetycki), niż miasto prozaików. Taki jest geniusz tego miejsca, geniusza w sensie ducha, że wychodzą stamtąd formy dziwnie, niekoniecznie zawsze rozpoznawalne i dokończone.

Dlatego ta moja książeczka, która się będzie nazywać „Pociecha”, to nie będą „Buddenbrookowie”, nie lubeccy, nie gdańscy, tylko wrocławscy.

J.P.: Skąd wytrzasnąłeś taki tytuł?

P.S.: Bo podobno teraz się sprzedają trzy rodzaje książek: takie, które są poradnikami, takie, które mają coś wspólnego z fantastyką, i takie, które niosą pociechę psychologiczną. Pomyślałem sobie, że nazwę książkę „Pociecha”, tym bardziej, że tak brzmi nazwisko głównego bohatera. No i zobaczymy, jak będzie z tą „Pociechą”.

J.P.: Czytałeś wrocławskie kryminały Marka Krajewskiego?

P.S.: Ja Marka bardzo lubię. On pracuje u mojej mamy w Instytucie Filologii Klasycznej [na Uniwersytecie Wrocławskim – przyp. JP], ale nie czytam kolejnych odcinków sagi, nie czekam na każdą kolejną część, bo jestem samolubem. Ja w ogóle innych nie czytam właściwie. A jak już czytam, to jakichś takich z przeszłości: Cervantesa czy Chandlera. Jeszcze Marek Krajewski czeka, aż będę miał czas sobie poczytać, w któryś weekend. Ale powinienem, bo tyle szumu jest wokół tych książek, że to nie może być tylko przypadek i zbrodnicza działalność mediów, więc zakładam, że sięgnę.

J.P.: Naprawdę w polskiej literaturze nie dzieje się obecnie nic godnego uwagi ? Nie śledzisz rynku księgarskiego?

P.S.: Żeby pilnować, co mi tymczasem pichci za plecami konkurencja? Gdzie tam! W ogóle, mało czytam. Ale na przykład zachęciłem polskiego wydawcę, żeby wydrukować u nas Wiktora Pielewina, z Rosji. Bo on otworzył mi parę nowych drzwi, nauczył mnie czegoś.

J.P.: Ale jednak zdarza Ci się czytać nowe rzeczy. Ostatnimi czasy dałeś się poznać jako felietonista „Ozonu”. Jeden z tekstów poświęciłeś „Pawiowi królowej” Doroty Masłowskiej. Napisałeś, że jest to „praska, szemrana harmonia”. Czy spokojnie zasnąłeś „przejrzawszy się w krzywym zwierciadle powieści – wiersza Masłowskiej”?

P.S.: No ależ ja nie jestem stąd. Ja nie jestem z lewobrzeżnej ani prawobrzeżnej Warszawy (śmiech). To trochę nie mój problem. To jest książka, jak rozumiem, o „warszawce”. Ale „warszawka” to „warszawka”. Oczywiście znam, lubię, cenię i rozpoznaję, ale to nie jest moja bajka, więc mnie jakoś nie ukłuła. Ja w Warszawie mieszkam dopiero od pięciu lat, po ponad dwunastu latach spędzonych na emigracji. Przez te pięć lat nie zdołałem „wejść” w to miasto, ani ono nie zdołało się jakoś do mnie przedostać. Ja tu tylko mieszkam. Dlatego mnie ten „Paw” nie boli. Doceniam problem „warszawki”, doceniam miejsce Warszawy, stolicy kraju, jej wkład w kulturę polską itd. Ale obrażać się o to, że ktoś zrobił sobie „jaja” z „warszawki”, to raczej nie (śmiech). Niech się inni obrażają, ci, którzy się czują winni czemukolwiek. Ja tu tylko mieszkam.

J.P.: Czy to, co zrobiła Masłowska w „Pawiu...” i „Wojnie...” z językiem, wpłynie na odświeżenie i wzbogacenie naszej polszczyzny codziennej?

P.S.: Masłowska powiedziała chyba, że „granice naszego języka są granicami naszego świata”. To można wyrazić tylko w języku, więc koło się zamyka i to jest takie trochę dziwne. No, ale jednocześnie my nie jesteśmy filmowcami, którzy jeszcze coś tam mogą pokazać na taśmie, jakieś misie, drzewka albo lecące żurawie. Tylko my musimy to wszystko napisać słowami (śmiech). To znaczy Masłowska i ja, i jeszcze paru innych typów. A czy to była rewolucja? Trochę tak. To było ukazanie polszczyzny, a tym samym nas nie w krzywym zwierciadle, ale w zwierciadle właśnie. Popatrzcie: my tak bełkoczemy, my wszyscy i co teraz? Czy my zawsze jesteśmy takimi „faulknerowskimi” idiotami, pełnymi wściekłości i wrzasku? (śmiech). Czy może tam jest jednak jakiś sens w tym wszystkim, a przynajmniej jakiś rytm czy rym jak w „Pawiu”? Dużo pytań. Ale dla mnie to jest wartość tych dwóch książek, kto wie czy nie największa. Może nie zawierają w sobie odpowiedzi, może nawet nie mają takich pretensji, ale Masłowska stawia dobre pytania.

J.P.: „Niskie łąki” przez wielu krytyków uznane zostały za powieść, w której trafnie zdiagnozowałeś stan społeczeństwa polskiego przełomu roku 1989. Dlaczego w ostatnich latach nikt nie napisał podobnej książki, tyle że obszerniejszej, obrazującej przemiany obyczajowo-ustrojowe naszych czasów?

P.S.: No, ale co ty mówisz?! Jak to nikt nie pisze? Wszyscy piszą właśnie... Zgadzam się, że „Niskie łąki” były takim niedorozwiniętym „Przedwiośniem” Żeromskiego i innych „Przedwiośn” nie było. Musiał to być taki wioskowy idiota typu „Przedwiośnie”, właśnie „Niskie łąki”. „Finimondo” miało mnóstwo towarzystwa, tym razem jako „Lalka”, powieść warszawska, panorama tego, co jest teraz, pierwsze lata XXI wieku. Była kupa powieści przecież... „Nic” Bieńkowskiego, „Zwał” Shutego, była właśnie Masłowska. No wszyscy pisali o tym, jakie to są czasy dziwne, popieprzone, pokręcone. Gretkowska z „Polką” i „Europejką”. Wszystko to są portrety epoki.

J.P.: Mówisz o książkach, które ukazują naszą epokę fragmentarycznie, powierzchownie, a mnie chodzi szerszą panoramę i głębszą analizę współczesności. Może Ty, Piotrze, porwiesz się na coś takiego?

P.S.: Taka zawsze była ambicja powieści, odkąd istnieje ten gatunek, czyli mniej więcej tak na dobre od połowy XVIII stulecia. Żeby zamknąć w sobie totalność rzeczywistości i to nie bylejakiej rzeczywistości, tylko miejskiej, gadatliwej, społecznej rzeczywistości społeczeństwa zachodniego. Amen.

W ostatnich dziesięcioleciach powieść często rozmyślnie rezygnuje, już wie, że się nie da, że nie warto nawet. Że żadnej totalności się nie zamknie w 300 stronach, tylko najwyżej jakiś reportaż, szkic, wycinek, jakiś ochłap ewentualnie da się rozpracować. No, są też tacy pisarze, którzy piszą właśnie po siedem tomów czegoś. Nie mówię o „Harrym Potterze”. Mam na myśli na przykład Williama Formana, który chciał napisać książkę o Ameryce w siedmiu grubaśnych tomach. Napisał tych siedem tomów i dalej mało powiedział o Ameryce i jej historii (śmiech). Bo temat jest jeszcze większy. Mówimy o jakiejś magii, że być może jest jakiś pisarz, który jest prawdziwym czarodziejem lepszym od Pottera i potrafi wyczarować na 300 stronach całą epokę ze wszystkimi jej pogiętymi przestrzeniami społecznymi czy językowymi. No może, tak. Po to się pisze, żeby w stronę takiego ideału się przybliżyć. Po to się pisze powieści.

J.P.: A kto był najbliżej tego ideału?

P.S.: Myślę, że bardzo bliski takiego ideału, ale na swój pokrętny sposób, był Różycki w „Dwunastu stacjach”, który jest poematem, wierszem, ale wspaniałym wierszem, który równie dużo, co Masłowska i inni mówi o Polsce, właśnie takiej, jaka jest. I nawet idzie dalej niż oni. Dla mnie to była najwybitniejsza w ostatnich dwóch latach powieść, która nie byłą powieścią. Ale mówimy o pewnej ambicji, pewnej wizji, mówimy o niedoścignionym ideale. Bo na razie każdy z piszących ma to, co ma, ma swój światek. Niestety za każdym razem musi od niego znowu wychodzić.

J.P.: W jakiej kondycji jest powieść jako gatunek?

P.S.: Powieść jako gatunek, tak jak na dobre się zaczęła w Anglii w XVIII wieku, rozszerzyła się na Europę w XIX, przegalopowała przez cały świat w XX, a teraz znów szuka sobie punktów zaczepienia. Powieść jest o tym, że żyjemy w kryzysie, szukamy utopii, lepszego świata i ten lepszy się nam ciągle wymyka. Co rano budzimy się i znów jest kryzys. I takie jest moje rozumienie powieści. Powieść nie jest o tym, że utopia jest niemożliwa, nie o tym, że jest możliwa, a nawet w zasięgu ręki. Tylko o tym, że nawet nim coś takiego nastąpi, to się jeszcze sporo pomęczymy. I o tym właśnie jest powieść. Powieść, a nie romans.

J.P.: Tadeusza i Aureliusza, bohaterów „Finimondo”, porównano w kilku recenzjach do mickiewiczowskiej pary bohaterów Tadeusza i Hrabiego. Słusznie?

P.S.: Niesłusznie. Z Mickiewiczem to była trochę zabawa, bo oni są niemickiewiczowscy, jeżeli są – to antymickiewiczowscy. O prywatnych żywotach moich bohaterów muszę opowiadać. Ale widocznie tak trzeba. Tadeusz z „Finimondo” nie jest szlacheckim pankiem, czy półpankiem, tylko jest hołyszem z prowincji. Jest po prostu nikim. Ale wesołym i młodym. To się liczy. A Aureliusz chciałby być takim Hrabią w średnim wieku, zblazowanym. On nie jest Hrabią, on jest kompletnym noworyszem, z jakiejś Bydgoszczy w tej Warszawie na Kabatach... Chciałem powiedzieć, że Mickiewicz od tej rzeczywistości, którą ja opisuję, już się dawno odkleił. Jeżeli ktoś jeszcze daje nam jakiś klucz do niej, to Szekspir. Bo Szekspir jest potwornie uniwersalny. Do wszystkiego właściwie pasuje, do każdego tematu nowoczesności. A Mickiewicz już mniej. Mickiewicza było bardzo dużo w „Niskich łąkach”. W „Finimondo” jest go mało. Ja się powinienem nad tym zastanowić, co to znaczy...

J.P.: Wielu recenzentów zwróciło uwagę, że w „Finimondo” ukazałeś zło w pięknej krasie. Ono jest ponętne młode, prężne, rozbuchane, natomiast dobro w Twojej powieści jest nudne, stare, smutne i bez perspektyw. Krytycy się pomylili, czy nie?

P.S.: Krytycy się nie mylą co do tego, że zło jest przeważnie bardziej atrakcyjne niż dobro, przynajmniej na krótką metę. Jeżeli mam już się wypowiadać na tematy dobra i zła. Lepiej by to zrobił Jan Paweł II albo Fryderyk Nietzsche. Nie wiem, czy ta powieść miała krytyków wnikliwych. Na razie została przeczytana tak trochę w galopie. Krytycy przegalopowali przez nią. Coś tam napisali i pobiegli dalej. Była tylko garstka bardzo wnikliwych głosów. W „Finimondo” sporo się dzieje, od strony warsztatowej na przykład. Tylko kogo to obchodzi?

A dobro i zło? Wiesz co, ja się cieszę, że w ogóle krytycy dostrzegli, że jest coś takiego w „Finimondo”. Jeżeli nas to obchodzi, to już jest dobrze. Już ta książka coś zrobiła.

J.P.: Może „Pociecha” zrobi jeszcze więcej. Na pewno chciałbyś, aby Twoja trzecia książka okazała się bestsellerem? Każdy pisarz chciałby.

