ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (222) / 2013

Grzegorz Krzymianowski,

O WYŻSZOŚCI FUTBOLU NAD LITERATURĄ (I ODWROTNIE)

A A A
Felieton
Rzadko rozumiemy swoje natręctwa – ostatecznie jednak natręctwa nie są od tego, aby je rozumieć, lecz żeby im ulegać. Zakradają się cichaczem, wślizgują w nas, zakorzeniają i rozrastają do chwili, gdy stają się niemożliwe do usunięcia. Nie kontrolujemy ich – to one kontrolują nas, podstępnie prowadząc na krótkim postronku maskowanego szaleństwa. Osobiście przez trzy dziesiątki lat dorobiłem się dwóch osobliwych manii, które, jak sądzę, będą mi towarzyszyły przez resztę życia: wiary w piłkę nożną i w literaturę.

Moja pierwsza miłość była namolna i namiętna, całkowicie pozbawiona wstydu (przynajmniej do czasu), jak to bywa tylko wtedy, gdy w nasze uczucia nie zdążą się jeszcze wtrącić wyrachowanie, rozwaga i inni ludzie. Przywołując rzewną myśl Chateaubrianda z „Dzienników zza grobu”, mógłbym więc powiedzieć, że piłka nożna zawładnęła mną w czasach, kiedy między mną a moimi przyjemnościami panowała harmonia. Z kolei mój romans z literaturą miał na samym początku posmak czegoś wstydliwego, a nawet źle widzianego, z czym nie należało się obnosić przed rówieśnikami, zwłaszcza zaś kolegami z boiska, z którymi, broniąc honoru przesławnego Włókniarza Konstantynów, co tydzień stawałem ramię w ramię przeciwko Jutrzence Bychlew czy Nerowi Poddębice.

Później, o dobry bożku Paradoksie!, sytuacja całkowicie się odmieniła – charakterystyczna egzaltacja, na którą uwielbiają (a w każdym razie uwielbiali w czasach przedironicznych) licytować się młodzi ludzie z tak zwanym zacięciem artystycznym, skłaniała mnie do dyskretnego milczenia na temat mojej futbolowej obsesji. Zapewne nie bez znaczenia były tu także egzaltacje innego, bardziej fizjologicznego typu (jak to nie bez racji napisał Nick Hornby: „Powiedz myślącej kobiecie o swoim zamiłowaniu do futbolu, a otrzymasz otrzeźwiający wykład damskiej koncepcji mężczyzny”). Przez dłuższy czas nie potrafiłem więc uwolnić się od myśli (dość właściwej tak zwanym intelektualistom, a zwłaszcza tak zwanym intelektualistkom), że futbol jest po prostu rozrywką niższego rzędu, akuratną dla jakiegoś pośledniego gatunku istot ludzkich, a nie człowieka, który akurat przeżywa niezdrową fascynację równie niezdrowym Dostojewskim.

W sumie w wahaniach tych nie było nic dziwnego – futbol i literatura rzadko idą ze sobą w parze. Oczywiście zdarzają się powszechnie znane wyjątki: piękną grą, jak nazywają swój największy wynalazek Anglicy, fascynowali się Camus i Kapuściński, kilka akapitów poświęcili jej także – choć w osobliwym tonie – nawet Nabokov i Joyce. A Jerzy Pilch posunął się nawet w „Dzienniku” do wygłoszenia kazania: „kto nie zna uczucia, jakie ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze w siatce obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym. Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie nigdy”.

Choć pod opinią autora „Bezpowrotnie utraconej leworęczności” jestem skłonny podpisać się obiema rękoma, to uważam, że zajmowanie się literaturą i piłką ma jednak w sobie coś schizofrenicznego, wskazuje na jakieś rozdwojenie osobowości, na występowanie w człowieku tajemniczej biegunowości pożądań i pragnień. Bo natura futbolu i natura literatury są z gruntu odmienne: tu króluje ekstrawertyczność, tam introwertyczność, tu tłum, tam wsobność, tu zespołowość, tam indywidualizm, naoczność kontra skrytość. Jeśli więc ktoś pielęgnuje obie te manie, to jego charakterowi zapewne daleko do spójności. Takiemu komuś raz się chce jednego, raz drugiego, raz marzy o zespoleniu z tłumem, raz zaszyłby się w mysiej noże przed najbliższym przyjacielem, nie wspominając już o matkach, żonach i kochankach. Taki ktoś przypomina bardziej wielokolorowy bohomaz, szmacianą lalkę uszytą ze ścinków różnych materiałów niż solidną, wykończoną, integralną osobowość – co w końcu jest celem i marzeniem większości z nas.

Po latach zmagań i wahań, gdy w końcu jako tako pogodziłem się z faktem, że ani futbolu, ani literatury z życia już chyba nie wyeliminuję i nie zapanuję nad tą dwojakością, mogę więc wyznać, że w gruncie rzeczy zawsze uważałem boiskowe zmagania za niedyskursywne dzieło sztuki, które można starać się opisać tylko za pomocą metafory. Piłka nożna przypomina mi w tym muzykę, drużyna piłkarska zaś ma w moich oczach coś z orkiestry (metafora nędzna, ale trafna), zwłaszcza ze względu na efekt synergii – współdziałania elementów, których suma tworzy jakość znaczniejszą, niż wynikałoby to ze zwykłego dodawania wartości poszczególnych części. Gdybym więc kiedykolwiek został postawiony przed koniecznością rozstrzygnięcia dylematu, w kim tkwi więcej geniuszu: w Messim czy Joyce’ie, Maradonie czy Nabokovie, miałbym nie lada problem. Podobnie jak miałbym problem, gdyby jakiś nadmiernie łaskawy i szczodry bóg postawił mnie przed nieludzkim wyborem, którym z nich wolałbym zostać.

Doczesne przewagi futbolu są wprawdzie oczywiste – nie trzeba porównywać warunków lokalowych, aut ani garderoby przedstawicieli obu profesji, by dojść do słusznego wniosku, że piłkarzom zasadniczo żyje się przyjemniej i bardziej komfortowo. Nie od rzeczy będzie wspomnieć też o pewnym drobiazgu – piłkarz, właśnie jak muzyk czy aktor teatralny, swoją sztukę konfrontuje z publicznością na żywo, w trakcie jej stwarzania; człowiek pióra może co najwyżej po dłuższym czasie przekonać się, czy rok albo dwa pracy nie poszły przypadkiem na marne.

Niemniej jednak nie tylko metafizyczna tęsknota za wiecznością, obecna w literaturze, skłaniałaby mnie do wahań; literatura ma bowiem nad futbolem również jedną poważną przewagę doczesną – nadzieje i złudzenia z nią związane można pielęgnować naprawdę długo. A to ma pewne znaczenie, bo nadzieja i złudzenia to dwa wehikuły, które pozwalają nam przeć w stronę przyszłości bez specjalnej paniki. W piłce otchłań zbliża się niebezpiecznie szybko – wiek średni to dla futbolisty zmierzch, po którym następuje czarna otchłań nowego życia. Tymczasem dla człowieka pióra to zwykle tylko okres weryfikacji swoich wcześniejszych wyobrażeń na temat funkcjonowania świata i zdobywania świadomości ograniczeń własnego talentu. Innymi słowy, jeśli w wieku dwudziestu lat nie zostałeś futbolową gwiazdą, szanse na to spadają do zera, za to będąc trzydziestoletnim twórcą bez dorobku, nadal wszystko przed tobą. Podejmując kolejne próby pisarskie, bardzo długo można wszak żywić nadzieje – wsparte nielichymi przykładami z historii literatury – że w końcu i nas nawiedzi daimonion, że geniusz, który przecież większość ludzi pióra w sobie przeczuwa, w końcu się uzewnętrzni, porzuci przyrodzoną mu wstydliwość i umiarkowanie i wypowie się pełnym głosem, za naszym skromnym pośrednictwem, rzecz jasna. Kiedy ma się trzydzieści pięć lat, a za sobą niezrealizowane futbolowe ambicje, ta myśl może stanowić pewną pociechę.