NIEKOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ. ŚWIAT INNY I TEN SAM
A
A
A
Powieść Davida Mitchella „Atlas chmur” uchodzi za książkę absolutnie niefilmową. Mimo to Tom Tykwer oraz Lana i Andy Wachowscy podjęli się zekranizowania tego dzieła, wymagającego dużej artystycznej elastyczności, a przede wszystkim dobrego i przejrzystego scenariusza. Jak twórcy poradzili sobie z tym zadaniem? Choć opinie na ten temat są różne, a często wręcz nieprzychylne, osobiście uważam, że reżyserzy sprostali zadaniu na tyle, na ile było to możliwe.
Sześć przeplatających się opowieści stanowi bazę historii, przedstawiającej ideę wzajemnego wpływu przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. O ile podczas lektury powieści w procesie konkretyzacji sami wyobrażamy sobie wszystkie sześć światów, tworząc w ten sposób na ogół spójny obraz, o tyle w filmie dana jest nam namiastka, fragmenty krajobrazów zupełnie do siebie niepodobnych. Już na etapie oglądania trailerów film wydawał się „opowieścią o wszystkim”, niejednorodną historią, przedstawiającą w gruncie rzeczy koncepcję dość prostą. Należałoby jednak pamiętać, że zrealizowanie czytelnego zwiastuna tego dzieła było zadaniem trudnym, tak samo jak niełatwe jest zrozumienie skomplikowanej historii przedstawionej filmie, trwającym (zaledwie!) nieco ponad dwie i pół godziny. Ten, kto oczekuje po „Atlasie chmur” wyłącznie przyjemnej i łatwej rozrywki, może się zawieść. Chociaż bowiem przyjemność podczas seansu dzieła Tykwera i Wachowskich z pewnością można odczuwać, nie da się nazwać jej łatwą.
Światy przedstawione w filmie różnią się od siebie diametralnie, przede wszystkim w warstwie wizualnej. Efekty specjalne są mocną stroną zwłaszcza filmów Wachowskich, jednak w przypadku „Atlasu chmur” ich różnorodność tworzy przepaść między poszczególnymi epizodami. Widz zostaje wrzucony w sam środek światów, których specyfikę musi zrozumieć od razu, ulokować je w czasie, w kulturze, a następnie balansować między nimi w najwyższym skupieniu, by odnajdować pomosty między nimi. By sprawę jeszcze utrudnić, bohaterowie poszczególnych epizodów, reprezentowani przez grupę cały czas tych samych aktorów, zmieniają nieustannie swój status. Nie są określeni jako „dobrzy lub źli”, co pogłębia konfuzję widza. Ogólna koncepcja filmu od początku jest zrozumiała i klarowna, jednak by pojąć ciąg przyczynowo-skutkowy, wiążący całą historię, trzeba się skoncentrować, a nawet i w tym wypadku po seansie mogą pojawiać się kolejne pytania i wątpliwości dotyczące tropów, które nie znalazły (lub wydaje nam się, że nie znalazły) rozwiązania. Zabieg ten działa na korzyść filmu. Jest to kolejne dzieło, które – podobnie jak „Mullholand Drive” Davida Lyncha lub „Pulp Fiction” Quentina Tarantino – dzięki brakowi linearności, nabiera kolorytu dopiero przy kolejnym jego oglądaniu.
Kolejną zaletą „Atlasu chmur” jest synkretyzm gatunkowy, charakterystyczny dla kina postmodernistycznego. Każdy z epizodów przynosi modelowo zrealizowane konwencje: filmu przygodowego, dramatu, filmu akcji, komedii, science fiction i filmu fantasy. Twórcy wyodrębnili najbardziej charakterystyczne elementy (bohaterów, tematy, konstrukcję akcji, tonację, scenografię czy kompozycję kadrów), by przedstawić esencję każdego z tych gatunków, przez co można na „Atlas chmur” patrzeć jak na film autotematyczny.
Film Tykwera i Wachowskich ma jednak również kilka poważnych wad, na które nie sposób nie zwrócić uwagi. Pierwsza z nich wiąże się z samą opowieścią i wybraną do ekranizacji książką. Niecałe trzy godziny to za mało, aby wszystkie historie reprezentowały coś więcej niż to, co jesteśmy w stanie zauważyć na pierwszy rzut oka. Każda z opowieści jest prosta, bo na ukazanie jej drugiego dna zabrakło czasu. Są to zatem raczej mikrohistorie niż uniwersa komentujące ogólne prawa świata. Charaktery bohaterów, jak i same opowieści, wydają się w stosunku do literackiego oryginału spłycone; co gorsza, nie wiadomo kosztem czego, ponieważ główna teza filmu nie została dzięki temu zabiegowi pogłębiona. W dziele brakuje również punktu kulminacyjnego i stopniowania napięcia. Fabuła snuje się cały czas na tym samym poziomie emocjonalności i brak jej mocnego, zdecydowanego przyspieszenia. Film urzeka baśniowością, jednak brakuje w nim czegoś, co poruszałoby widza.
W ogólnym rozrachunku można uznać „Atlas chmur” za dzieło udane. Po akcji promocyjnej, informacjach o ponownej współpracy Wachowskich z Hugo Weavingiem i zaangażowaniu Toma Hanksa oczekiwano arcydzieła na miarę „Matriksa”. Nic dziwnego: sukces filmu uznanego za kultowy wywiera na autorach presję stworzenia kolejnego wybitnego obrazu, o którym rozpisywano by się w prasie i literaturze filmoznawczej, a niejednokrotnie także filozoficznej. Książka, której adaptacji podjęli się twórcy, okazała się bardzo trudnym tworzywem, z którym jednak autorzy uporali się z dobrym rezultatem. Film jest czytelny, interesujący, wciąga i wymaga skupienia. Jego realizacja również pozostaje za wysokim poziomie. Nie warto więc chyba krytykować „Atlasu chmur” za to, że nie jest kolejnym „Matriksem”.
Sześć przeplatających się opowieści stanowi bazę historii, przedstawiającej ideę wzajemnego wpływu przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. O ile podczas lektury powieści w procesie konkretyzacji sami wyobrażamy sobie wszystkie sześć światów, tworząc w ten sposób na ogół spójny obraz, o tyle w filmie dana jest nam namiastka, fragmenty krajobrazów zupełnie do siebie niepodobnych. Już na etapie oglądania trailerów film wydawał się „opowieścią o wszystkim”, niejednorodną historią, przedstawiającą w gruncie rzeczy koncepcję dość prostą. Należałoby jednak pamiętać, że zrealizowanie czytelnego zwiastuna tego dzieła było zadaniem trudnym, tak samo jak niełatwe jest zrozumienie skomplikowanej historii przedstawionej filmie, trwającym (zaledwie!) nieco ponad dwie i pół godziny. Ten, kto oczekuje po „Atlasie chmur” wyłącznie przyjemnej i łatwej rozrywki, może się zawieść. Chociaż bowiem przyjemność podczas seansu dzieła Tykwera i Wachowskich z pewnością można odczuwać, nie da się nazwać jej łatwą.
Światy przedstawione w filmie różnią się od siebie diametralnie, przede wszystkim w warstwie wizualnej. Efekty specjalne są mocną stroną zwłaszcza filmów Wachowskich, jednak w przypadku „Atlasu chmur” ich różnorodność tworzy przepaść między poszczególnymi epizodami. Widz zostaje wrzucony w sam środek światów, których specyfikę musi zrozumieć od razu, ulokować je w czasie, w kulturze, a następnie balansować między nimi w najwyższym skupieniu, by odnajdować pomosty między nimi. By sprawę jeszcze utrudnić, bohaterowie poszczególnych epizodów, reprezentowani przez grupę cały czas tych samych aktorów, zmieniają nieustannie swój status. Nie są określeni jako „dobrzy lub źli”, co pogłębia konfuzję widza. Ogólna koncepcja filmu od początku jest zrozumiała i klarowna, jednak by pojąć ciąg przyczynowo-skutkowy, wiążący całą historię, trzeba się skoncentrować, a nawet i w tym wypadku po seansie mogą pojawiać się kolejne pytania i wątpliwości dotyczące tropów, które nie znalazły (lub wydaje nam się, że nie znalazły) rozwiązania. Zabieg ten działa na korzyść filmu. Jest to kolejne dzieło, które – podobnie jak „Mullholand Drive” Davida Lyncha lub „Pulp Fiction” Quentina Tarantino – dzięki brakowi linearności, nabiera kolorytu dopiero przy kolejnym jego oglądaniu.
Kolejną zaletą „Atlasu chmur” jest synkretyzm gatunkowy, charakterystyczny dla kina postmodernistycznego. Każdy z epizodów przynosi modelowo zrealizowane konwencje: filmu przygodowego, dramatu, filmu akcji, komedii, science fiction i filmu fantasy. Twórcy wyodrębnili najbardziej charakterystyczne elementy (bohaterów, tematy, konstrukcję akcji, tonację, scenografię czy kompozycję kadrów), by przedstawić esencję każdego z tych gatunków, przez co można na „Atlas chmur” patrzeć jak na film autotematyczny.
Film Tykwera i Wachowskich ma jednak również kilka poważnych wad, na które nie sposób nie zwrócić uwagi. Pierwsza z nich wiąże się z samą opowieścią i wybraną do ekranizacji książką. Niecałe trzy godziny to za mało, aby wszystkie historie reprezentowały coś więcej niż to, co jesteśmy w stanie zauważyć na pierwszy rzut oka. Każda z opowieści jest prosta, bo na ukazanie jej drugiego dna zabrakło czasu. Są to zatem raczej mikrohistorie niż uniwersa komentujące ogólne prawa świata. Charaktery bohaterów, jak i same opowieści, wydają się w stosunku do literackiego oryginału spłycone; co gorsza, nie wiadomo kosztem czego, ponieważ główna teza filmu nie została dzięki temu zabiegowi pogłębiona. W dziele brakuje również punktu kulminacyjnego i stopniowania napięcia. Fabuła snuje się cały czas na tym samym poziomie emocjonalności i brak jej mocnego, zdecydowanego przyspieszenia. Film urzeka baśniowością, jednak brakuje w nim czegoś, co poruszałoby widza.
W ogólnym rozrachunku można uznać „Atlas chmur” za dzieło udane. Po akcji promocyjnej, informacjach o ponownej współpracy Wachowskich z Hugo Weavingiem i zaangażowaniu Toma Hanksa oczekiwano arcydzieła na miarę „Matriksa”. Nic dziwnego: sukces filmu uznanego za kultowy wywiera na autorach presję stworzenia kolejnego wybitnego obrazu, o którym rozpisywano by się w prasie i literaturze filmoznawczej, a niejednokrotnie także filozoficznej. Książka, której adaptacji podjęli się twórcy, okazała się bardzo trudnym tworzywem, z którym jednak autorzy uporali się z dobrym rezultatem. Film jest czytelny, interesujący, wciąga i wymaga skupienia. Jego realizacja również pozostaje za wysokim poziomie. Nie warto więc chyba krytykować „Atlasu chmur” za to, że nie jest kolejnym „Matriksem”.
„Atlas chmur” („Cloud Atlas”). Scenariusz i reżyseria: Lana Wachowski, Andy Wachowski, Tom Tykwer. Obsada: Tom Hanks, Halle Berry, Hugo Weaving, Hugh Grant, Jim Broadbent i in. Gatunek: dramat / science fiction. Produkcja: USA / Niemcy / Singapur / Hongkong 2012, 172 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |