„PO CO LECIEĆ WYŻEJ, CÓRECZKO?”
A
A
A
WYDARZENIA: 28. WARSZAWSKI FESTIWAL FILMOWY
„Akt barbarzyństwa”. Tym mianem w migawce z dziennika telewizyjnego w tle filmu Ismaila Güneşa określono przypadek identyczny z eksplorowanym w samym filmie i tak samo my na Zachodzie klasyfikujemy tzw. zabójstwo honorowe. Jest to mianowicie sytuacja, kiedy męscy członkowie rodu podejmują się uśmiercenia kobiety (przeważnie młodej), która splamiła jego honor wskutek wyboru innego partnera niż wyznaczony przez krewnych, zbyt nowoczesnego prowadzenia się (np. chęci studiowania), przed- czy pozamałżeńskich relacji seksualnych lub nawet gwałtu. Dzisiaj praktykę tę kojarzymy zwłaszcza z krajami islamskimi, choć w świetle Koranu trudno ją usprawiedliwić. Faktem pozostaje, iż – na pozór paradoksalnie – przybiera ona na sile u emigrantów islamskich w Europie, izolując ich jeszcze wyraźniej od otoczenia, dla którego prawo jednostki do samodecydowania stanowi bezsporne credo. Zapominamy, że podobne zbrodnie miały miejsce już w starożytności i zdarzają się w różnych społecznościach (w Indiach, Włoszech, krajach latynoamerykańskich), ba, że u nas również do nie tak dawna małżeństwa aranżowano, a matka nieślubnego dziecka, poddana ostracyzmowi, egzystowała na marginesie zbiorowości, co z jej punktu widzenia było może niewiele lepsze od śmierci.
Obecnie, uważając się za demokratów, liberałów czy przynajmniej ludzi oświeconych, do cna potępiamy owo „prawo rodowe”. Najzupełniej słusznie, sęk jednak w tym, iż powierzchowna negacja oraz uogólnianie zjawiska na całą społeczność skutkuje nieraz powstawaniem na ten temat dzieł stereotypowych i tendencyjnych. Zdaje się, że kwestia uciemiężenia kobiet przez islamskich fundamentalistów – głośna ostatnimi czasy za sprawą np. autobiograficznej książki Waris Dirie „Kwiat pustyni” (zekranizowanej w 2009 roku) czy mówiącej wprost o morderstwie honorowym „Obcej” w reżyserii Feo Aladag – nieuchronnie ma posmak sensacji. Z drugiej strony, osoby, których ona dotyczy, boją się zazwyczaj rozjątrzać ranę, wiele też filmów osnutych wokół tego motywu (np. „Kamienowanie” Latifa Ahmadiego) mogą obejrzeć jedynie koneserzy.
Zdaję sobie sprawę z powagi wysuniętych zarzutów i dlatego twierdzę, iż bezcenne są takie obrazy, jak „Tam gdzie płonie ogień” wspomnianego już Ismaila Güneşa, w październiku br. wyświetlany w trakcie 28. Warszawskiego Festiwalu Filmowego w sekcji „Odkrycia” (poza konkursem). Na pierwszy rzut oka ujęcie tematu nie wygląda na odkrywcze. Oto Ayse (w tej roli Elifcan Ongurlar) – urocza dziewczyna o subtelnej, iście anielskiej urodzie: okrągłej buzi oraz jasnych oczach i włosach, przez co sprawia wrażenie jeszcze młodszej, lecz naznaczonej także jakąś głębszą intuicją i niemal (uzasadnione to porównanie) odrywającej się od ziemi. Pierworodna w skromnej, wielodzietnej rodzinie tureckiej dzierżawiącej kawałek gruntu. Gdy po omdleniu trafia do szpitala, gdzie otrzymuje diagnozę: wada serca, rodzice gotowi są na wszystko, by ją uratować. Jest przecież ich oczkiem w głowie: ojciec zwraca się do niej (wg tłumaczenia): „aniołku”, „księżniczko”, matka obiecuje złożyć ofiarę z trzody (jakże cennej dla niezamożnych rolników), jeśli jej córeczka przeżyje. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy lekarze odkrywają, że Ayse jest w 13. tygodniu ciąży.
Osmana (Hakan Karahan) jakby ogarnia amok. „Dla mnie tej dziewczyny już nie ma” – cedzi przez zęby. Również matka, Hatice (Yesim Cerem Bozoglu), która powinna wykazać więcej zrozumienia i solidaryzować się z córką – szczególnie iż nosi pod sercem kolejne dziecko – wypowiada słowa przez samych widzów odczuwane jak policzek: „Szkoda, że zamiast ciebie nie urodziłam kostki mydła”. Niejeden siarczysty policzek zresztą tu pada. „Bękart” to wszak najpotworniejsza hańba dla całej rodziny, która nie może cieszyć się dłużej dobrym imieniem i wsparciem wspólnoty. Kto zaś wypada poza złożoną sieć międzyludzkich powiązań, ten nic nie znaczy. Nie istnieje. Nic dziwnego, że w rezultacie narady ojca „winowajczyni” z bratem, kuzynami i bratankami zapada porażająca decyzja...
Niepodważalny walor filmu stanowi sugestywne ukazanie rozedrgania emocjonalnego Osmana, rozdartego między obowiązkiem obrony świętości honoru rodu a przywiązaniem do ukochanej córki. Bo przecież nie ma on serca z kamienia – własne niemowlę huśta na rękach z autentyczną czułością. Jego rozterki wzrastają jeszcze z każdym kilometrem samochodowej wyprawy w stronę Konyi, gdzie Ayse ma rzekomo zamieszkać u wuja, by nie narażać się na obmowę i złośliwości. Owo kłamstwo – zakrawające na szczyt hipokryzji – także przychodzi rodzicom z niewyobrażalnym trudem. Jak łatwo się domyślić, podczas długiej jazdy dosyć odludnym, acz malowniczym wybrzeżem więź pomiędzy ojcem a córką ulega niezwykłemu pogłębieniu. Początek jest niepozorny: uśmiercenie dziewczyny odsuwa się w czasie, gdyż Osman nie potrafi otworzyć bagażnika („Jakby chroniła go pieczęć sułtana!”), na dodatek poważnie kaleczy sobie dłoń. Ayse w naturalny sposób podejmuje się opieki nad nim, a i jego troska, by nie czuła głodu ani nie runęła z urwiska, przestaje wyglądać na obłudę. Stopniowo okazuje się, że oboje są dla siebie nawzajem niezbędni: „Potrzebuję cię, żebym też nie spał” – usiłuje obudzić omdlewającą córkę Osman, a zreflektowawszy się ostatecznie, błaga Allaha: „Ocal moją małą”.
Na szczęście dla filmu – nie dla życia, niestety – nie interweniuje deus ex machina i nie dostajemy błogiego chloroformu happy endu, ponieważ to konflikt tragiczny. Przenosząc go (mutatis mutandis) na bliższe nam realia: powszechnie opowiadamy się po stronie Antygony, jednak gdyby Kreon nie miał dylematu, nie byłoby tragedii. Nie dążę tu w żadnym razie do usprawiedliwiania okrutnych zbrodni na bezbronnych, ale skądinąd warto się zastanowić, ile sami podejmujemy działań, poddając się presji czynników, które uchodzą za oczywiste w naszym środowisku, natomiast dla zewnętrznego obserwatora prezentują się absurdalnie lub wręcz odrażająco. Prośbami czy groźbami nie da się ot tak zmienić wielowiekowej „tradycji” rozpatrywanego tu podejścia do kobiet. Wszakże warto wierzyć, że chociaż odrobinę mogą pomóc dzieła takie jak „Tam gdzie płonie ogień”.
Dlatego uznanie należy się reżyserowi za ten i inne obrazy (np. zabroniony w Turcji „Gülün bittigi yer” traktujący o represjach władz) i za wystąpienia w obronie filmowców będących więźniami politycznymi. Jego zasługę stanowi również to, że streszczenie omawianego filmu niczego mu nie ujmuje, nie fabuła jest tu bowiem dominantą, ale nastrój, dopełniany przez magnetyzującą grę spojrzeń aktorów, monumentalne górzyste i nadmorskie panoramy oraz melancholijno-niepokojącą ścieżkę dźwiękową. Natomiast być może wkradła się doń pewna niespójność, a może to moja ignorancja kulturoznawcza albo przeoczenie, lecz nie do końca zrozumiała wydaje się reakcja Ayse na widok zawartości bagażnika, wcześniej zaś kopanego przed domem dołu. Kilka scen można też skrytykować bardziej obiektywnie: otóż nachalny jest zestaw kadrów o jednoznacznej, melodramatycznej wymowie, m.in. uśmiech nastolatki po zauważeniu suki karmiącej szczenię, mijany samochodem mężczyzna, który tuli córkę na przystanku, próba „dosięgnięcia” przez bohaterkę białego ptaka frunącego wzdłuż ich trasy, wreszcie symboliczny sen, dla każdego widza ewidentnie ilustrujący jej sytuację. A także imaginacyjna scena na skalistym klifie, w której Ayse istotnie – o czym wspomniałam – odrywa się od ziemi niczym anioł. Aczkolwiek właśnie owo oderwanie stanowi istotę rzeczy.
Do bujanej przez starszą siostrę najmłodszej córki Osman kieruje przezorne napomnienie: „Po co lecieć wyżej? Spadniesz i narobisz kłopotu”. Ayse w jej wieku spadła z huśtawki, właśnie zawoławszy przedtem: „Chcę latać, tato!”. Okazało się, że pomimo upadku pragnęła latać nadal, choć wiązało się to z „narobieniem kłopotu”. Wówczas, jako dziecko, poprosiła ojca o zaśpiewanie ballady, która pomogła ukoić płacz. Niemniej istnieje pragnienie lotu tam, dokąd nie dochodzą słowa tęsknej pieśni, i są ikarowe upadki, nad którymi wielu przechodzi do porządku. Niekiedy wszakże trafi się malarz, poeta albo reżyser, który pokazując te upadki, nie tylko nie pozwala na obojętność, lecz także wciąż zadaje nam pytanie: czy pomimo wszystko nie warto lecieć wyżej?
Obecnie, uważając się za demokratów, liberałów czy przynajmniej ludzi oświeconych, do cna potępiamy owo „prawo rodowe”. Najzupełniej słusznie, sęk jednak w tym, iż powierzchowna negacja oraz uogólnianie zjawiska na całą społeczność skutkuje nieraz powstawaniem na ten temat dzieł stereotypowych i tendencyjnych. Zdaje się, że kwestia uciemiężenia kobiet przez islamskich fundamentalistów – głośna ostatnimi czasy za sprawą np. autobiograficznej książki Waris Dirie „Kwiat pustyni” (zekranizowanej w 2009 roku) czy mówiącej wprost o morderstwie honorowym „Obcej” w reżyserii Feo Aladag – nieuchronnie ma posmak sensacji. Z drugiej strony, osoby, których ona dotyczy, boją się zazwyczaj rozjątrzać ranę, wiele też filmów osnutych wokół tego motywu (np. „Kamienowanie” Latifa Ahmadiego) mogą obejrzeć jedynie koneserzy.
Zdaję sobie sprawę z powagi wysuniętych zarzutów i dlatego twierdzę, iż bezcenne są takie obrazy, jak „Tam gdzie płonie ogień” wspomnianego już Ismaila Güneşa, w październiku br. wyświetlany w trakcie 28. Warszawskiego Festiwalu Filmowego w sekcji „Odkrycia” (poza konkursem). Na pierwszy rzut oka ujęcie tematu nie wygląda na odkrywcze. Oto Ayse (w tej roli Elifcan Ongurlar) – urocza dziewczyna o subtelnej, iście anielskiej urodzie: okrągłej buzi oraz jasnych oczach i włosach, przez co sprawia wrażenie jeszcze młodszej, lecz naznaczonej także jakąś głębszą intuicją i niemal (uzasadnione to porównanie) odrywającej się od ziemi. Pierworodna w skromnej, wielodzietnej rodzinie tureckiej dzierżawiącej kawałek gruntu. Gdy po omdleniu trafia do szpitala, gdzie otrzymuje diagnozę: wada serca, rodzice gotowi są na wszystko, by ją uratować. Jest przecież ich oczkiem w głowie: ojciec zwraca się do niej (wg tłumaczenia): „aniołku”, „księżniczko”, matka obiecuje złożyć ofiarę z trzody (jakże cennej dla niezamożnych rolników), jeśli jej córeczka przeżyje. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy lekarze odkrywają, że Ayse jest w 13. tygodniu ciąży.
Osmana (Hakan Karahan) jakby ogarnia amok. „Dla mnie tej dziewczyny już nie ma” – cedzi przez zęby. Również matka, Hatice (Yesim Cerem Bozoglu), która powinna wykazać więcej zrozumienia i solidaryzować się z córką – szczególnie iż nosi pod sercem kolejne dziecko – wypowiada słowa przez samych widzów odczuwane jak policzek: „Szkoda, że zamiast ciebie nie urodziłam kostki mydła”. Niejeden siarczysty policzek zresztą tu pada. „Bękart” to wszak najpotworniejsza hańba dla całej rodziny, która nie może cieszyć się dłużej dobrym imieniem i wsparciem wspólnoty. Kto zaś wypada poza złożoną sieć międzyludzkich powiązań, ten nic nie znaczy. Nie istnieje. Nic dziwnego, że w rezultacie narady ojca „winowajczyni” z bratem, kuzynami i bratankami zapada porażająca decyzja...
Niepodważalny walor filmu stanowi sugestywne ukazanie rozedrgania emocjonalnego Osmana, rozdartego między obowiązkiem obrony świętości honoru rodu a przywiązaniem do ukochanej córki. Bo przecież nie ma on serca z kamienia – własne niemowlę huśta na rękach z autentyczną czułością. Jego rozterki wzrastają jeszcze z każdym kilometrem samochodowej wyprawy w stronę Konyi, gdzie Ayse ma rzekomo zamieszkać u wuja, by nie narażać się na obmowę i złośliwości. Owo kłamstwo – zakrawające na szczyt hipokryzji – także przychodzi rodzicom z niewyobrażalnym trudem. Jak łatwo się domyślić, podczas długiej jazdy dosyć odludnym, acz malowniczym wybrzeżem więź pomiędzy ojcem a córką ulega niezwykłemu pogłębieniu. Początek jest niepozorny: uśmiercenie dziewczyny odsuwa się w czasie, gdyż Osman nie potrafi otworzyć bagażnika („Jakby chroniła go pieczęć sułtana!”), na dodatek poważnie kaleczy sobie dłoń. Ayse w naturalny sposób podejmuje się opieki nad nim, a i jego troska, by nie czuła głodu ani nie runęła z urwiska, przestaje wyglądać na obłudę. Stopniowo okazuje się, że oboje są dla siebie nawzajem niezbędni: „Potrzebuję cię, żebym też nie spał” – usiłuje obudzić omdlewającą córkę Osman, a zreflektowawszy się ostatecznie, błaga Allaha: „Ocal moją małą”.
Na szczęście dla filmu – nie dla życia, niestety – nie interweniuje deus ex machina i nie dostajemy błogiego chloroformu happy endu, ponieważ to konflikt tragiczny. Przenosząc go (mutatis mutandis) na bliższe nam realia: powszechnie opowiadamy się po stronie Antygony, jednak gdyby Kreon nie miał dylematu, nie byłoby tragedii. Nie dążę tu w żadnym razie do usprawiedliwiania okrutnych zbrodni na bezbronnych, ale skądinąd warto się zastanowić, ile sami podejmujemy działań, poddając się presji czynników, które uchodzą za oczywiste w naszym środowisku, natomiast dla zewnętrznego obserwatora prezentują się absurdalnie lub wręcz odrażająco. Prośbami czy groźbami nie da się ot tak zmienić wielowiekowej „tradycji” rozpatrywanego tu podejścia do kobiet. Wszakże warto wierzyć, że chociaż odrobinę mogą pomóc dzieła takie jak „Tam gdzie płonie ogień”.
Dlatego uznanie należy się reżyserowi za ten i inne obrazy (np. zabroniony w Turcji „Gülün bittigi yer” traktujący o represjach władz) i za wystąpienia w obronie filmowców będących więźniami politycznymi. Jego zasługę stanowi również to, że streszczenie omawianego filmu niczego mu nie ujmuje, nie fabuła jest tu bowiem dominantą, ale nastrój, dopełniany przez magnetyzującą grę spojrzeń aktorów, monumentalne górzyste i nadmorskie panoramy oraz melancholijno-niepokojącą ścieżkę dźwiękową. Natomiast być może wkradła się doń pewna niespójność, a może to moja ignorancja kulturoznawcza albo przeoczenie, lecz nie do końca zrozumiała wydaje się reakcja Ayse na widok zawartości bagażnika, wcześniej zaś kopanego przed domem dołu. Kilka scen można też skrytykować bardziej obiektywnie: otóż nachalny jest zestaw kadrów o jednoznacznej, melodramatycznej wymowie, m.in. uśmiech nastolatki po zauważeniu suki karmiącej szczenię, mijany samochodem mężczyzna, który tuli córkę na przystanku, próba „dosięgnięcia” przez bohaterkę białego ptaka frunącego wzdłuż ich trasy, wreszcie symboliczny sen, dla każdego widza ewidentnie ilustrujący jej sytuację. A także imaginacyjna scena na skalistym klifie, w której Ayse istotnie – o czym wspomniałam – odrywa się od ziemi niczym anioł. Aczkolwiek właśnie owo oderwanie stanowi istotę rzeczy.
Do bujanej przez starszą siostrę najmłodszej córki Osman kieruje przezorne napomnienie: „Po co lecieć wyżej? Spadniesz i narobisz kłopotu”. Ayse w jej wieku spadła z huśtawki, właśnie zawoławszy przedtem: „Chcę latać, tato!”. Okazało się, że pomimo upadku pragnęła latać nadal, choć wiązało się to z „narobieniem kłopotu”. Wówczas, jako dziecko, poprosiła ojca o zaśpiewanie ballady, która pomogła ukoić płacz. Niemniej istnieje pragnienie lotu tam, dokąd nie dochodzą słowa tęsknej pieśni, i są ikarowe upadki, nad którymi wielu przechodzi do porządku. Niekiedy wszakże trafi się malarz, poeta albo reżyser, który pokazując te upadki, nie tylko nie pozwala na obojętność, lecz także wciąż zadaje nam pytanie: czy pomimo wszystko nie warto lecieć wyżej?
„Tam gdzie płonie ogień” („Atesin düstügü yer”). Scenariusz i reżyseria: Ismail Güneş. Obsada: Elifcan Ongurlar, Hakan Karahan, Yesim Cerem Bozoglu i in. Gatunek: dramat. Produkcja: Turcja 2012, 105 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |