ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (217) / 2013

Maciej Woźniak, Kamila Pawluś,

KANDYDKA IDZIE DO MIASTA

A A A
Maciej Woźniak: Za każdym razem, kiedy przeglądam „Klaustrofobię na wynos”, z offu odzywa się Marek Grechuta śpiewający „Nie chodź dziewczyno do miasta, miasto niedobre dla dziewczyn. Pójdziesz – nie wrócisz potem już nigdy, nikt się z tobą nie zaręczy”. I aż mi trochę wstyd, bo czy taka prosta historia jest na rękę Twoim wierszom? Czy nie uwłacza ich zawiłościom?

Kamila Pawluś: Ty słyszysz Grechutę, ja raczej Iggy’ego Popa z „Lust for Life”, śpiewającego „The Passenger”. Podróżny, przejezdny, a może pasażer? Ktoś, kto jest w drodze. W piosence Popa, tak jak i w różnego rodzaju poezji drogi, jest to zmitologizowane, upoetycznione. Marzenie o tym, żeby jechać, jechać, jechać. A co, jeśli nie ma gdzie się zatrzymać? Kiedy walizka, zamiast być symbolem oderwania się od mieszczańskiego porządku, wyrwania się na otwarte przestrzenie, staje się symbolem bezdomności, tej fizycznej i mentalnej? Norwid już się na to boczył: „Wy myślicie, że i ja nie Pan, / Dlatego że dom mój ruchomy”. Gdzieś w „Pielgrzymie” odzywa się poczucie, że jest się kimś dziesięciorzędnym w porządku świata, dlatego trzeba tym niebem i ziemią wywijać, metafizyką i moralistyką, by się odbudować trochę. Norwid wywija, bo ma jeszcze romantyczny background, inne teksty za sobą, inne mentalne przestrzenie. Ja już się do tego nie kwapię, raczej – wracając do Iggy’ego Popa – jestem jak jego przejezdny, wciąż jadę i jadę, i patrzę przez szybę. W oddzieleniu, bo nigdy nie „stąd”. Dlatego bliski jest mi tom „Der Ganze Weg” Kristin Berget. Ta cała droga. I tu wracamy do Twojego pytania, i moich wierszy. Wieś, miasteczko czy miasto są tak samo niedobre dla dziewczyn, bo to, co okrutne, kryje się w ich płci, nie na zewnątrz, tak jak z kolei inne okrutności kryją się w płci mężczyzny. Nie da się „zapomnieć imienia własnej płci”, jak pisała Berget, choć może nawet bardzo by się chciało i tak byłoby łatwiej. Poudawać, że jej nie ma, prawda? Że są ludzie i teksty. Tymczasem nie ma ludzi, nie ma tekstów. Jest tekst ucieleśniony, a nie odcieleśniony i oddzielony od siebie samego, chyba że to oddzielenie jest doświadczeniem samego ciała. A co z miastem? Grechuta ostrzega, żeby nie urzekło. Tymczasem bohaterka moich wierszy jest obca, czy to na wsi, czy w mieście. „Bycie obcym sprawia, że żyjemy w stanie podniesionej gotowości” – pisał Mrożek. Jeśli pojawia się idylla („na kolejowym moście bujany horyzont”) to jest to też coś tymczasowego, za chwilę traconego. I trzeba zaraz składać „pozew o nowe”.

MW: Zdaje się, że wiersze piszesz, jak marzył Czesław Miłosz, „rzadko i niechętnie”. Jednocześnie jesteś tłumaczką „Antropologii religii” Fiony Bowie, współtłumaczką „Encyklopedii antropologii społeczno-kulturowej” Barnarda i Spencera, uczestniczką feministycznych paneli – i ta druga twoja twarz wychyla się podczas lektury (przy „Rybarium” mrugając okiem bardziej antropologicznym, przy „Klaustrofobii” – okiem socjologiczno-feministycznym). Niedawno Mariusz Grzebalski mówił w wywiadzie dla artPAPIERu o porzucaniu rynsztunku magistra filozofii przy pisaniu wierszy. A Tobie jak z tym jest?

KP: Porzuciłam swój rynsztunek, rzucając socjologiczne studia doktoranckie. Języki mają być jak okna, ale czasem stają się jak kula u nogi lub gorset. Kiedy rozbieżność między abstrakcyjnością języka a dotkliwością świata namacalnego staje się zbyt duża, przychodzi moment, gdy nie ma sensu już tego dłużej ciągnąć. Trzeba iść na własne – pisanie to szukanie swojego własnego języka w obliczu narzucającego się wspólnego. Zrzucając swój rynsztunek, nie ogłuchłam jednak i nie oślepłam. W fikuśnej komedii „Diabeł ubiera się u Prady” jest scena, w której wszyscy młodzi bohaterowie – absolwenci świetnych kierunków – mówią, jakie chłamowe prace wykonują po studiach. To są ich pierwsze zajęcia i film niejako obiecuje, że dalej będzie lepiej. Tymczasem nie jest lepiej. Bohaterowie moich wierszy nie lubią pracy – George (którego pierwowzorem był prawdziwy George z Doliny Krzemowej) wylewa sobie zupę na głowę, dziewczyna (jakaś dziewczyna, są ich tysiące) „kwerenduje z żałobą kawy na języku”, a bohater „metanoi” stara się w duchu o wyrzucenie z roboty, równocześnie trzymając się jej kurczowo. Jak notował w dzienniku Czesław Miłosz, pracujący wówczas w Ambasadzie Francuskiej – nie ma głupszego zajęcia niż odbieranie telefonów i odpisywanie na listy. Kiedy na ulicy widzę moich rówieśników z transparentami „nie będziemy elastyczni”, chciałabym do nich dołączyć, ale za dobrze pamiętam o swoim kredycie mieszkaniowym. Chciałabym też pisać więcej, nie dzieje się tak jednak zarówno z powodu wymagań, jakie stawia codzienność, jak i z powodu mojej nikłej energii życiowej (Cioran pisywał tylko fragmenty, co jest dla mnie niejaką pociechą). Moje ciało co pewien czas mówi mniej więcej tak, jak Jose Luis Sampedro: „Oczywiście czeka nas – to znaczy was, bo ja już Państwa zostawiam – trudna epoka”. Potem jednak jakoś dalej dryfuje, ale daleko jest mu do grafomańskiej żywotności. Narzekamy na zalew złego stylu, ale i tak największym grafomanem jest życie, które mnoży się i nadpisuje w sposób wyzuty z kontroli. Mam słabość do długiej listy ludzkich niedostatków i nadmiarów, zboczeń i charakteropatii, chorób i aberracji. Dlatego w wierszach chętnie sięgam po słowa, które pochodzą ze stricte naukowego języka, np. (weźmy tytuły) metanoja, hikkikomorii i muta. Muta to czasowe małżeństwo w krajach arabskich, które sankcjonuje prostytucję. Hikkikomori pochodzi z japońskiego i jest wyrazem dla nas obco brzmiącym, podobnie jak obce i niezrozumiałe jest zachowanie ludzi, którzy zamykają się w domu sam na sam z komputerem. Najciekawsze z tych słów to metanoja – znakomita nazwa dla pewnego stanu dwójmyśli, w którym tkwimy jako dorośli: sam zdecyduj, na co chcesz dać się nabrać. Też się tak czuję, tylko mi jeszcze doskwiera niemożność podjęcia decyzji. Dlatego nie potrafię się zdecydować ani na oburzonych, ani na rozmodlonych, ani na buddyzm, ani na chrześcijaństwo, ani na bezmyślną konsumpcję, ani na wojujący wegetarianizm. Oczywiście zazdroszczę tym zdecydowanym.

MW: Tak jak w debiutanckim „Rybarium”, w Twojej nowej książce sporo jest zmagań natury z kulturą, symbolicznej prowincji (od „rojących się” okoliczności przyrody w pierwszym wierszu po nadruk „eternally wild” na spodenkach w wierszu ostatnim) z symbolicznym miastem (jako źródłem cierpień, opisanych w środkowej części tomu). Czytamy relację ofiary cywilnej tych zmagań, a także – jak ciekawie sugeruje okładka – ofiary zabezpieczeń przed konfliktem, ofiary sposobów na wywołanie poczucia bezpieczeństwa. Na ile dręczona kaczuszka z okładki jest męczoną w poprzedniej książce rybą, a na ile kimś/czymś innym?

KP: Zaczynamy być ofiarami zatłoczenia, ściśnięcia. Coraz mniej jest miejsca dla nas. Coraz większe apartamenty dla jednych i coraz mniejsze klitki dla innych. Coraz ciaśniej na parkingach i na ulicach. I w tej ciasnocie się miotamy, a kultura naciąga na nas kaftan dobrych obyczajów. I tylko w tym sensie mogłabym się zgodzić, że jesteśmy ofiarami zabezpieczenia przed konfliktem – zmniejsza się tolerancja na agresję, a rośnie zapotrzebowanie na savoir vivre. Z perspektywy naszej kultury lepsi są depresjonaci zalegający w mieszkaniach niż agresywni i aktywni kibole miotający się po ulicach. Kibole są przydatni jako straszak, którego mogą użyć politycy, by obiecać, że jeszcze bardziej nas zabezpieczą. Atak na WTC czy szarżujące powodzie – to też pokazuje, jak bardzo nasze zabezpieczenia są pozorne. W „Klaustrofobii na wynos” jest taki trochę zakręcony wiersz „Gwiazda idzie na Prudential”. Prudential to najwyższy budynek przedwojennej Warszawy i siedziba angielskiego towarzystwa ubezpieczeniowego. Idąca gwiazda, czyli kometa, zawsze zapowiadała nieszczęścia: mór, wojnę, klęski żywiołowe. Błękitne niebo i świecące jasno słońce nie sprawi, że one nie nadejdą. I o tym jest ten wiersz – że sam system zabezpieczania jest iluzoryczną grą w bezpieczeństwo. Nasza kultura jest anestezjologiczną orgietką. Co do relacji między moimi dwiema książkami – „Rybarium” to gra z kulturą i w kulturę, „Klaustrofobia” to requiem dla niej, bo „pozew o nowe” raczej nie sprawi, że ono nadejdzie. Długo zastanawiam się, jak oddać to poczucie, że w świecie, w którym żyjemy, jest się równocześnie upakowanym i podanym, widocznym i zakneblowanym, zabezpieczonym (kredytami, polisami, lekami, prezerwatywami), ale pozbawionym całkowicie poczucia bezpieczeństwa. Myślałam o czymś analogicznym do performance’u, gdzie spakowana kobieta jest przewożona w przezroczystej walizce. Był to element akcji bodajże przeciwko nielegalnemu przemytowi kobiet. Praca ta jednak była zbyt nacechowana, w końcu postanowiłam nie iść w tę stronę. Dlatego się ucieszyłam, kiedy znalazłam zdjęcie kaczuszki na wystawie w Klubogalerii na Żoliborzu. Chciałabym podziękować raz jeszcze Robertowi Kopczyńskiemu, który zgodził się je udostępnić, a także mojemu wydawcy, Mariuszowi Grzebalskiemu, który zgodził się, by ta praca figurowała na okładce.

MW: O „Rybarium” pisano, że „większość wierszy, choć po bożemu posiada strofy, to jednak wiele w nich dysonansów, zgrzytliwych antytez, aliteracji i całej rekwizytorni poetyckiej, która ma rozbijać, rozrywać frazy, pozbawiać tchu i rytmu, tworzyć zawirowania, nie dopuścić, aby woda była spokojna i klarowna. Ryba ma ciągle się męczyć, być krojona, nawet do stopnia futurystycznej dezintegracji.” Jak się ten rytmiczny i semantyczny demontaż, który w nowym tomie bywa jeszcze bardziej radykalny, ma do tytułowej „klaustrofobii”? Inaczej mówiąc, jak się ma język Twoich wierszy do przyczyn ich napisania?

KP: Piszę tak, jak słyszę. Może mój słuch jest wykrzywiony? A może to, co słyszymy, jest takie pogięte? Nigdy nie byłam dobrze ułożona, dlatego nie widzę powodu, by moje wiersze były dobrze ułożone, pełne wdzięku i elegancji. Wciąż mam poczucie, że za cicho krzyczą, tak jak dziewczynki w przedszkolu, które zbyt łatwo (łatwiej niż chłopcy) podporządkowują się regułom. Powiedzmy to jasno – chcę, żeby to, co piszę, było źle wychowane. Również językowo. Nie oznacza to, że naszpikuję tekst przekleństwami albo zrobię w nich akcję w stylu „Fuck for forest”. Są różne rodzaje jechania po bandzie. Cały czas szukam tych, które byłyby dobre dla mnie. I kiedy ktoś mówi, że moja poezja nie jest koncepcyjna czy kontemplacyjna, tylko „pyskata”, to czuję, że to właśnie chciałabym od czytelnika usłyszeć.

MW: Grechuta śpiewa dalej: „Gdy las cię nocą wystraszy, gdy nocą wystrasza rozległość, nie chodź dziewczyno, nie chodź do miasta, żeby ciebie nie urzekło”. I faktycznie, kiedy pojechać w Twoje rodzinne okolice Jasła, to mimo surowości życia uderza sielskość tego regionu, gdzie świat jawi się jako przystępniejszy i lepiej zrozumiały dzięki wierze w zamach smoleński czy wartości katolickie. W zamian bohaterka tomu dostaje biuro z codzienną „żałobą kawy na języku”, biegunkową „epidemię kwadransów”, no i wielkie miasto, tę „żmiję świateł”, z dzielnicami „o równo skrojonym smaku”. Powiedz, co napędza takie świetne frazy socjalnego niepokoju? Gdzie widzisz rozstaje, na których Twoja poezja rozchodzi się z poezją np. Kiry Pietrek, choć obie wyrastają z podobnej złości i smutku?

KP: Tak naprawdę jedyny wiersz, który w książce poświęcony jest wspomnianym przez ciebie okolicom to „drugi krąg”. Opowiada on dokładnie o tym, o czym mówiłam wcześniej – o braku możliwości zakorzenienia, zakotwiczenia, ustalenia swojego miejsca w świecie i o przemieszczaniu się, gdy się nie jest ani turystą w Baumanowskim rozumieniu, ani odkrywcą w rozumieniu modernistycznym, ani emigrantem w rozumieniu romantycznym. W swojej książce pytam o to, co sprawia, że jakieś miejsce jest „nasze” i „bezpieczne”. Czy wystarczą zmarli, którzy leżą w ziemi? Cmentarze zawsze były przestrzenie oddzielone od miejsc, gdzie są żywi. „[D]rugi krąg” to wiersz skierowany wyłącznie do zmarłych – do nich mówię: „nie przewidywałam, że na drugim / kręgu będę aż tak długo kołować / z dala od was”, nie wiedząc sama, czy chodzi mi o oddalenie przestrzenne, czy raczej o pozostawanie wśród żywych. Chciałabym mieć swoje miejsce, o którym można by pisać. Owszem, mogłabym ustalić sobie, że będę pisać o Podkarpaciu, ale to miejsce, z którego pochodzi moja matka, nie ja. Ja pochodzę z brzucha mojej matki, a poza tym nie wiem, skąd jestem. Czy chciałabym (i potrafiłabym) wrócić do miejsc, w których mieszkałam trochę dłużej? W których spędzałam wakacje w dzieciństwie? Nie sądzę. Nie miałabym odwagi, by tam wrócić i być sobą – takie małe miejscowości są może spokojne, ale bardzo restrykcyjne i wymagające. Nie mam też wystarczająco pokory w sobie albo zaufania, by wejść do domu męża i uznać jego miejsce pochodzenia i nazwisko za własne. Pozostaje miasto, które jest żywą kłębiącą się masą, ale nie jest gościnne dla tych, którzy są w nim obcy. Tematem Kiry Pietrek jest trochę co innego – ona używa języka reklamy, mediów, koorporacji w podobny sposób jak Nowa Fala używała kiedyś języka PRL-u. Jest na pewno bardziej socjologiczna niż ja w tym co robi. Trochę też – takie mam poczucie – ślizga się po wierzchu kultury i języka. Ja próbuję wejść głębiej, w lęki, presje, zobowiązania, oczekiwania, rozczarowania i pragnienia.

MW: Twoje wiersze trochę zakrawają na poezję społecznego niepokoju, ale niepokoją się też o kobiecość, o naturę i kulturę płci. Nieobeznany z „problemem genderowym” Grechuta nieco upraszcza sprawę, śpiewając: „W mieście dziewczyno szeleszczą miękkie jedwabne sklepy, ale ty miękkim jedwabnym sklepom nie wierz dziewczyno lepiej”, lecz ten brak ufności, kobiecej ufności, daje się w książce we znaki („nie wierz ojcu. ojciec płynie na swej męskości jak okręt wojenny” i w ogóle „idzie wina w grubym rzeźnickim fartuchu”). Czym dla twojej bohaterki – kiedy „nadchodzi potężny komisarz skarbowego odebrać mnie sobie” – miałoby być triumfalne „zmiatanie wszystkich ratingową sukienką” (aktualnych „recytatorów imion funduszy inwestycyjnych” i traumatycznie wspominanych „panów z klubu garnizonowego”)? Gdzie pouchylałaś dla niej furtki w tym obrazie wynoszonej (z domu, z płci, z polsko-katolickiej tradycji, z romantycznych mitów) klaustrofobii?

KP: „[Z]amiatania wszystkich ratingową sukienką” nikomu nie zamierzam fundować – to zostawiam giełdzie, która w ostatnich latach chodzi, jak chce, i nieźle się po nas wszystkich przejeżdża. Co do Twojej próby syntezy, tego zamka błyskawicznego, jak go nazywał Zagajewski, też muszę zaprotestować – społeczne niepokoje oglądam w telewizji. Książka jest o moim prywatnym niepokoju. Dlatego ciarki mnie przechodzą, gdy słyszę termin „poezja zaangażowana”. Zaangażowana „w co” lub zaangażowana „przez kogo”? Sama zajmuję się powątpiewaniem, nie angażowaniem się, gdyż wszystko to, co wpojono mi jako wartość, okazało się jakimś ogromnym nieporozumieniem. Jak to pisał w wierszu „Gładkie morze” Adaś Wiedemann: „Tęsknimy / za obiecanym rajem, którego nie dostał / nawet ten, co obiecał”. Może nie byłabym taka rozczarowana, gdyby mi platońskich wartości na siłę nie wpajano, gdyby od razu w moim wczesnych lekturach pisano to, co autor „Samczyka”: „To, co najbardziej kochasz, minie w pierwszym rzędzie, / zarośnie pleśnią agrest i kot / zesika się pod najpiękniejszym rododendronem” („Odchody wiosny”). Części układanki, które otrzymałam na początku, nie dają się złożyć w jedną idylliczną całość. Mężczyźni są tu jednym z niepasujących do arkadyjskiej harmonii elementów – reprezentują fizyczną i symboliczną przemoc. I nie zmienia tego fakt, że z czasem słabną i sami stają się obiektami przemocy ze strony biologicznie silniejszych i dłużej żyjących kobiet. Bliskie są mi w myśleniu o tym Elfriede Jelinek czy Herta Muller. Jednakże kiedy Jelinek pisze „Dopóki miarą wartości seksualnej mężczyzny będzie praca, sława i bogactwa, a kobiecie jako źródło siły pozostanie tylko jej ciało, młodość i uroda, nic się nie zmieni”, zdaje mi się, że nie na tym polega rzecz. Mężczyźni słabną, ale często rodzi to tym większe obciążenie dla kobiet. Sekret złego tkwi gdzieś głębiej. Adam od początku był czysty, pełny, pierwotny. Za to Ewa i Lilith zawiniły i nagrzeszyły. Dlatego jedyną możliwością (symboliczną) uchronienia córki przed grzechem, ciężarem i okrucieństwem świata wydaje się schowanie jej z powrotem do macicy, co w wierszu „kronos” owocuje rytualnym kanibalizmem. To zaś wysuwa na pierwszy plan jeszcze jeden rodzaj przemocy – tej, którą córki doświadczają ze strony matek, próbujących je w absurdalny sposób chronić lub wdrożyć do życia, o czym pisały m.in. Bożena Umińska-Keff w „Utworze o matce i ojczyźnie” czy Aneta Kamińska w „Traumatce”.

MW: Czytam „Klaustrofobię na wynos” jako książkę drogi, historię rozwijającą w czasie i w przestrzeni. Jej bohaterka, ta Kandydka brnąca przez kolejne rozczarowania, raz sama strasznie mieszczaniejąca, innym razem spotykająca strasznych miejskich koboldów, maklerów, hipsterów etc., powoli zdobywa w oczach czytelnika sympatię. Czy kaczuszka z okładki jakoś Ciebie samą także krzepi?

KP: Ja tak tego nie czytam, ale ty masz do tego prawo. Kaczuszka z okładki mnie cieszy, bo – nie wiem, czy zauważyłeś – ale mruga tym swoim jednym zabezpieczonym oczkiem. Nie wiem, czy udaje w ten sposób przed sobą i nami, że wcale nie jest ubezpłodniona, zabezpieczona, uwięziona, czy też kpi sobie z tego, bo jest silniejsza niż to, co ją spotyka. Kaczuszka nie jest jednak ani mną, ani bohaterką książki, ani kobietą. Jest przedmiotem, którym obraca świat. I w tym sensie może być Kandydem, bo wyrusza z dziecięcej idyllicznej wanny w niemającą nic wspólnego z idyllą, opresywną rzeczywistość i nie traci humoru, ironii i dystansu. Ale w powrót do wanny, ba!, w istnienie wanny, nie wierzę.