ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (202) / 2012

Karolina Pospiszil-Hofmańska,

HISTORIA POWSZECHNEJ ZWYCZAJNOŚCI

A A A
„Ballada o kapciach” mogła być kolejną książką-wspomnieniem rodzinnym, jednym z wielu banalnych esejów o minionym. Prawdę mówiąc, takiej publikacji się spodziewałam: trochę zabawnej, trochę smutnej, ale przede wszystkim nostalgicznej, banalnej, męczącej. Nic z tego. Aleksander Kaczorowski napisał niezwyczajną książkę o zwyczajnych ludziach. Jego trzy eseje składające się na „Balladę” zaskakują formą i treścią. Tytułowe kapcie, które mały chłopiec otrzymuje od rodziny z zagranicy, okazują się nie tyle, jak zakładałam, alegorią domowości i tego wszystkiego, co można nazwać „wyłącznie-dobrym-wspomnieniem-rodzinnym”, ile raczej odwołaniem do przeżytego – zarówno do biedy, poniżenia, jak i do szczęścia. Książka ta to galimatias spraw małych, z pozoru nieistotnych, niepewnych dat, nazwisk i wspomnień, połączenie narracji intymnej, subiektywnej z „typowo” historyczną, to opowieść o pamięci, z której gąszcza trudno się wydostać.

Zagubienie historii rodzinnej, przykrycie jej nie tylko warstwą kurzu, innych narracji, pomieszanych wspomnień, nowych zmarłych, ale też warstwą historii innej, nie swojej, obcej, ze wszystkimi jasno zarysowanymi postaciami, z dokładnymi datami, z listą przyczyn i skutków to, jak się wydaje, główny temat tych esejów: Hannibal zasłania dziadka, wyjątkowi zabierają miejsce zwykłym. „Ballada o kapciach” jest próbą przywrócenia historii maluczkim, odgrzebania zapomnianych, nawet jeśli w labiryntach pamięci gubią się i mieszają opowieści o nich. To także pewnego rodzaju walka ze słabością, ze zmiennością ludzkich wspomnień, z niedoskonałością jednostkowej pamięci. Bo jak inaczej można by odczytywać ciągle pojawiające się niejasności w biografiach bohaterów, uściślenia czynione przez bliskich autora – nie zawsze zresztą zgodne z prawdą, dopowiedzenia, zmiany dat... I choć autor szuka oparcia w rzeczach namacalnych: fotografiach, książkach, kalendarzach, nie udaje mu się poskromić minionego czasu.

Ludzka pamięć, ta wielka bohaterka pierwszego, tytułowego eseju (ale także całej książki) jest niedoskonała; nawet gdy przeradza się w „obsesję na punkcie faktów i dat”, zawodzi: „Ta amnezja, nie-pamięć, jest chyba naszą cechą rodzinną. Dlaczego więc w moim przypadku przerodziła się w swoje przeciwieństwo [...]? Czy dlatego, że jestem prawdopodobnie pierwszym członkiem mojej rodziny nauczonym postrzegać w sposób uporządkowany, encyklopedyczny? Tymczasem właśnie tej przeszłości, która mnie dotyczy, nie sposób usystematyzować w żaden sensowny sposób. Więcej wiem o Hannibalu niż o moim dziadku. Wychynął z niebytu z jakiejś podsochaczewskiej wsi, o której do niedawna nie wiedziałem nawet, że istnieje, i zniknął, nieopowiedziany, a więc niezapamiętany. Tak, jakby go wcale nie było. Nie mogę się z tym pogodzić” (s. 16). Pamięć uporządkowana, linearna, „piśmienna” okazuje się niewiele – jeśli w ogóle – lepsza od naginającej rzeczywistość do własnych wyobrażeń pamięci niepiśmiennych przodków. Oto postrzegający „w sposób uporządkowany” narrator (i jednocześnie bohater) książki staje wobec niezapisanych, mglistych wspomnień i nie może sobie z nimi poradzić. Tę swoistą bezradność, najbardziej chyba widoczną w rozmowie z matką (ujawniającej wiele nieścisłości z dotychczasowych autorskich ustaleń), można wyczuć niemalże w każdym zdaniu tej książki. Nie jest to zarzut; z zaciekawieniem śledziłam te – z góry skazane na mniejszą lub większą porażkę – zmagania z pamięcią. Powoływanie się na świadectwa i teksty innych (np. Hulki-Laskowskiego, Rembeka, Dąbrowskiej, Reymonta czy Babla) może miało uściślić pewne fakty, dopowiedzieć szczegóły, zarysować pewien kontekst, dopełnić przedstawiany obraz... Jednakże te próby utekstowienia minionego, jak wszystkie starcia autora z historią i pamięcią, zostały „zarażone” niepewnością, konfrontowane są z kolejnymi tekstami, które ujawniają nowe fakty, ukazują następne nieścisłości – zapewne konfrontacja ta mogłaby trwać bez końca...

Każdy z trzech esejów składających się na „Balladę o kapciach” opowiada o jakiejś wspólnocie. Pierwszą jest rodzina autora, drugą – mieszkańcy Żyrardowa, rodzinnego miasta Pawła Hulki-Laskowskiego (znanego pisarza i tłumacza literatury czeskiej), trzecią – mieszkańcy Grodziska, zwanego przed wojną żydowskim miastem, a opisanego m.in. przez Stanisława Rembeka (do jego wspomnień autor „Praskiego elementarza” nieraz się odwołuje). Wszystkie te wspólnoty łączy jedna podstawowa cecha: zwyczajność. Aleksander Kaczorowski stara się jej przywrócić rangę oraz – choćby lokalne, choćby mikroskopijne – znaczenie. A przywrócenie rangi to także danie głosu dotychczas niemym, tym, którzy zostali wyrzuceni ze społecznej świadomości, zepchnięci na margines.

Odtwarzanie historii ludzi zwyczajnych jest również odtwarzaniem miejsc, jednoczesnym spojrzeniem na dwie płaszczyzny czasu, na dwie rzeczywistości: tutaj i wtedy. Wiąże się to nieraz z bólem głowy, złymi doświadczeniami, wspomnieniami, które chciałoby się zapomnieć, z chaosem myśli i słów, z urywaną narracją, czasem – z absurdalnymi dialogami. Ale – co trzeba podkreślić – jest to piękny chaos, przypominający miejscami „Gronostaja z Czernopola” Gregora von Rezzoriego piszącego o skrytych pod inną nazwą Czerniowcach, czasem nawet (niemalże) autobiograficzne fragmenty prozy Hrabala, którego zresztą Kaczorowski tłumaczył. Wydaje się, że „Ballada” wpisuje się także w nurt od jakiegoś czasu obecny w polskiej prozie, nurt wspomnieniowy, ale nie sentymentalny, w pewien sposób odwołujący się do „małych ojczyzn”, ale bardziej krytyczny, daleki od idealizowania danej przestrzeni (por. np. do eseje-wspomienia Aleksandra Nawareckiego czy Kazimierza Kutza), nurt będący próbą wyrwania z krainy niepamięci części swojej historii i swojego miejsca.

Zadanie, jakie stawia przed sobą autor „Ballady o kapciach”, nie jest łatwe; boryka się on zresztą z licznymi wątpliwościami: „Kim oni wszyscy byli? Jak naszkicować portret kogoś, kto nic po sobie nie zostawił oprócz kilkorga dzieci, paru krzeseł, stołu, kilku brzydkich zdjęć w idiotycznych pozach? Jak odnaleźć w nich cokolwiek, co pozwoliłoby wierzyć, że gdyby jeszcze żyli, coś by nas łączyło?” (s. 5). Nie poddaje się jednak, uparcie szuka odpowiedzi na dręczące go pytania, i nawet jeśli ich nie znajduje, nawet jeśli na chwilę odpuszcza sobie i innym, to i tak robi wiele, bo przypomina zapomnianych. A z historii mniejszych, z jednostkowych losów uplata opowieść o Polakach i Polsce – wielowymiarową, inną od tej, której uczono nas w szkole. Kaczorowski pokazuje Polskę nieznaną, nie tę szlachecką, ale chłopską, niewolniczą, robotniczą, żydowską. Rysując jej obraz, ucieka od łatwych ocen; analizuje, stara się zrozumieć, nieraz sięga do odległej historii, jak na przykład w przypadku „kwestii chłopskiej”, wykorzystywania i zniewolenia tej warstwy, wreszcie przeistoczenia się jej znacznej części w robotników i w nową inteligencję. Dociekania i przemyślenia autora dotyczące chłopów są, według mnie, jednymi z najlepszych fragmentów „Ballady...” I nie chodzi tu tylko o świetny, mocny, bliski publicystyce język, ale też o uchwycenie specyfiki chłopskiej i szlacheckiej mentalności, zaznaczenie punktów wspólnych, zarysowanie różnic. A najważniejszą różnicą (poza ekonomicznymi, o których tutaj nie chcę pisać) wydaje się właśnie podejście do pamięci, do przodków. Gdyby autor urodził się w rodzinie szlacheckiej, z pewnością nie napisałby tej książki, i choć prawdopodobnie musiałby się także zmagać z zafałszowanymi opowieściami, łatwiej byłoby mu odnaleźć zapisanych w księgach dziadów i pradziadów. Jednak jego przodkami byli chłopi, którzy „z upodobaniem przekopują bliskich, dokładają świeżych, a zacierają starych, usuwają ich nazwiska z nagrobków, żeby było taniej” (s. 56). Ta niechęć do pamiętania, swoiste zacieranie śladów swojego istnienia są jego dziedzictwem i przekleństwem – nigdy nie będzie mu dana pewność pochodzenia, pełna wiedza o swoich korzeniach.

Niejednokrotnie Kaczorowski ucieka w anegdotę: gatunek, który – jak twierdził Josef Kroutvor – pomaga oswoić trudną rzeczywistość; to anegdota pozwala niejednokrotnie zaśmiać się przy lekturze tej książki, to ona sprawia, że losy wielu bohaterów wydają się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie tak tragiczne, jak naprawdę były. Weźmy na przykład Żyrardów – miasto-fabrykę, dające i odbierające życie, skazujące mieszkańców na ten sam, parszywy los robotnika (bardzo ciekawe passusy poświęcone robotniczej doli) – który, jak zaznacza autor „Praskiego elementarza”, „zawdzięcza swoje dynamiczne miano francuskiemu inżynierowi o nazwisku de Girard. Gdyby nazywał się de Dupont, nikomu zapewne nie przyszłoby do głowy uczcić jego pamięć w tak spektakularny sposób” (s. 83). Ośmieszenie, przerysowanie to iście haškowski sposób radzenia sobie z rzeczywistością. Czasem jednak ogrom nieszczęścia jest na tyle wielki, że w narracji nie ma już miejsca na jakiekolwiek ozdobniki, pozostają tylko fakty: „Spośród trzech tysięcy sześciuset grodziskich Żydów wojnę przeżyło około trzydziestu osób” (s. 154).

W ostatnim z esejów Kaczorowski pokazuje, jak ambiwalentne były postawy ludzi w czasie drugiej wojny światowej, jak trudno było – w obliczu ogromnego zagrożenia – trzymać się wyznawanych w czasie pokoju zasad. Figurą trudną do ocenienia, a pojawiającą się w wielu tekstach i wspomnieniach, a nawet w jednym z filmów Andrzeja Wajdy, jest grodziski „granatowy” policjant, Franciszek Kłos – z jednej strony kat, morderca, z drugiej – wybawiciel.

Nieufność wobec własnych i cudzych wspomnień, tak silnie wyczuwalna w całej książce, okazuje się nieufnością wobec tekstu. Relatywizm jakichkolwiek sprawozdań, pamiętników, opowieści – nawet tych Wielkich i Uznanych (Kaczorowski powołuje się na teksty znaczące dla współczesnej, przynajmniej polskiej kultury i pamięci), nie pozwala na całkowite im zawierzenie. Zawsze pozostają miejsca puste, pęknięcia, luki, których nie da się zapełnić.
Aleksander Kaczorowski: „Ballada o kapciach”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2012 [seria: Esej].