ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (221) / 2013

Robert Ostaszewski,

HUCPA KOŃCA ŚWIATA

A A A

Miałem nie pisać o...

Dwudziestego pierwszego grudnia miłościwie zluzowanego już roku 2012 przeżyłem koniec świata, zresztą ani pierwszy w moim (nie tak znowu długim) życiu, ani, jak przewiduję, ostatni. Ponieważ z wszelką ezoteryką jestem zdecydowanie na bakier, w żadne wróżby z fusów po kawie, kurzych podrobów – jak to zgrabnie opisał w jednej z książek Hubert Klimko-Dobrzaniecki – czy uciętych głów wrogów nie wierzę, nie planowałem tworzyć jakichkolwiek tekstów, postów czy memów na temat rzekomego końca świata, rzeczywistość okazała się jednak inna, choć i kres świata także odmienny, bo właściwie powinienem zaznaczyć, że wziąłem się za pisanie nie o zagładzie świata jako takiej, lecz o powieści Darii Porębiak zatytułowanej „Koniec świata” (Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2012), chyba nieprzypadkowo opublikowanej właśnie pod koniec ubiegłego roku. Choć właściwie od książki warszawskiej autorki do apokalipsy zapowiedzianej przez Majów (i z powrotem) nie jest wcale daleko, mają bowiem wyrazistym punkt wspólny, a imię jego – hucpa.

Przyznam bez bicia, że wyzłośliwianie się na fatalne debiuty prozatorskie młodych pisarek całkiem już mi się znudziło (jeszcze wyjdę na mizogina…), dlatego w odniesieniu do książki Porębiak postaram się jedynie w krótkich i dobitnych jak komenda sierżanta słowach wyrazić, co mnie w niej irytuje (w powieści, nie w samej Porębiak, bo autorki nie znam). W pewnym przybliżeniu można by określić „Koniec świata” jako powieść drogi. Głównym bohaterem, a zarazem narratorem jest studenciak Darek, który nie za bardzo wie, kim chce być i co robić, a właściwie nic mu się nie chce („Można powiedzieć, że jestem przewlekle chory na lenistwo […]”, s. 7). Z braku lepszego pomysłu postanawia pojechać na Zachód, by zarobić trochę pieniędzy, ale kończy się to tym, że błąka się po całej Polsce, spotykając na swojej drodze mniej lub bardziej dziwaczne osoby i mając tzw. przygody (w większości bliżej im jednak do „nieprzygód”, które wnikliwie opisywał Tomasz Piątek w „Heroinie”). A co najważniejsze, na skutek załamania czasoprzestrzeni („Linia Prosta Lekko Ukośna Na Lewo”, s. 5) Darek zostaje przerzucony do schyłku zeszłego wieku. Jak sądzę, Porębiak chciała stworzyć namiastkę Lynchowskiej jazdy bez trzymanki, a właściwie coś w rodzaju „Wielkiej majówki” (kto jeszcze pamięta ten film Krzysztofa Rogulskiego?) pożenionej z „Zagubioną autostradą”, oddać specyfikę frenetycznego tripu, w którym nieokiełznana wyobraźnia miesza się z konkretem wziętym z minionych lat. A co z tego wyszło? Literacka hucpa, jako się rzekło.

W opowieści Porębiak o końcówce lat 90. jest nieco sentymentu za tamtymi czasami i sporo zgryźliwych uwag na temat przaśnego polskiego konsumpcjonizmu. Świetnie, pojawia się jednak pytanie proste, acz zasadnicze: po co autorka o tym napisała? Przecież ten okres był w naszej prozie opisywany wielokrotnie i na rozmaite sposoby. Czyżby Porębiak znalazła nowy punkt widzenia, wykoncypowała tekstowy (u)chwyt, pozwalający dobrać się do czegoś, co innym pisarzom umknęło? Otóż nie. W gruncie rzeczy „Koniec świata” nie jest niczym innym niż katalogiem nazw, marek, gadżetów, zespołów muzycznych i tym podobnych (katalogiem wyprzedażowym…) kojarzonych ze schyłkiem lat 90., raczej nudnym (szczególnie dla kogoś, kto te lata przeżył w miarę świadomie). Refleksja nad fenomenem konsumpcjonizmu ogranicza się w tej powieści do oczywistego stwierdzenia, że pogoń za dobrami ma wielką moc uwodzenia ludzi, szczególnie tych, odciętych przez dziesięciolecia od kolorowego „raju” zachodniej kultury. Prawdę rzekłszy, inna być nie może, bo rzeczywistość końca lat 90. jest w tej książce ukazywana z punktu widzenia ludzi młodych, albo bardzo młodych, którzy na dodatek niewiele mają w głowie, bo interesuje ich głównie dobra zabawa i wspomniane „przygody”. Inna sprawa, że akurat mnie ten czas kojarzy się zupełnie inaczej niż Porębiak, ale to już opowieść na zupełnie inny tekst.

Wydawać się może, że powieść drogi jest formą lekką, łatwą i przyjemną, bo motyw podróży/wędrówki daje tekstowi mocny szkielet, który udźwignąć może wszystko. Nic bardziej mylnego. Jeśli ów szkielet obciąży się nadmiernie, z pewnością runie, jak to się stało w „Końcu świata”. Porębiak radośnie rozplenia w powieści tekstowy chaos, umieszczając w niej, co tylko przyszło pod palce klepiące w klawiaturę. Motywy à la świętej pamięci proza zaangażowana? Czemu nie. Wątek sensacyjny? Pewnie, w końcu kryminały teraz są w modzie. Fragmenty prozy alkoholowo-imprezowej z nadmorskim kurortem w tle? To się zawsze sprawdza. Polska wersja „Beverly Hills, 90210”? Też się przyda. I tak dalej, i w ten deseń. A do tego odczucie chaosu jest w tej książce tym dotkliwsze, że przedstawiona w niej historia nie zmierza ku żadnemu wyrazistemu domknięciu.

W końcu, styl… Jak mi się wydaje, Porębiak chciała się pościgać z Dorotą Masłowską, próbując stworzyć miks rozmaitych języków i socjolektów. Do tego trzeba mieć jednak absolutny słuch językowy i spore wyczucie słowa, czego autorce „Końca świata” wyraźnie nie dostaje. Oto próbki: „Jakby już nic nie miało się stać, ale nie poddawałem się, bo z prawie każdej sytuacji umiem wyciągnąć przydarzającą się okazję” (s. 24); „Razem z unoszącym mnie dudnieniem basów, unoszących całą Ziemię, zmuszających do skakania, razem z wyłaniającą się z basów muzyką wpadałem w trans Disco Factory – pizzeria Bambola – pepsi cola, zakrzywienie czasoprzestrzeni, tęczowa, opalizująca dziura we wszechświecie, w której przypadkiem się znaleźliśmy. Betonowe zimne mury i stalowe, zimne techno, ciepło ludzi, ciepło zapachów i nagrzanego piachu. Wchodziliśmy do środka i chociaż kontakt był słabszy, to starałem się zauważyć, co jest obok, co zdobi trans, wprowadza w zakrzywienie” (s. 110). Miało być odjazdowo i efektownie, wyszło jeno koślawie.

Przewidywane końce świata nadchodzą i odchodzą. Bez śladu. Podobnie stanie się z książką Porębiak. Za kilka miesięcy nikt już o niej nie będzie pamiętał.