ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (217) / 2013

Katarzyna Szkaradnik,

URWAĆ SIĘ Z KSIĘŻYCA I DAĆ NURA W MIŁOSNĄ BAJKĘ?

A A A
W okresie, gdy osoby o co bardziej pesymistycznym czy dekadenckim usposobieniu (albo te, które naoglądały się zbyt dużo hollywoodzkich thrillerów katastroficznych…) spozierały w niebo, oczekując stamtąd kul ognistych tudzież innych zwiastunów jakoby wywróżonej przez Majów apokalipsy, jednostki bardziej romantyczne dostały szansę obejrzenia dwóch debiutujących akurat w nadwiślańskich kinach filmów odsyłających tytułami właśnie ponad ziemię, a konkretnie w kierunku naszego satelity. „Miłość z księżyca” i „Kochanków z Księżyca” łączy wszakże wyłącznie wątek romansowy (nb. z gruntu odmiennie zrealizowany), na dodatek drugi obraz z przestrzenią kosmiczną niewiele ma wspólnego.

A pierwszy? Można kąśliwie powiedzieć, że niektóre jego cechy skłaniają do przypuszczeń, że sam „urwał się z księżyca” – począwszy od tytułu, który w oryginale brzmi „Bajkonur”. Widocznie polski dystrybutor uznał, iż jest on nazbyt enigmatyczny: a nuż potencjalny odbiorca pomyśli, że chodzi o dramat lub (co gorsza) dokument związany z miejscem startu Jurija Gagarina? „Co gorsza”, gdyż od dokumentu film ów dzieli, nomen omen, kosmiczna przepaść; nie ze względu na nierealistyczne chwyty konstrukcyjne bądź kompozycyjne, lecz przesycającą go konwencję baśni. Przestrzennie sprofilowany tytuł nie sugeruje tematyki „Miłości z księżyca” – chyba że ktoś skojarzy go z „daniem nura w bajkę” – wypada więc przyznać, iż polskie „tłumaczenie” nasuwa widzowi jasne asocjacje, jednoznacznie go ukierunkowując. Czy jednak nie zanadto?

W baśni obcujemy ze światem czarno-białym i przystajemy na to, ale przecież, przeszedłszy szkołę rozmaitych „mistrzów podejrzeń”, utraciliśmy już pierwotną naiwność i niewinność. Najwyraźniej wszelako nie poniósł takiego uszczerbku pierwszoplanowy bohater filmu Veita Helmera, młodzieniec imieniem Iskander (Alexander Asochakov), żyjący w półkoczowniczej gromadzie na rozległym stepie, który tylko przez arogancję oraz nieznajomość lokalnych imponderabiliów można by dookreślić, nazywając kazaskim. Otóż monotonię i uciążliwość powszedniej rzeczywistości osładza chłopakowi zauroczenie kosmosem, czego akurat nie trzeba traktować jako przejawu „urwania się z księżyca”, jego osada leży wszak w pobliżu słynnego kosmodromu Bajkonur, który przeszedł do historii (a przy okazji do legendy) za sprawą wysłania w przestrzeń okołoziemską pierwszego człowieka. Reszta mieszkańców wioski z tego sąsiedztwa czerpie jednak praktyczne korzyści – żyją oni z kosmicznych odpadków, czyli tego, co urwie się (celowo bądź przypadkiem) z rakiet, a co wymieniają głównie na puszki z jedzeniem. Groteskowe wrażenie robi wyścig dwóch grup owych osobliwych zbieraczy złomu o pierwszeństwo do spadających „z nieba” zbiorników po paliwie – konno, nieco zdezelowanym traktorem czy nawet na przejętym swoją rolą osiołku.

Postawa Iskandra (znanego lepiej jako „Gagarin”) – acz zdecydowanie idealistyczna – nie ogranicza się do bujania w obłokach. Dysponując prymitywną aparaturą radiową, podsłuchuje on stację nadawczą Bajkonuru, a dzięki swym wykresom i obliczeniom ustala dla towarzyszy miejsca upadku rakietowych resztek (zdaje się, że z tej racji tolerują oni jego marzycielskie outsiderstwo). Nie jest wszakże unikalnym „innym” w wiosce; krąży wokół niego miejscowa cudaczka Nazira (Sitora Farmonova), skądinąd bodaj jedyna prócz sieroty Iskandra młoda osoba, która pozostała w osadzie, zamiast szukać gdzieś tak zwanego lepszego życia.

„Gagarin” nie opuścił domu, gdyż lepsze życie dla siebie dostrzega wyłącznie w nadziemskiej przestrzeni – i w końcu dane mu jest przeżyć swoją kosmiczną przygodę. Gdy dokładnie pół wieku po „wystrzeleniu” rzeczywistego Gagarina z Bajkonuru startuje rakieta z trzyosobową załogą, pośród której znajduje się francuska „turystka” Julie Mahé (Marie de Villepin), bohater kompletnie traci dla niej głowę; niemniej oglądając na ekranie przenośnego telewizorka, jak atrakcyjna astronautka zapowiada śledzącym jej wyprawę: „Do zobaczenia wkrótce”, nawet nie przypuszcza, na ile prorocze to słowa. Dalszą akcję łatwo przewidzieć – kosmiczna kapsuła z Francuzką ląduje poza radarami Bajkonuru, a tym, kto ją odnajduje, okazuje się oczywiście Iskander. Na tym nie kończy się ich „bliskie spotkanie trzeciego stopnia”, blond piękność pogrążona jest bowiem w śpiączce, toteż „Gagarin” za radą Naziry (rozpoznajemy trójkąt uczuciowy) podchodzi do niej niczym do śpiącej królewny (na szczęście ten wytarty motyw został przynajmniej w filmie świadomie stematyzowany). Wskutek nieporozumienia, Julie, która z winy twardego lądowania straciła pamięć, zostaje narzeczoną Iskandra. Wydaje się, iż ci dwoje to doprawdy niebo a ziemia, lecz – jak kwituje całą sprawę jeden z autochtonów: „Kosmonautka, nie kosmonautka – najważniejsze, by byli szczęśliwi”. Czy jednak faktycznie będziemy mieć do czynienia z klasyczną miłością z przeszkodami?

Aby po rozdzieleniu z ukochaną znów znaleźć się blisko niej, „Gagarin” pokonuje w końcu drut kolczasty otaczający kosmodrom – wymownie dzielący dwa światy – a dzięki sprytowi oraz determinacji udaje mu się awansować w wyśnionym Bajkonurze. Chociaż zdobywa się na szantaż wobec pozoranckiego pracownika stacji, jest bohaterem prawie nieskalanym (tu warto zaznaczyć, iż to nie on wykorzystuje Julie). Tym większe jego rozterki, kiedy okazuje się, że pozostali nie potrafią bez niego nawiązać radiowego kontaktu ze skupującymi złom i stoi przed nimi widmo śmierci głodowej.

Szkicując ową fabułę, odnoszę wrażenie, jakbym już coś podobnego pisała, i nic dziwnego, scenariusz zdaje się bowiem dość szablonowy (miłość niemożliwa, psychiczne dojrzewanie) i wyzyskujący rozmaite stereotypy – począwszy od bezkresnego stepu, który konotuje tęsknotę do wolności, więc idealnie pasuje jako sceneria podobnego filmu. Jeszcze bardziej mogą razić pomysły, powiedzmy, rodem z księżyca, takie jak „piknik pod startującą rakietą”, kradzież płyty z przesłaniem dla obcej cywilizacji (i odtworzenie w adapterze, który przypadkiem był pod ręką) czy też kuriozalny sposób zablokowania maszynerii umożliwiającej wypuszczenie rakiety. Także realia półosiadłej egzystencji w jurtach wydają się uładzone pomimo pewnych szczegółów obyczajowych. Czegóż jednak wymagać od filmu, który pragnie być kolorowym obrazkiem i lekką przypowiastką?

Z drugiej strony, komentatorzy podkreślają unisono, że dużym jego atutem, rekompensującym niedociągnięcia, jest melancholijno-żywiołowa muzyka Gorana Bregovicia, pozwalająca wczuć się w bliskowschodnie klimaty; zauważyć da się również paralele z dziełami Emira Kusturicy. Należałoby tutaj podkreślić, że Veit Helmer upodobał sobie międzykulturową kooperację; w każdym razie lepiej niż „Gagarin” z Julie niemiecki reżyser porozumiewa się ze współpracownikami z okolic Morza Czarnego, z którymi stworzył m.in. „Absurdistan” (akcja toczy się na Kaukazie) oraz „Tuvalu” (rzecz dzieje się w Bułgarii i tu także o oprawę muzyczną zadbał Bregović). Predylekcję do baśniowości, nietypowych romansów czy „poetyckiego” Wschodu możemy więc uważać za swoisty znak firmowy Helmera.

Co zaś tyczy się aktorów, kariera, jaką zrobił Alexander Asochakov, przypomina poniekąd tę będącą udziałem odgrywanego przezeń „Gagarina”: urodzony w małej wiosce, ukończył za namową szkołę aktorską w Petersburgu, dzięki czemu trafił na deski teatrów; w „Miłości z księżyca” debiutował na dużym ekranie. Słuszne zainteresowanie budzi Julie – największa dotąd rola modelki i córki francuskiego premiera Marie de Villepin, która udanie pokazała kobietę pewną siebie, łamiącą stereotypy, konsekwentną, asertywną, świadomą własnych atutów, a zarazem, jak się zdaje, skrywającą jakąś tajemnicę każącą jej uciekać w gwiazdy (rodzi się pytanie: kim jest, że potrafiła zapłacić za pozaziemską eskapadę tak „kosmiczne” pieniądze?).

Last but not least: ów na pozór mało odkrywczy film przemyca jednak mimochodem różne ważne kwestie. Za najważniejszą trzeba by uznać kreację postaci Naziry, wyśmienity materiał do analiz feministycznych. Modelowa kobieta-odmieniec, niedbająca o urodę, trzymająca się na uboczu, ekscentryczna i popędliwa, pod wpływem – hm – „dobrodziejstw cywilizacji” (reprezentowanych przez… wannę) przeistacza się z brzydkiego kaczątka (a jakby jednocześnie z „dziwadła”) w obiekt pożądania. Czy oznacza to zwycięstwo, czy raczej porażkę, zagubienie własnej tożsamości i wyjątkowości? Ponadto jej reakcja na zniszczenie radia nie wydaje się godna naśladowania – czy wszystkim będzie dobrze, jeśli tylko my się dobrze poczujemy?

Niezależnie od owych dwuznaczności, „Miłość z księżyca” dotyka na marginesie problemów wartych namysłu. A to wspomina się, niby żartem, o ewentualności wybuchu nuklearnego, a to widzimy licytację o Julie jako o żonę, a to uświadamiamy sobie zagrożenie dla życia, jakie niosą odłamki rakiet, a to przypomina się nam, że odpady te są radioaktywne… Stąd padającego w pewnym momencie pytania: „Ale co z ludźmi na Ziemi?” nie można zbyć ot, po prostu. W czołówce filmu Nazira rysuje na piasku startującą rakietę, następnie podrywa piach w górę i rozsypuje, co zestawione jest z tumanami dymu towarzyszącymi odpaleniu rakiety. Aż chciałoby się zapytać: czy niekontrolowana eksploracja kosmosu nie przyniesie takiego zatarcia naszych śladów na Ziemi?

„Czasami dobrze jest wszystko zapomnieć” – pociesza Julie Nazira. W przypadku „Miłości z księżyca” nie ma o tym mowy. Bynajmniej nie dlatego, że chodzi o film wybitny, odkrywczy, nietuzinkowy, przeciwnie – zlewa się on w pamięci z dziesiątkami podobnych. Ale właśnie przez to nie da się go zapomnieć, powtarza bowiem utarte motywy, które drzemią głęboko w nas – dziecięce marzenia niebaczne na skrzeczącą pospolitość, pragnienie dalekiej podróży, bycia księżniczką… Owszem, obraz Helmera utwierdza pewne konwencjonalne role, a jego optymistyczna wymowa może być np. przez osoby działające na rzecz wyzwolenia kobiet postrzegana jako ułuda mająca odwracać uwagę od nierówności społecznych (rodzaj opium dla ludu). Wszakże czy jego przesłanie rzeczywiście sprowadza się do banału, że to, czego szukamy, znajduje się blisko nas (nawet Mars i Wenus…)? „Komu potrzebny kosmos? Jest tyle ładnych rzeczy na świecie” – poucza staruszek z kazaskiej wioski. Czyli lepiej patrzeć pod nogi, żeby nie wpaść do dołu niczym starożytny filozof Tales (którego ponoć spotkało to, kiedy zapatrzył się w gwiazdy)? Ale przecież są też w tym filmie tacy – należy o nich pamiętać, bo również na nich można się wzorować – którzy uparcie nie zbaczają z raz obranej ścieżki i z pełnym przekonaniem mogą powiedzieć: „Moje serce należy do gwiazd”.
„Miłość z księżyca” („Bajkonur”). Reżyseria: Veit Helmer. Scenariusz: Siergiej Ashkenazy, Veit Helmer. Obsada: Alexander Asochakov, Marie de Villepin, Sitora Farmonova i in. Gatunek: romans. Produkcja: Niemcy / Rosja / Kazachstan 2011, 95 min.