ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (200) / 2012

Radosław Kobierski,

ŚWIATŁA AWARYJNE

A A A
Felieton Dobry myśliwy pamięta o tym i wykonuje swój przykry obowiązek strzelenia do zwierzęcia z "bólem w sercu" (fragment czatu)
Do pracy jadę, a właściwie do pracy stoję w korku; środkowy pas nieprzejezdny. Coś leży na ulicy, za małe na kolizję, tym bardziej na wypadek, chociaż farba jest, czyli krew, ze szmaty nie wycieknie, z regenerowanej opony też, poza tym szmata ani skrawki opony nie próbują zbiec z miejsca agonii. Natomiast kot dachowiec wyjątkowo dziś na ulicy najwyraźniej nie wie, że właśnie zdycha, ten fakt natomiast jest zupełnie oczywisty dla kierowców. Tym się różnimy. Włączamy na chwilę awaryjne, potem kierunkowskaz w lewo bądź w prawo. Omijamy to szerokim łukiem.

Ten moment zawahania, pomiędzy włączeniem i wyłączeniem świateł awaryjnych, oddaje całą złożoność ludzkiej reakcji na skandal śmierci na drodze. Zaczyna się szokiem, być może nawet bólem i serią przekleństw (dokładnie w tej kolejności – agresja nie jest uczuciem pierwotnym, to zawsze odpowiedź na lęk, na ujawnienie słabości), potem na scenę wchodzi język i jest już po sprawie. Dziecko, które w wierszu Dariusza Suski ugotowane mieczyki próbuje ożywić prądem stałym z baterii, jest passe. Takie dziecko od razu stawiamy do kąta. Dzieci nie mają głosu (języka). Z czasem się nauczą, żeby utrzymać równowagę w lesie i poprawić warunki bytowania dla zwierząt. Podzielą się opłatkiem nad upolowaną zwierzyną, czego nie robią rzeźnicy. Rzeźnicy mianowicie ani nie oddają hołdu tuszom wieprzowym, ani nie zabijają „humanitarnie”, za to mają potężnych patronów, św. Stanisława męczennika i Antoniego Wielkiego, św. Hubert nie dorasta im do pięt.

Piszę o tym wszystkim, albowiem coś drgnęło. Przekrój wyświęcił niemal cały numer do dyskusji o zwierzętach. Andrzej Stasiuk napisał „Sukę”, Olga Tokarczuk udzieliła wywiadu do „Tygodnika Powszechnego” („Awantura o kury”), kilka tygodni temu w Katowicach odbyła się debata, dla której inspiracją była książka Andrew Linzeya „Teologia zwierząt”. Oto włączyliśmy światła awaryjne. Pochylamy się i pytamy jak Stasiuk: „czy pies to ktoś”?

No i tu od razu zasadniczy problem. Teologia zwierząt? Śmiech na sali – tak ojciec Stanisław Jaromi, uczestnik debaty, relacjonuje rozmowę telefoniczną, którą odbył z innym duchownym. (Zasięg elit intelektualnych kościoła zaczyna się być może w Krakowie na Wiślnej, a kończy u św. Anny. Dalej jest nieprzenikniona ciemność i proboszczowie, którzy robią, co chcą). Jeśli nawet teza – że zmiana języka, jakiego używamy, żeby opisać swój stosunek do zwierząt, do świata naturalnego w ogóle, musi dokonać się w przestrzeni dyskursu religijnego – jest słuszna, a mniemam, że tak – obawiam się, że efektów nie dożyjemy. Kościelnego betonu nie ruszy nawet młot pneumatyczny z diamentową widią. Co innego ustawy – i tu oczywiście propozycja Dariusza Czai, żeby pozbawić morderczego relaksu stu tysięcy myśliwych w Polsce – ustawowo, w świetle prawa – jest konkretną odpowiedzią na pytanie, „co zrobić, żeby coś zrobić, a nie tylko gadać przy długim stole”.

Linzey oczywiście był pomysłem na debatę, ja się natomiast pytałem, czy trzeba było aż Linzeya, żeby przeorać jakiś ugór? Bo nie spotkałem się sytuacją, żeby taką dyskusję sprowokowała „Farba znaczy krew” Zenona Kruczyńskiego. Ba, nie zauważyłem, żeby coś się z nami stało, z naszym językiem (uwiądł nam na przykład), z naszymi uczuciami po tyradach Jerzego Nowosielskiego! Nikt dotąd tak wyraźnie i dobitnie nie mówił o cierpieniu zwierząt, a jednocześnie nie był tak uwikłany w sprzeczności, jakie wynikają z kulturowego i religijnego stosunku do tego problemu. Mówiąc krótko: jedyną „moralną” sankcją dla zabijania, wedle Nowosielskiego, był jego aspekt sakralny, ekspiacyjny. Chrześcijaństwo definitywnie zaprzestało składania ofiar ze zwierząt, ale język pozostał i to on uruchomił w końcu proces masowego zabijania na niespotykaną skalę. Ten sam zresztą język teologiczny uniemożliwił samemu Nowosielskiemu odstawienie talerza z kotletem schabowym na bok. Byłby to z jego strony gest jednostkowy, a nie globalny, niczego by nie zmienił (ponieważ żyjemy w rzeczywistości infernalnej i nic nie możemy na to poradzić), po wtóre – mógłby go ten gest zaprowadzić w jeszcze gorsze miejsce, ponieważ, jak sam był powiedział „Człowiek, który chce być lepszy, staje się w rezultacie jeszcze gorszy”, „Nie wolno nam ani przez chwilę mieć iluzji, że możemy ten świat urządzić etycznie (…) Nic takiego jak porządny człowiek nie istnieje”. Chrześcijanin, wedle Nowosielskiego, ma tę wyższość nad zwierzęciem, że jest istotą grzeszną. Musi zabijać, a zabijając oczywiście grzeszy, ale uświadamiając sobie ten fakt, jego konsekwencje moralne, zyskuje przewagę nad zwierzęciem. Koło zamknięte. Nie ma wyjścia. Nic nie możemy zrobić. Dopiero kiedy przejdziemy przez komin, razem ze zwierzętami które zjedliśmy (wg szacunków na jednego człowieka przypada 2000 istnień), rzeczywistość się odmieni, jak na obwolutach „Strażnicy”, kędy lew wedle baranka i dziecię ludzkie obok w doskonalej symbiozie żyją.

Oczywiście rację ma Nowosielski, kiedy mówi, że nie możemy być lepsi. Co by się jednak stało, gdybyśmy zrozumieli, że nie możemy być lepsi nie tyle z powodu kosmicznej katastrofy, jaką było wygnanie z Raju, czy upadek aniołów, ale dlatego, że nigdy tak naprawdę nie uświadomiliśmy sobie, że nie możemy – z powodu języka? Nie przerobiliśmy ani lekcji kolonializmu w Afryce, ani rzezi Ormian, nie mówiąc już o Holocauście, wojnie domowej na Bałkanach czy w Ruandzie. Ale przede wszystkim nie przepracowaliśmy naszego stosunku do zwierząt. Dopóki mamy wątpliwości, czy pies to „ktoś”, a wobec tego może nadawać się do egzekucji (nie tylko komorniczej), że jednostkowy akt niezgody, nawet jeśli zaczyna się i kończy na talerzu, ma sens, dopóki w języku dokonywać będziemy wszechobecnej manipulacji, porównując ludzi do zwierząt po to, żeby usprawiedliwić ludobójstwo (jak to świetnie przedstawił w swoich reportażach ruandyjskich Jean Haetzfeld oraz Sven Lindqvist w książce pod znamiennym tytułem „Wytępić całe to bydło”) – dopóty ciągle będziemy w miejscu. Skąd oczywiście nie widać żadnej nadziei.


P.S. Przypominam sobie scenę z powieści Ladislava Fuksa „Palacz zwłok”. Kotka pana Kopfrkingla, Rosana, wielbiona z identyczną przesadnością jak reszta familii, jako pierwsza znajdzie się na linii ostrzału; jest, żeby tak powiedzieć, ucieleśnieniem tego, co słabe. Zanim Kopfrkingl zabierze się za żydów, półżydów i ćwierćżydów… najpierw z obrzydzeniem odsunie Rosanę nogą.