ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (216) / 2012

Katarzyna Szkaradnik,

NAMIĘTNOŚĆ JAKO CHOROBA I ZESTAW DO ODRODZENIA

A A A
„Dlaczego nie zabrałam z sobą dziennika? Bo wiedziałam, że H bierze swój, i wizja nas obu siedzących w pokoju hotelowym jedna obok drugiej, wytwarzających sobie swoje tożsamości, koloryzujących swoje piekiełka, wydała mi się groteskowa”. S. Sontag, „Odrodzona”
Pierwotnie – na podstawie zapowiedzi dzienników Susan Sontag – przewidywałam inny tytuł dla tej recenzji; coś w stylu: „Jak się staje, kim się chce być”, parafraza Nietzschego świetnie bowiem zdawała się korelować z hasłem „Odrodzona”. Dlaczego zaś taką nazwą opatrzono pierwszą część zapisków amerykańskiej intelektualistki, wyjaśnia – żeby czytelnik ani przez chwilę nie miał wątpliwości – cytat na okładce, ukazujący moment afirmowania przez młodą autorkę swojego homoseksualizmu. Wszakże nie chodzi (mam nadzieję) o wzbudzenie taniej sensacji, lecz oddanie tego, co bohaterkę książki w największym stopniu angażowało: pasji namiętności, pasji, której synonimem byłoby nie tyle zamiłowanie, ile nade wszystko udręka. Dlatego właśnie przepadł pomysł optymistycznego Nietzscheańskiego motta dla niniejszych uwag, dlatego też tytuł nadany dziennikom Sontag uważam za niezupełnie fortunny, gdyż dopiero po jej pogodzeniu się z własnym erotyzmem, powiedzmy kolokwialnie, zaczynają się schody. Owszem, mamy do czynienia z kreacją osobowości, lecz raczej nie według jasnego, pozytywnego projektu, ale w sensie negatywnym: przez bolesne rozprawianie się z nawykami mentalnymi, nieakceptowanymi cechami, przez entuzjastyczne rzucanie się na głęboką wodę uczuć i wypluwanie słonej wody pomyłek.

Jednak „odrodzenie” może być też metaforą tego, co od ponad trzech lat robi wydawnictwo „Karakter”, przywracając nam Sontag zza grobu nie tylko jako autorkę popularnych tekstów teoretyczno-krytycznych w rodzaju „O fotografii”. Osobom, które kojarzą tę oficynę z innym profilem księgarskim, „Karakter” tłumaczy na swojej stronie WWW: „Po prostu zaczynamy się rozwijać, trzymając się zasady »Wydajemy, co nam się podoba« – a Susan Sontag podoba nam się bardzo”. Czy także czytelnikom jej dzienniki mogą się podobać? Słowo to nie jest adekwatne, jeżeli konotacje „podobania się” ograniczyć do rzeczy ładnych i spokojnych, tak jak podobać mogą się obłoczki na niebie, wnętrze mieszkania albo melodia. Stajemy wobec lektury bezkompromisowej oraz bezpruderyjnej, chwilami wstrząsającej. Bo też dzienniki nie zostały przez autorkę przeznaczone do druku, a w podobnej sytuacji wydanie prywatnych notatek każdorazowo budzi obiekcje. Sama Sontag rozważała po przekartkowaniu zapisków swej kochanki: „Czy mam poczucie winy, że przeczytałam słowa nieprzeznaczone dla moich oczu? Nie. Jedna z głównych (społecznych) funkcji dziennika polega na tym (…), że jest on potajemnie czytany przez innych (rodziców + kochanków), o których z okrutną szczerością można pisać tylko tam” (s. 207-208). My również czytamy jej słowa z ciekawością i pewną satysfakcją, choć nie dotyczą nas bezpośrednio. W zamian pragniemy poznać właśnie to, co nam obce, domagamy się jawności, jeśli zaś przywalamy na tuszowanie „plam na życiu”, to tylko w takiej mierze, w jakiej sama autorka tworzy swój – nieuchronnie wybiórczy – obraz.

Pod tym względem „Odrodzona” stanowi przypadek wyjątkowy, o czym decyduje wybitnie nieprzypadkowa interwencja Davida Rieffa, syna Sontag, równocześnie redaktora i wydawcy jej zapisków. Jak tłumaczy w przedmowie, jego matka sprzedała pośmiertne prawa do swych tekstów, toteż jeśli on się nimi nie zajmie, zrobi to ktoś inny, bez zważania na rodzinę czy osobę autorki. A tę syn postanowił chronić, np. usuwając – do czego wprost się przyznaje – wpisy, które stawiają ją w zbyt niekorzystnym świetle, kryptonimując niektóre postacie lub zmieniając imiona, omijając dosadne treści erotyczne itp. Aczkolwiek dodaje komentarze i objaśnienia w nawiasach, nie zaznacza większości opuszczeń, jesteśmy przeto zdani na jego selekcję (por. „Jedynym wpisem z tego okresu, który postanowiłem tu zamieścić…”). Rzecz jasna, redaktor zawsze dokonuje ingerencji, często także skrótów, a w omawianym wypadku należało opracować wybór z przeszło stu zeszytów i zrozumiałe, że Rieff podaje fragmenty obszernych list książek do przeczytania czy widzianych filmów, niemniej to właśnie wzbudza zaintrygowanie. I czyż dla czytelnika najciekawsze muszą być akurat pozycje wybrane przez niego? Wszystkie te redakcyjne bądź cenzurujące operacje skłaniają – na zasadzie zakazanego owocu – do zainteresowania tym, co nieobecne, i do pewnej podejrzliwości (czy przytoczenie rozmów Susan z małym Davidem na tematy filozoficzno-eschatologiczne nie jest rodzajem jego autoreklamy?).

Trzeba jednak przyznać Rieffowi słuszność, że skoro autorka „W Ameryce” – acz była osobą znaną oraz zaangażowaną społecznie – nie dopuszczała publicznych wynurzeń dotyczących swego życia intymnego, dzienniki muszą być wypośrodkowaniem pomiędzy jej obnażeniem a zabezpieczeniem. Pomimo to możemy sobie wyrobić pojęcie o jej targanej sprzecznościami osobowości. Problem dualizmu rysuje się bardzo wyraźnie – z jednej strony wysublimowany intelektualizm, z drugiej apoteoza namiętności; dyscyplina umysłowa versus emocjonalność; dążenie do erudycji versus do ekstatyczności (i tu kontekst przywoływanego skądinąd w dziennikach Nietzschego będzie na miejscu). Sontag już od młodości widzi siebie w roli wykładowcy akademickiego, z czasem jednakże spogląda na tę ścieżkę ambiwalentnie; po natrafieniu na „nieżyciowe” – nieczytane przez nikogo – rozprawy naukowe pracowników swojej uczelni notuje: „Jezu Chryste! W co ja się o mały włos nie wpakowałam?!?” (s. 48). Na obu płaszczyznach, fizycznej i umysłowej, cechuje ją pragnienie bycia wyzwoloną i jak najintensywniejszego wchłaniania, stąd rozwiązaniem powyższego konfliktu może okazać się splecenie satysfakcji intelektualnej z erotyczną, stąd też późniejszy manifest w eseju „Przeciw interpretacji”: „Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki”.

Sontag sugeruje też sublimacyjny wymiar swoich ambicji: „Desperacka namiętność, która towarzyszy mi od samego początku, zwraca się do wnętrza – żywi się samą sobą – a jedynym dobrem, które może zdobyć, jest wiedza…” (s. 93). Mimo różnych kochanek przewijających się przez strony dziennika uderza zeń dokuczliwa samotność, pogłębiana samoświadomością autorki. Jawi się ona przez pryzmat tych zapisków jako chwiejna emocjonalnie neurotyczka, owładnięta chorobą namiętności (wyświechtana to przenośnia, bodaj bardziej niż „choroba jako metafora”, lecz sama Sontag się nią posługuje), chorobą pożądania: „H wróciła; znów toczy się gra w seks, miłość, przyjaźń, przekomarzanki i melancholijne gesty. Opowiada mi o tym, jak znakomicie, po kurewsku spędziła czas w Dublinie. Chryste, jaka ona jest piękna! I tak trudno z nią wytrzymać nawet na płaszczyźnie jej własnej dwulicowości” (s. 220). Świadectwem udręki autorki w związkach z partner(k)ami są przelane na karty dziennika doznania zdrad, krzywd, odrzucenia; otrzymujemy przeto – by nawiązać do tytułu jednej z jej książek eseistycznych – „Widok cudzego cierpienia”, ale także euforycznych wzlotów. Pod koniec tomu przez dłuższy czas analizuje przypadłość nazwaną przez siebie X, którą można zdiagnozować jako emocjonalne uzależnienie, brak asertywności oraz poczucie bezradności. Wszakże na przekór wszystkiemu stanowczo podąża naprzód, nieustannie pragnąc przeżyć najintensywniejszych, choćby miały przynieść destruktywne skutki.

„W pełni świadomie wychodzę za Philipa + obawiam się swoich tendencji do samozagłady” (s. 83) – odnotowuje siedemnastoletnia Sontag. Niezależnie od odkrycia u siebie skłonności lesbijskich po krótkiej znajomości poślubia przyszłego ojca Davida, lecz ten „szaleńczy” ruch okupuje zgorzknieniem oraz, jak wyznaje, utratą części osobowości. Z awersji do ograniczeń i obawy przed szybkim zaskorupieniem w gnieździe domowym wkrótce rozstaje się z mężem, wykorzystując szansę wyjazdu na stypendium do Europy, gdzie wnika w paryską bohemę i odnawia dawny związek z H., a o dylemacie „konwencje contra spontaniczność” pisze, iż „[j]est to wybór dialektyczny, zależny od tego, jak ocenia się własne czasy. Jeśli uważasz, że dominują w nich puste, nieszczere rytuały, opowiadasz się za spontanicznością, zachowaniem pozbawionym dekoracji… Moralność polega w dużej mierze na rekompensowaniu cech własnej epoki” (s. 170).

Niejedno zachowanie czy zwierzenie Sontag może wydać się bulwersujące – począwszy od młodzieńczych eksperymentów i przygód w nocnych klubach San Francisco, na późniejszych opisach żądz skończywszy. Zadziwiają one tym bardziej, iż zarazem podchodzi ona do życia śmiertelnie poważnie, co widzimy już w pierwszych zapiskach czternastolatki, a przecież „Odrodzona” zawiera notatki z lat 1947–1963, śledzimy zatem całą burzliwą młodość autorki oraz jej gorączkowe dojrzewanie. Owego rozwoju dowodzą też komentarze robione w trakcie przeglądania niegdysiejszych zapisków. Na temat najwcześniejszych lat Sontag dowiadujemy się mało; trochę światła rzucają na nie wyrywki wspomnień w formie listy złożonej ze zdań-impresji, które jednak, zredukowane do nazw własnych i haseł: „Wizyta w planetarium” albo „Wypadek Judith”, niewiele postronnym mówią.

Już głębiej jest roztrząsana toksyczna relacja z matką, oskarżaną o oschłość i pozbawienie Susan dzieciństwa. W tym kontekście można dopatrywać się kompensacyjnego charakteru jej nienasyconych zarówno homoerotycznych, jak intelektualnych poszukiwań. O intensywności tych drugich świadczyć może rozpiętość tematyczna „Odrodzonej”: krótkie notki krytyczne i cytaty z literatury (Kafka, Gide, Huxley…), komentarze m.in. do idei Freuda i Kierkegaarda, rozważania nad judaizmem (a przy okazji własnym pochodzeniem), „sprawozdania” z seriami oglądanych filmów i słuchanej muzyki poważnej, aforystyczne refleksje na temat stosunków międzyludzkich, zalążki przyszłych powieści; ale wyczytujemy też, że Sontag interesowała się nawet życiem meduz…

Niestety – acz ma to swoisty urok – zwykle trudno złapać wątek, gdyż większość zapisków ma postać szczątkową, np. hasłowych komentarzy do lektur (autorka wiedziała, co miała na myśli, lecz zabrała to ze sobą do grobu), niemniej czasami można się zastanawiać, w jakim stopniu takie „poszarpanie” odzwierciedla gorączkowość bieżących zapisków, w jakim zaś – wybór redaktora. Zwłaszcza iż nieraz mamy do czynienia z luźnymi notatkami, opatrzonymi jedynie datą miesięczną lub roczną, toteż zdumiewa jego znajomość biografii własnej matki, jeśli spis książek do przeczytania może uzupełnić objaśnieniem: „Niemal na pewno z lata 1957 roku” (pomijając ewentualność, że recenzowała którąś z tych pozycji w nieprzytoczonej notatce datowanej). Tak czy owak, David Rieff dokonał arbitralnych porządków, które jednak pozostawiają po sobie chaos – chaos zapisków odbijający konsekwentny chaos życia Sontag.

Przez skrótowość i technikę zestawień notatki te przypominają poezję, skazując nas na aleatoryzm czytania, wyrywkowość naśladującą nacinanie ciała – były bowiem dla autorki czymś bardzo „wsobnym”: „Dziennik (…) budzi zahamowania, mowa je niweluje; dziennik jest narcystyczny, a mowa społeczna + erotyczna – zachęca do poznawania świata nadziei, lęków + pragnień drugiego człowieka, zamiast własnych potrzeb łatwo poznawalnych, mało tajemniczych + niezbyt zajmujących” (s. 104). Zamykając Sontag w obrębie własnego ego, „Odrodzona” jednocześnie otwiera ją dla nas oraz daje przedsmak dwóch następnych tomów, rozpoczynających się od 31. roku życia. Znając dalszą jej drogę, można założyć, że w jeszcze większej mierze będą one „zestawem do odrodzenia” (parafrazuję oczywiście tytuł „Zestawu do śmierci”). Owa „zestawowość” objawia się we wspomnianych gigantycznych listach lektur tudzież filmów czy rozmaitych wyliczeniach, np. dat narodzin lub śmierci myślicieli i pisarzy, wyszukanych („mądrych”) słów, ale także slangowych sformułowań zasłyszanych w barach gejowskich. Nade wszystko chodziłoby jednak o zestaw do konstruowania podmiotowości.

Jak zaznaczyłam na początku, trudno określić „Odrodzoną” mianem „do-it-yourself” z prostą instrukcją obsługi. Wysiłki w zmaganiach Sontag z samą sobą zdają się nieraz gehenną. I czy da się pogodzić klarowność zestawu (elementów o konkretnym przeznaczeniu i procedurach ich użycia) z jej emocjonalną pasją, nienasyceniem, rozbuchaniem? Odpowiedź podsuwam w dwuznacznym tytule niniejszej recenzji; można osobno odczytać wyrażenia: „namiętność jako choroba” oraz „zestaw…”, niemniej można też interpretować namiętność jako ów zestaw do odrodzenia. Wbrew wszystkim katorgom, jakie za sobą pociąga. Wszak „[n]ajcenniejsza jest witalność (…) jako wola, energia + pragnienie, by robić to, co się chce, + nie dać się przybić porażkom. Arystoteles ma rację: szczęścia się nie osiąga, ono jest skutkiem ubocznym naszych działań –” (s. 131). Piętnastoletnia Susan pisze, iż chciałaby zasłużyć na następujące wspomnienie: „Grzeszył diabelsko, lecz jego książki są w cenie”. Z perspektywy lat możemy przyznać, że istotnie „grzeszyła” nieziemsko, ale – przecież nie tylko dlatego – jej dzienniki są i powinny być w cenie.
Susan Sontag: "Odrodzona. Dzienniki". Tom 1,1947–1963. Tłum. Dariusz Żukowski. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2012.