P.S.: Ja nie chcę pisać bestsellerów. Tłumaczyłem Toma Clancy i Judith Crowes „Dom mody”. Wiem, jak się pisze bestesellery. To byłoby do zrobienia. Tylko po co? Szkoda mojego młodego życia. Nie chcę pisać na siłę jakichś poważnych ksiąg, które ocalą prawdę o naszych czasach. Przeważnie ambicja jest zbyt duża i dzieło jej nie unosi. Trochę jestem zły na siebie, że napisałem „Finimondo”, trochę za bardzo jako operetkę o naszych czasach. Może trzeba było poważniej napisać? Bo w końcu nasze czasy są tylko trochę operetkowe, trochę tragiczne też. Jak każde.

J.P.: To, że jesteś doktorem filozofii i prawnikiem, szkodzi czy pomaga w pisarstwie?

P.S.: Powinno przecież pomagać, prawda? Ale ja także pamiętam ironiczne słowa Gombrowicza o wyrafinowanych intelektualistach: „Tak mądrze, że aż głupio”. Nie zaprzeczę. Dobrze jest nauczyć się tego i owego, wytknąć płowy łeb za opłotki. Ale co dobre dla literaturoznawcy i krytyka – trzeźwość, wstrzemięźliwość, równowaga, chłód oceny – bywa zgubne dla pisarza. Bo pisarz jest gorący, jest stronniczy. I gra do własnej bramki, zamiast się silić na wyważony obiektywizm.

J.P.: Byłeś dyrektorem działu produktów finansowych, obecnie zajmujesz się doradztwem dla różnych firm. Jak to wpływa na Twoją twórczość?

P.S.: Mocno wpływa, bo widzisz, mam o czym pisać. W tego rodzaju pracy dzieją się rzeczy, które bardzo ludzi pochłaniają. Nic bardziej ludzi nie pochłania, niż pieniądze. Ja tam widzę obnażone ludzkie emocje bardzo często. Albo skrywane emocje, które eksplodują i nagle się obnażają. Mam dzięki temu wgląd w dziedzinę, której na takim uniwersyteckim campusie nigdy bym nie widział! Bo campus jest maską edukacji, czyli maskowaniem tego, co w nas siedzi. A tutaj, w tym tak zwanym biznesie, często z ludzi wychodzi coś, co było maskowane i to nagle wyrywa się na powierzchnię. Zamiast wspomnień niebieskiego mundurka (to Gomulicki napisał) robi się Dostojewski czy inne wariactwo. Brzytwą po żyłach. No i to jest bardzo fajne, bo mało kto ma bliski wgląd. Pewnie terapeuta w domu wariatów. On widzi taki świat, ale go obowiązuje etyka lekarska. Nie może o tym pisać. A ja mogę. To jest jakiś przywilej (śmiech). Warto było. Widzę ludzi takimi, jacy są naprawdę. Oczywiście nie we wszystkich wymiarach, ale to i tak daje mi do myślenia i do pisania (śmiech).

J.P.: Czy Tobie, absolwentowi Uniwersytetu Columbia, śniła się kiedykolwiek kariera naukowa?

P.S.: Śniła mi się. Nawet byłem asystentem we Wrocławiu, a potem rok wykładowcą w Montrealu, ale to było potwornie nudne. To nie pasuje do mnie charakterologicznie. Ja się troszkę w tym dusiłem. Póki studiowałem było – fajnie, bo przestawałem z ludźmi mądrzejszymi od siebie. Ale kiedy stawałem przed audytorium i miałem sam prowadzić wykład, no to tak z definicji stawałem przed ludźmi głupszymi od siebie, których dopiero ja miałem czegoś nauczyć, a nie czułem się gotowy. Oczekiwali, że ja coś im powiem, a ja nie miałem im nic do powiedzenia (śmiech). Ja nie chcę żadnej kariery naukowej. To jest ścieżka, którą nie poszedłem z rozmysłu. Skończyłem właśnie doktorat z anglistyki. Mam kontrakt na wydanie go jako książki, co w Ameryce otwiera drogę do jakiejś tam posady uniwersyteckiej przy odrobinie szczęścia. Ale zostawiłem to w cholerę, bo nie chciałem. Ja mam tylko jedno życie i nie spędzę go w bibliotece. To już wolę na poboczu drogi je spędzić i patrzeć, kto tam przejeżdża i czym, i co się dzieje w miasteczku. Nie chcę dać się zamknąć w jakimś campusie czy w świecie konferencji, seminariów. No nie, nie jestem gotowy.

J.P.: Dziękuję za rozmowę.