ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (63-64) / 2006

Robert Ostaszewski, Zbigniew Kruszyński,

DYSTANS JAK POWIETRZE

A A A
Ze Zbigniewem Kruszyńskim rozmawia Robert Ostaszewski
Robert Ostaszewski: W drugiej połowie lat 90. Pana literacka obecność w Polsce była bardzo intensywna: wydał Pan trzy książki, które zdobyły dwie nominacje do Nagrody Nike i zebrały wiele pochlebnych recenzji. I nagle, po wydaniu w roku 1999 zbioru opowiadań „Na lądach i morzach”, zniknął Pan na długie lata. Dlaczego?

Zbigniew Kruszyński: Dopiero Pan mi uświadomił, że faktycznie sporo lat przeleciało. Nigdy jednak nie miałem poczucia, że wycofuję się z pisania, porzucam je – po prostu piszę szalenie powoli. Z drugiej strony – może jednak potrzebowałem kilku lat przerwy. Inna sprawa, że wydanie trzech książek w krótkich odstępach czasu mogło sugerować moją niesamowitą pracowitość, która – niestety (śmiech) – nie ma miejsca. Mój rytm pisania jest bardzo wolny, potrzebuję całego pustego dnia, pozbawionego zamętu, telefonów, jakichkolwiek spotkań, aby napisać dwie strony. Ten rytm został jeszcze spowolniony przeprowadzką do Polski, remontem domu. Nie bez znaczenia, jak sądzę, jest również to, że w Szwecji prowadzę warsztaty translatorskie, gdzie młodym, zdolnym ludziom pomagam tłumaczyć literaturę szwedzką na język polski, i to mnie trochę hamuje. Doświadczenie translatorskie zmienia optykę, podejście do literatury. Każdy pisarz – nawet słaby – żyje w błogim przekonaniu, że to, co napisał, jest niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju, że tego nie da się powiedzieć innymi słowami, a grzebanie w przekładach uczy, że każdy tekst ma charakter wariantowy, łatwo poddaje się poprawkom i przeróbkom.

R.O.: Nie obawiał się Pan, że przez tę długoletnią nieobecność wymyka się Panu szansa na mocniejsze zaistnienie w naszej literaturze? Przypomnę, lata 90. były czasem autopromocji pisarzy – momentami nawet bardzo nachalnej – szczególnie tych z roczników 60. Pan z tej drogi zrezygnował.

Z.K.: Wie Pan, wydaje mi się, że lepiej być poza grupami, modą, formacjami, właściwie – poza czasem. Dobra literatura powstaje z wycofania, z dystansu – to one są powietrzem pisania. Wszelkie przepychanki promocyjne są żałosne. Powiem tak: to nie moja sprawa, ja tylko staram się napisać jak najlepszą książkę – tylko tyle. Reszta mnie nie obchodzi, podobnie jak wszelkie rozważania dotyczące gatunku tego, co piszę: czy to długie opowiadania, czy krótkie powieści. Pewnie lepiej by się stało, gdybym skroił powieść, która jest lepiej widziana przez wydawców. Rzekłbym: piszę tak daleko, jak się da, bez premedytacji gatunkowej, a dopiero potem przyglądam się, co z tego wyszło. I może nawet lepiej, uczciwiej jest zamieścić w zbiorze opowiadanie, które jest zepsutą powieścią. Zresztą w mojej nowej książce dużo jest zepsutych – czasem celowo – rzeczy: zepsute opowiadanie wigilijne, zepsute opowiadanie o miłości, zepsuta powieść w końcu.

R.O.: Chyba jest Pan dla siebie zbyt surowy. Wracając do kwestii dystansu: w debiutanckiej powieści „Schwedenkräuter” opisywał Pan przypadki emigranta, ale – podobnie jak wielu innych naszych pisarzy w ostatnich latach – niechętnie używał Pan słowa „emigracja”, zastępując go innym – „przemieszczenie”. Skąd ta niechęć?

Z.K.: W nazywaniu w miarę bezbolesnego wyjazdu z kraju „emigracją” jest coś nieprzystojnego, bo słowo „emigracja” jest dla mnie mocno wartościujące. Na marginesie: dziś mamy inflację słów, terminów; dla przykładu, w szkole pisze się dziś „eseje”, ja bym nigdy nie powiedział, że napisałem esej, bo to słowo ma dla mnie zbyt wielką wagę. Nawet słowo „pisarz” jest dla mnie wciąż wartościujące, dlatego wolę raczej mówić o sobie, że jestem autorem tego i owego. Dla mnie pisarz to jest ktoś, kto ma czterdzieści centymetrów swoich książek na półce. Dlatego wolę mówić o „przemieszczeniu”. To zresztą jeden z dużych tematów naszych czasów, może nawet trochę demonizowany, również przeze mnie. W ludziach przemieszczonych jest być może pewna skaza psychiczna, nadmierna skłonność do wielości, kosmopolityzmu. Żyłem jak człowiek przemieszczony, ale zauważyłem w końcu, że jednak bardziej służy mi jedność, stąd może wziął się mój powrót do kraju. Inna sprawa – temat emigracji wydaje się dzisiaj już nieco zamierzchły, choć dla mnie wciąż ważny. Emigracja jest głębokim doświadczeniem egzystencjalnym, ale ma też swój wymiar literacki. Tworzenie literatury polega na tym, że autor stara się jak najszybciej stworzyć pełną iluzję rzeczywistości kompletnej, zupełnie wyposażonej. I emigracja coś takiego podsuwa, następuje przecież podmiana świata, w którym się żyje. Emigracja jest literacka ze swojej natury: sprowadza człowieka do nicości, którą próbuje on wypełnić pisaniem… i ma w końcu te swoje 10 centymetrów na półce.

R.O.: Przemieszczenie jednak powoduje zamęt, wpycha w chaos, przynosi problemy z tożsamością, co jest widoczne choćby u głównego bohatera tytułowego opowiadania z nowej książki.

Z.K.: Tak, to są przypadłości towarzyszące przemieszczeniu, wyjazdowi, które mnie prześladują od pierwszej mojej książki. I to one powodują, że powrót Aleksandra okazuje się nieudany…

R.O.: Aleksander nigdzie nie wraca, jedynie przemieszcza się z miejsca na miejsce.

Z.K.: To jest oczywiście ogromny dyskomfort psychiczny dla kogoś, kto tego doświadcza, jednak literacko – choć może nie mnie to osądzać – jest to temat bardzo płodny. Przemieszczenie – jak mawiał Czesław Miłosz – przynosi w darze nowe oczy, nowe spojrzenie. Wszystko wokoło domaga się nagle opisu, bo jest inne, nieoswojone – krawężniki są inne, skrzynki pocztowe są inne… Oczywiście jedynie do pewnego momentu, bo ten temat, jak każdy inny, w końcu się wyczerpuje, a wtedy zaczyna się odczuwać ochotę na powrót. Zacząłem ten powrót, pisząc opowiadania do tomu „Na lądach i morzach”, wymyślone w Szwecji i tam przede wszystkim pisane…

R.O.: To zabawne, bo ta książka odczytywana była u nas jako wnikliwa diagnoza polskiej rzeczywistości.

Z.K.: Pisząc tę książkę, podjąłem się zadania właściwie beznadziejnego: opisać dzięki wysiłkowi wyobraźni i pamięci rzeczywistość, której nie widać. Cieszę się, że w pewnym stopniu udało mi się, jeśli odczytania książki były takie a nie inne, choć przecież utkałem ją z zupełnie innych niż polskie doświadczeń, a moja znajomość polskiej rzeczywistości wtedy zasadzała się na nielicznych wyjazdach, lekturze gazet czy słuchaniu radia. A przy tym – nie ma dla mnie nic bardziej interesującego niż rzeczywistość. Proza, która ulatuje w regiony wyzwolonej wyobraźni, moim zdaniem nie jest ciekawa, ponieważ zanika w niej niespodzianka. Dla mnie prymarna jest rzeczywistość in crudo, wcale nie przygody języka, jak wielu krytyków stara mi się wmówić. Język jest częścią rzeczywistości, w której żyjemy, równie materialną jak szklanka piwa czy Pana magnetofon, a czasami istniejącą nawet w sposób bardziej dotkliwy, bolesny – i stąd może bierze się nadobecność języka w mojej prozie. Chociaż nie ma prostego przełożenia rzeczywistości na język, ani biograficznego konkretu na tekst literacki, więc „Powrót Aleksandra” wcale nie jest autobiograficzny, jak mi niektórzy sugerują.

R.O.: Wydaje mi się, że Pana proza powstaje z iskrzenia na styku rzeczywistości i języka, autobiografii i fikcji…

Z.K.: W pewnym sensie pisanie zawsze jest autobiograficzne, nawet interpunkcja jest autobiograficzna. Autorzy są zazwyczaj ludźmi pozbawionymi wyobraźni, więc piszą o tym, czego sami doświadczyli.

R.O.: Wyrafinowany styl Pana prozy świadczy o tym, że wyobraźni – przynajmniej językowej – wcale Panu nie brak.

Z.K.: Ależ skąd – jest właśnie odwrotnie. Mój styl wcale nie jest wyrafinowany, lecz – konieczny, stanowiąc rodzaj obrony przed pustką. Być może – jak to mówią poloniści – nadorganizacja językowa mojej prozy jest nieco wyniszczająca, również dla czytelnika, ale tylko dzięki niej mogę obronić się przed zasysającą mnie pustką, mnożąc reguły porządku. Nie ma w tym jednak żadnego wyrafinowania, ani – mam taką nadzieję – maniery.

R.O.: W „Schwedenkräuter” pisał Pan, że „styl to odchylenie”. Tego rodzaju styl chyba dobrze przystaje do opisu doświadczenia ludzi przemieszczonych?

Z.K.: O stylu jako odchyleniu pisał już wcześniej Jean Starobinski… Przyznam, że tego rodzaju rozmowa, dotykająca sprawa warsztatowych, jest dla mnie trudna. To jest trochę tak, jakby Pan mówił o aktorce, że ma ładne nogi. I co z tego?

R.O.: Aktorka używa nóg w określony sposób i w określonym celu. Chodzi mi właśnie o sposoby użycia tych nóg.

Z.K.: (Śmiech) Trudno mi dalej brnąć w ten temat. Myślę jednak, że każdy prozaik chciałby pisać jak Flaubert czy Maupassant, czyli krystalicznie przezroczyście. Ta przezroczystość jest dla mnie ideałem, choć nie zawsze udaje się ją osiągnąć.

R.O.: Tu bym się z Panem nie zgodził, nie sądzę, aby przezroczysty styl nadawał się najlepiej do opisu rzeczywistości, w której tkwimy – chaotycznej, nadmiarowej. Wystarczy wczytać się w wydane u nas ostatnio prozy autorów, którzy próbują dobrać się do świata przy pomocy rozmaicie modyfikowanego realizmu. Jeśli starają się pisać przezroczyście, świat im się wymyka.

Z.K.: Tak, te książki – jeśli myślimy o tych samych – są słabe, w tej kwestii nie ma sporu. Myślę jednak, że każdy chciałby pisać w sposób krystaliczny, tylko jest to niezwykle trudne, tym bardziej że obciążeni jesteśmy dodatkowo całym bagażem konwencji literackich, przeczytanych książek, co pogłębiać może jeszcze stylistyczny zamęt.

R.O.: Zostawmy sprawy stylu i wróćmy do kwestii rzeczywistości. Oprócz historii ludzi przemieszczonych opisywał Pan – szczególnie w opowiadaniach – również losy osób marginalizowanych. Czy marginalizacja jest dla Pana tylko odmianą przemieszczenia czy też – całkiem odmienną sytuacją egzystencjalną?

Z.K.: Może najpierw wytłumaczę, skąd właściwie biorą się takie postaci w moich tekstach. Wybierając je, trochę sobie ułatwiam pisanie. Mam wątłą wyobraźnię fabularną, nie umiem rozwijać fabuł, nie mnożę postaci i wątków. Staram się nad tym pracować, nieco zmieniać moje pisanie, choć oczywiście nie za wszelką cenę – w końcu twierdzenie, że literatura jest zbiorem dobrze opowiedzianych historii, to jedynie płaski komunał. Jeśli dysponuje się historią, którą można ciekawie rozwinąć fabularnie – to czemu nie, można z niej skorzystać. Nie mając pod ręką takiej historii, sięgam po postaci i sytuacje graniczne, bo właśnie dzięki nim mogę osłonić rzeczywistość głębiej. Nie dysponując tym wszystkim, co ma zazwyczaj rasowy beletrysta, wypożyczam sobie dobrze zarysowane postaci, choćby żebraka siedzącego przy skrzyżowaniu czy ankietera chodzącego po mieszkaniach.

R.O.: A czy nie jest tak, że spoglądając na świat z punktu widzenia ludzi marginalizowanych, można go zobaczyć wyraziściej, ostrzej?

Z.K.: W tym jest coś – mówię o tym z zawstydzeniem – z voyeuryzmu; każdy pisarz jest po trochu voyeurem, który powołuje do życia szemrane postaci, podejrzane typy, stuknięte persony i podgląda je bezkarnie, stojąc za ich plecami.

R.O.: Jednym z najistotniejszych tematów w Pana nowej książce jest problem klęski komunikacji między ludźmi, braku porozumienia. Czy ta klęska wynika z przemieszczenia, zmarginalizowania ludzi, czy ze specyfiki naszych czasów?

Z.K.: I z tego, i z tego. Być może jest to szalenie banalna konstatacja – literatura w większości składa się z banalnych konstatacji, jej wartość tkwi w sposobie opowiadania – ale im więcej mamy, posłużę się dzikim rzeczownikiem, komunikatorów, tym trudniej jest się nam porozumieć, dotrzeć z przekazem do innych. Początkowo temat komunikacji nie wydawał mi się kluczowy w nowej książce, stopniowo jednak nabierał znaczenia, choć oczywiście rozwidla się on w różne odnogi tematyczne: obcości, samotności czy tożsamości.

R.O.: Krótkie opowiadania z „Powrotu Aleksandra” rozwijają wątki obecne w „Na lądach i morzach”, tekst tytułowy potraktować można jako ciąg dalszy „Schwedenkräuter”. Czy Pana następna książka będzie rozwinięciem „Szkiców historycznych”?

Z.K.: A wie Pan, że nie jest to wykluczone. Mam pomysł na powieść o teczkach, którymi teraz tak mocno wielu ludzi żyje. Złożyłem nawet wniosek w IPN-ie, żeby zobaczyć, jak taka teczka wygląda, jak były pisane te dokumenty. W „Szkicach historycznych” dominuje aura permanentnej inwigilacji. Może więc jakiś dalszy ciąg z tego pomysły się wykluje.

R.O.: Ale mam nadzieję, że nie będziemy czekać na tę książkę znowu sześć lat?

Nie, mam już nawet podpisany cyrograf z wydawnictwem na konkretny termin. Postaram się pracować solidnie (śmiech).