ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (215) / 2012

Grzegorz Krzymianowski,

WYMAZYWANIE

A A A
Felieton
Nie znoszę się przeprowadzać. Co tam zresztą przeprowadzać – solidnie odchorowuję każde większe porządki, które zarządzi moja połowica, gdy najdzie ją ambicja odnowienia naszego lokum tudzież życia. Perspektywa zmierzenia się z chaosem, bezpiecznie upchniętym na dnie szaf bądź w kartonowe pudła, napawa mnie każdorazowo solidnym przerażeniem. W sumie dostrzegam tylko jeden walor podobnej aktywności – ilekroć knutem małżeńskiego nakazu zostanę wypędzony w czeluście komórki, mam okazję ponownie zajrzeć do sporawej skrzynki, w której przechowuję otrzymane dawno, dawno temu, w innych czasach i innym świecie listy.

Zdarzają mi się wtedy kilkugodzinne wyprawy w przeszłość – i nie jest to tylko metafora. Ostatecznie minione jakoś tam w nas istnieje, lepiej lub gorzej, a nasze przeżycia i doświadczenia osiadają na dnie naszych dusz (czy tego, co duszę nam obecnie zastępuje), sprawiając, że jesteśmy tym, czym jesteśmy. Żeby jednak przeszłość nabrała odpowiedniej konsystencji, żeby można ją było wywołać na podobieństwo ducha, potrzeba jakiegoś medium. A listy sprawdzają się w tej roli prawdopodobnie lepiej niż wirujące stoliki – ich lektura to taki Proust na skróty, powrót rzeczy zawieruszonych w czasie. Jak to ładnie i zupełnie nie w swoim zwyczajowym cynicznym stylu ujął Michel Houellebecq: „W wymianie epistolarnej jest coś, co zmusza nas do prawdy, do obecności”.

Takie seanse wywołują u mnie zwykle dość banalną zadumę nad szybkością, z jaką czas się przez nas przelewa (albo my przelewamy się przez czas), i nie bardziej oryginalną refleksję nad zmieniającą się postacią świata. Ostatni „tradycyjny” list – nie liczę tu świątecznych kartek i wakacyjnych banałów ze zdjęciem wielbłąda albo palmy na odwrocie – dostałem bowiem jakieś pięć lat temu. Zapewne w tym samym mniej więcej czasie sam również zdobyłem się po raz ostatni na stworzenie papierowej epistoły. Później setki „listów” i tysiące słów powierzyłem tej tajemniczej otchłani, którą zwiemy internetem, i tą samą drogą otrzymałem całe gigabajty mniej lub bardziej istotnej korespondencji, również tej o charakterze prywatnym, a nawet zgoła intymnym.

W przeciwieństwie jednak do zakurzonego pudła w komórce, nigdy nie zaglądam do tych maili. Trudno mi to wyjaśnić – przecież i tam tkwi kawał mojego życia, przecież i tam są słowa, które ktoś pieczołowicie dla mnie układał. Ze wszystkich rozwiązań tej zagadki najbardziej sensowna wydaje mi się następująca odpowiedź – w mailu, choćby najbardziej osobistym, brakuje mi czegoś indywidualnego, co ma w sobie każdy, choćby najbardziej konwencjonalny list: zapachu, faktury papieru, charakteru pisma, skreśleń i poprawek. Dlatego mail wydaje mi się mniej rzeczywisty, mniej namacalny, mniej autentyczny. I mniej godny pamięci.

Nie chciałbym jednak być posądzony o próbę zawracania kijem rzeki. Rzecz jest, jak sądzę, poważniejsza niż sentymenty prowincjonalnego prozaika. Wiele wskazuje bowiem na to, że na naszych oczach dochodzi do cywilizacyjnego przewrotu na miarę rewolucji Gutenberga, więcej nawet – bardzo możliwe, że ów przewrót zachodzi w nas samych. Cywilizacja Zachodu opiera się na słowie – nie bez kozery jej tekstem założycielskim jest pierwsze zdanie Księgi Rodzaju. Tekst, czyli słowo uwięzione w piśmie, jest naszym fundamentem, śladem odbitym na czasie, skrojoną na naszą miarę wiecznością. Słowo było naszym początkiem i tyle nas – zwłaszcza w przyszłości – ile słów po nas zostanie.

Pozornie wszystko jest w najlepszych porządku – nigdy dotąd przecież nie gromadziliśmy i nie przechowywaliśmy równie wielkiej ilości informacji. Trzeba jednak pamiętać o fetyszu technologii – postępie. Postęp ma zaś to do siebie, że interesuje go tylko jeden kierunek – w przód. Naczelną ideą postępu jest unieważnienie tego, co było, na rzecz tego, co będzie. Choć więc żyjemy w przeświadczeniu, że powierzając nasze życie dyskom i serwerom, darowujemy im bez mała życie wieczne, że będą o nas świadczyć po wsze czasy, jest bardzo prawdopodobne, że pozostanie po nas mniej niż po tych wszystkich pensjonarkach, które sto lat temu powierzały swoim pamiętnikom swe uczuciowe egzaltacje.

Pomyślcie, Drodzy Państwo, o tych wszystkich dyskietkach, których już nie odczytacie (bo niby gdzie?), zużytych płytach pełnych zdjęć, zamkniętych skrzynkach mailowych, wyrzuconych komputerach, dyskach, które nawaliły. Nie trzeba wcale informatycznej apokalipsy, by nasza zaklęta w gigabajty przeszłość rozpłynęła się w nicości. Być może więc nie żyjemy wcale w epoce zachowywania, lecz przeciwnie – w epoce wymazywania. Być może jesteśmy tylko wiadomością pisaną tuszem sympatycznym, po której nie zostanie nawet ślad. Nasze myśli rozpuszczą się w eterze, będziemy blaknąć, aż staniemy się do cna przezroczyści – zupełnie nie do odcyfrowania dla naszych wnuków i prawnuków. Będziemy jakiś czas dryfować na obrzeżach pamięci naszych bliskich, a później znikniemy – znikniemy na dobre i bez śladu. Nie zostawimy po sobie nawet omszałej butelki, którą ktoś przypadkiem wyłowi, by odczytać schowany w niej list.