
EKSTRAKT Z RPA
A
A
A
Lektura opowiadań Wojciecha Albińskiego z tomu „Soweto – my love” jest jak przedzieranie się przez afrykański busz. Gęstość oraz skala poruszonych problemów może przytłoczyć czytelnika. Te krótkie i napisane oszczędnym, by nie powiedzieć, ascetycznym stylem teksty stawiają wymagania. Biletem wstępu jest tu elementarna znajomość historii politycznej Republiki Południowej Afryki – miejsca, w którym dzieje się akcja wszystkich opowiedzianych historii.
Albiński, który swój literacki debiut zaliczył w wieku – bagatela – 68 lat, jest autorem kilku wcześniejszych „afrykańskich” zbiorów opowiadań: „Kalahari”, „Królestwo potrzebuje kata”, „Antylopa szuka myśliwego”, „Lidia z Kamerunu”. To nie przypadek, że pisarz upodobał sobie szczególnie problematykę krajów Afryki. Jako podróżnik i geodeta niejedno widział, od wielu już lat mieszka w opisywanych przez siebie państwach. Trzeba zresztą przyznać, że odciska to znamię na jego tekstach – zwraca w nich uwagę perspektywa spojrzenia niejako „od wewnątrz”. Albiński nie jest turystą, zachwycającym się egzotyką odwiedzanych krajów. Jest raczej częścią rzeczywistości, którą opisuje, zachowując niezbędny dla obserwatora dystans. Można wręcz zaryzykować takie oto stwierdzenie: punkt widzenia przyjęty w opowiadaniach z „Soweto – my love” jest na tyle swojski, że gdyby zmienić pojawiające się na pierwszej stronie imię i nazwisko autora na obce, wielu mogłoby się nabrać, że czyta prozę afrykańską.
Albiński jest aktualnie jednym z tych polskich pisarzy, którzy uchodzą za ekspertów od spraw afrykańskich. Co ciekawe, w przeciwieństwie do innych, znamienitych kolegów po piórze (by wspomnieć tylko Jagielskiego czy Tochmana), nie uprawia reportażu. Oczywiście, jego teksty mają wiele wspólnego z tym gatunkiem, mimo to nie rezygnują z zabiegów typowych dla fikcji literackiej. To naturalne środowisko, w którym autor „Soweto – my love” czuje się najlepiej.
Nikogo więc, kto trzymał którąś z wymienionych wcześniej książek Albińskiego w ręce, nie zdziwi forma ani temat, do których po raz kolejny wraca on w najnowszym tomie. Dla porządku przypomnijmy więc, że jego pisarstwo charakteryzuje się niezwykle klarowną acz oszczędną frazą, skupieniem na szczególe i upodobaniem do aluzji, sugestii, niedopowiedzenia. Co charakterystyczne, swoje opowiadania kończy zwykle wieloznaczną puentą, czymś w rodzaju zawieszenia głosu, odbiciem piłeczki w kierunku czytelnika z pytaniem: „a ty co o tym sądzisz?”. Kolejne utwory ze względu na podobieństwo formalnej matrycy, którą wykorzystują, można by chyba określić żartobliwym przymiotnikiem „albińskie”. Tak też jest w przypadku tekstów przesłanych nam z Soweto (South Western Township), czyli wyjątkowo niebezpiecznego miasta, zamieszkiwanego przez czarną ludność RPA.
Żywiołem zasadniczym jest tu polifonia – w krótkich tekstach spotykają się i konfrontują ze sobą bohaterowie, reprezentujący różne grupy społeczne, rasowe czy ekonomiczne. Opisywanym światem rządzi wyraźnie linia podziału, która segreguje ludzi na czarnych i białych, złych i dobrych, bogatych i biednych. Czasem po przeciwnych stronach barykady mogą stanąć ojciec i syn, jak dzieje się to w tytułowym tekście zbioru. Sympatyzujący z czarną ludnością chłopak rzuca swemu wykarmionemu na kolonialnym porządku ojcu z wyrzutem: „To wszystko... – wskazywał ręką na statuetki na kominku, bogatą boazerię i złocone żyrandole – zbudowane jest na wyłudzeniu i fałszerstwie! Jest coś takiego jak sprawiedliwość dziejowa! I nikt przed nią nie ucieknie”.
Nie zapominajmy, że jesteśmy w ojczyźnie apartheidu, gdzie obowiązuje proste prawo hierarchii, wedle którego ten jest wyżej w drabince społecznej, kto jest zdolny zabić. Strach o życie jest czynnikiem decydującym o ludzkich działaniach. Dodatkowo ten efekt zagrożenia potęguje jeszcze wizja rozpasanej natury, której nie sposób okiełznać. Człowiek może tylko ustępować jej z drogi, w przeciwnym razie skończy jak nieroztropny bohater tekstu „Węże spadają z nieba”.
Rzeczywistość z opowiadań Albińskiego bywa wyjątkowo okrutna. Być może najlepszą jej metaforą jest bezduszne interno ruchu ulicznego, w którym lepiej nie zatrzymywać się, pędzić przed siebie, nie zadawać pytań... „Życie ludzkie w tym kraju jest tanie” – mówi narrator w opowiadaniu „Eunice” i trudno nie przyznać mu racji, przyglądając się kolejnym historiom bezsensownych śmierci, za którymi stoją głównie przesłanki materialne, ale też i rasowe.
Sytuację błędnego koła utwierdza historia, niepostrzeżenie przechodząca w tradycję, które (tak jedną, jak drugą) wyjątkowo ciężko jest zrzucić z barków. Pisarz z mądrą zadumą pokazuje, w jaki sposób człowiek sam stał się więźniem prawa, które ustanowił. Wszelkie próby zniwelowania dystansu pomiędzy przeciwstawnymi biegunami stają się przyczyną konfliktów i dramatów, którym przygląda się uważny obserwator, czerpiąc z nich fabularne paliwo.
Tyleż ciekawym, co wymownym zderzeniem takiego typu jest starcie dwóch lekarzy z opowiadania „Doktor w Zululandzie”. Naprzeciwko siebie stają nauka, symbolizująca postęp i zachodnią cywilizację, oraz zabobon, wspierający się o tradycję plemienną. Te dwa języki w żaden sposób nie potrafią ze sobą dojść do porozumienia, co świetnie pokazuje następujący fragment: „- Pięć lat szkoły medycznej, egzaminy. Potem praktyka i znowu egzaminy – powiedział w zamyśleniu Adams. – A ty, Sangoma, ile lat się uczyłeś? – Całe życie. Mój ojciec był sangomą i jego ojciec. Leczenia nie można się nauczyć. To jest całe życie. Twój ojciec był doktorem, odpowiedz nam, Adamś?”.
W takich właśnie momentach wychodzi na jaw cały kunszt Albińskiego, który zawsze zachowuje właściwą sobie powściągliwość, chcąc przedstawiać po prostu „dzianie się” (taką też ambicję zdradzał w udzielonym Barbarze Piętkiewicz wywiadzie: http://angelus.com.pl/zdarzylo-sie-naprawde-rozmowa-z-wojciechem-albinskim/). Wycofując element oceniającego komentarza z tego, co pisze, autor ogranicza swoją rolę do nadawania mniej lub bardziej okrutnych, paradoksalnych, tajemniczych telegramów z Afryki, które zdumiewają przede wszystkim wpisaną w nie uniwersalnością.
Albiński, który swój literacki debiut zaliczył w wieku – bagatela – 68 lat, jest autorem kilku wcześniejszych „afrykańskich” zbiorów opowiadań: „Kalahari”, „Królestwo potrzebuje kata”, „Antylopa szuka myśliwego”, „Lidia z Kamerunu”. To nie przypadek, że pisarz upodobał sobie szczególnie problematykę krajów Afryki. Jako podróżnik i geodeta niejedno widział, od wielu już lat mieszka w opisywanych przez siebie państwach. Trzeba zresztą przyznać, że odciska to znamię na jego tekstach – zwraca w nich uwagę perspektywa spojrzenia niejako „od wewnątrz”. Albiński nie jest turystą, zachwycającym się egzotyką odwiedzanych krajów. Jest raczej częścią rzeczywistości, którą opisuje, zachowując niezbędny dla obserwatora dystans. Można wręcz zaryzykować takie oto stwierdzenie: punkt widzenia przyjęty w opowiadaniach z „Soweto – my love” jest na tyle swojski, że gdyby zmienić pojawiające się na pierwszej stronie imię i nazwisko autora na obce, wielu mogłoby się nabrać, że czyta prozę afrykańską.
Albiński jest aktualnie jednym z tych polskich pisarzy, którzy uchodzą za ekspertów od spraw afrykańskich. Co ciekawe, w przeciwieństwie do innych, znamienitych kolegów po piórze (by wspomnieć tylko Jagielskiego czy Tochmana), nie uprawia reportażu. Oczywiście, jego teksty mają wiele wspólnego z tym gatunkiem, mimo to nie rezygnują z zabiegów typowych dla fikcji literackiej. To naturalne środowisko, w którym autor „Soweto – my love” czuje się najlepiej.
Nikogo więc, kto trzymał którąś z wymienionych wcześniej książek Albińskiego w ręce, nie zdziwi forma ani temat, do których po raz kolejny wraca on w najnowszym tomie. Dla porządku przypomnijmy więc, że jego pisarstwo charakteryzuje się niezwykle klarowną acz oszczędną frazą, skupieniem na szczególe i upodobaniem do aluzji, sugestii, niedopowiedzenia. Co charakterystyczne, swoje opowiadania kończy zwykle wieloznaczną puentą, czymś w rodzaju zawieszenia głosu, odbiciem piłeczki w kierunku czytelnika z pytaniem: „a ty co o tym sądzisz?”. Kolejne utwory ze względu na podobieństwo formalnej matrycy, którą wykorzystują, można by chyba określić żartobliwym przymiotnikiem „albińskie”. Tak też jest w przypadku tekstów przesłanych nam z Soweto (South Western Township), czyli wyjątkowo niebezpiecznego miasta, zamieszkiwanego przez czarną ludność RPA.
Żywiołem zasadniczym jest tu polifonia – w krótkich tekstach spotykają się i konfrontują ze sobą bohaterowie, reprezentujący różne grupy społeczne, rasowe czy ekonomiczne. Opisywanym światem rządzi wyraźnie linia podziału, która segreguje ludzi na czarnych i białych, złych i dobrych, bogatych i biednych. Czasem po przeciwnych stronach barykady mogą stanąć ojciec i syn, jak dzieje się to w tytułowym tekście zbioru. Sympatyzujący z czarną ludnością chłopak rzuca swemu wykarmionemu na kolonialnym porządku ojcu z wyrzutem: „To wszystko... – wskazywał ręką na statuetki na kominku, bogatą boazerię i złocone żyrandole – zbudowane jest na wyłudzeniu i fałszerstwie! Jest coś takiego jak sprawiedliwość dziejowa! I nikt przed nią nie ucieknie”.
Nie zapominajmy, że jesteśmy w ojczyźnie apartheidu, gdzie obowiązuje proste prawo hierarchii, wedle którego ten jest wyżej w drabince społecznej, kto jest zdolny zabić. Strach o życie jest czynnikiem decydującym o ludzkich działaniach. Dodatkowo ten efekt zagrożenia potęguje jeszcze wizja rozpasanej natury, której nie sposób okiełznać. Człowiek może tylko ustępować jej z drogi, w przeciwnym razie skończy jak nieroztropny bohater tekstu „Węże spadają z nieba”.
Rzeczywistość z opowiadań Albińskiego bywa wyjątkowo okrutna. Być może najlepszą jej metaforą jest bezduszne interno ruchu ulicznego, w którym lepiej nie zatrzymywać się, pędzić przed siebie, nie zadawać pytań... „Życie ludzkie w tym kraju jest tanie” – mówi narrator w opowiadaniu „Eunice” i trudno nie przyznać mu racji, przyglądając się kolejnym historiom bezsensownych śmierci, za którymi stoją głównie przesłanki materialne, ale też i rasowe.
Sytuację błędnego koła utwierdza historia, niepostrzeżenie przechodząca w tradycję, które (tak jedną, jak drugą) wyjątkowo ciężko jest zrzucić z barków. Pisarz z mądrą zadumą pokazuje, w jaki sposób człowiek sam stał się więźniem prawa, które ustanowił. Wszelkie próby zniwelowania dystansu pomiędzy przeciwstawnymi biegunami stają się przyczyną konfliktów i dramatów, którym przygląda się uważny obserwator, czerpiąc z nich fabularne paliwo.
Tyleż ciekawym, co wymownym zderzeniem takiego typu jest starcie dwóch lekarzy z opowiadania „Doktor w Zululandzie”. Naprzeciwko siebie stają nauka, symbolizująca postęp i zachodnią cywilizację, oraz zabobon, wspierający się o tradycję plemienną. Te dwa języki w żaden sposób nie potrafią ze sobą dojść do porozumienia, co świetnie pokazuje następujący fragment: „- Pięć lat szkoły medycznej, egzaminy. Potem praktyka i znowu egzaminy – powiedział w zamyśleniu Adams. – A ty, Sangoma, ile lat się uczyłeś? – Całe życie. Mój ojciec był sangomą i jego ojciec. Leczenia nie można się nauczyć. To jest całe życie. Twój ojciec był doktorem, odpowiedz nam, Adamś?”.
W takich właśnie momentach wychodzi na jaw cały kunszt Albińskiego, który zawsze zachowuje właściwą sobie powściągliwość, chcąc przedstawiać po prostu „dzianie się” (taką też ambicję zdradzał w udzielonym Barbarze Piętkiewicz wywiadzie: http://angelus.com.pl/zdarzylo-sie-naprawde-rozmowa-z-wojciechem-albinskim/). Wycofując element oceniającego komentarza z tego, co pisze, autor ogranicza swoją rolę do nadawania mniej lub bardziej okrutnych, paradoksalnych, tajemniczych telegramów z Afryki, które zdumiewają przede wszystkim wpisaną w nie uniwersalnością.
Wojciech Albiński: „Soweto – my love”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2012 [seria: ...archipelagi...].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |