
MIASTO KOBIET
A
A
A
Spokojne i poukładane życie w małej kolumbijskiej osadzie o nazwie Mariquita zostaje gwałtownie zburzone – oto bezwzględni partyzanci wcielają w swoje szeregi wszystkich mężczyzn (zabijając od razu tych, którzy protestują). W osadzie zostają same kobiety, ksiądz oraz dwóch młodych chłopców: jeden ocalał dzięki przebraniu, a drugi przez swoją chwilową nieobecność. Wydaje się, że wioska nie jest w stanie funkcjonować bez mężczyzn. Jednak bohaterki podejmują rozpaczliwą walkę o ocalenie swego świata oraz siebie samych. I właśnie o tej próbie ocalenia traktuje książka Jamesa Cañóna „Opowieści z miasta wdów i kroniki z ziemi mężczyzn”, stanowiąca całkiem udany, a na pewno wyrafinowany literacko debiut.
Szukając nawiązań intertekstualnych, nie sposób pominąć „Stu lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza (zresztą Cañón już na początku sam naprowadza na taki trop, każąc jednemu z drugoplanowych bohaterów czytać wciąż od nowa właśnie tę powieść). Jednak podobieństwo nie ogranicza się tu do zbliżonego miejsca akcji (kolumbijska wioska w zasadzie odcięta od świata) czy nawet elementów realizmu magicznego (w debiutanckiej książce Cañóna dosyć śladowych). Warto przypomnieć postać Urszuli Iguaran – silnej i zdeterminowanej protoplastki rodu Buendia, która nie tylko starała się trzymać w ryzach rodzinne gniazdo, ale – co w kontekście debiutu Cañóna najważniejsze – zbuntowała się przeciwko jarzmu, jakie w czasie wojny domowej narzucił lokalnej społeczności jej wnuk, Arcadio Buendia. Wydaje się, że to właśnie Urszula, po której śmierci świat Macondo oraz dom rodzinny zaczęły się powoli rozpadać, jest patronką bohaterek „Opowieści z miasta wdów…”
W pierwszym rozdziale powieści Cañóna jeden z partyzantów – na chwilę przed próbą dokonania gwałtu na przebranym za dziewczynę synu Victorii Moralesowej – stwierdza: „Kobiety nic nie mają (…). W tym kraju rządzą mężczyźni i inaczej nigdy nie będzie”. Historia opisana w debiucie kolumbijskiego pisarza przedstawia długą i ciężką drogę, jaką muszą przejść kobiety, aby móc zaprzeczyć tym słowom. Rzeczywiście w początkowym okresie po zniknięciu mężczyzn Mariquita wyraźnie podupada, stając się czymś na kształt czyśćca – ulice toną w śmieciach, brakuje bieżącej wody, nie ma prądu, panuje głód, szerzą się epidemie, a w końcu nawet zamiera czas, wprowadzając zupełny chaos. Rosalba viuda de Patiño, wdowa po sierżancie policji, która zostaje mianowana naczelniczką osady, nie może sobie poradzić z piętrzącymi się problemami. Tworzy jedynie nic niewnoszące bezsensowne listy (stanowiące swoistą kronikę dziejów wioski od czasu zniknięcia mężczyzn), wydaje nietrafione dekrety, ustanawia chybione prawa i właściwie nie potrafi przewodzić grupą – nawet przemówienia nie są jej mocną stroną. Za wszelką cenę stara się utrzymać powierzone stanowisko – obawia się równie silnych bądź wpływowych osobowości. Zresztą z początku większość bohaterów dba jedynie o własne interesy i przyjemności – zupełnie niekompetentna, acz dość przebiegła Rosalba napawa się władzą, hipokryta w sutannie, el padre Rafael, chce ulżyć własnemu popędowi rzekomo w imię ocalenia osady (i dlatego próbuje bezskutecznie zapłodnić kilkadziesiąt kobiet), żona fryzjera, Francesca, obnosi się z nieoczekiwanym bogactwem (co skazuje ją na ostracyzm), a miejscowe stare panny, oddają swe wdzięki przejezdnym mężczyznom za odrobinę czułości i drobne prezenty, celowo robiąc przy tym konkurencję całkiem dobrze prosperującemu miejscowemu domowi publicznemu La Casa de Emilia.
Wszystko radykalnie się zmienia, gdy naczelniczka zrozumie, że tylko zgodnie współdziałając, mieszkańcy mogą ocalić swą wioskę i prowadzić względnie wygodne życie. To właśnie ona – w przypływie nagłego olśnienia – w pierwszym naprawdę rzeczowym wystąpieniu zwróci się do tych, którzy na fali rozgoryczenia zechcą opuścić Mariquitę: „Naprawdę myślicie, że za górami czeka na was raj bez przemocy i biedy? (…) Takie miejsce musicie sobie sami stworzyć. I nie wystarczy do tego garstka ludzi. Do tego trzeba całej wspólnoty”. Od tej pory wszyscy wspólnie próbują stworzyć nowy wspaniały świat, komunę, gdzie każdy ma swoje miejsce i zajęcie i w której większość – pomimo początkowych oporów – doskonale się odnajduje. Mieszkanki Nowej Mariquity (będącej jeśli nie rajem, to utopią) zarówno poprzez samowystarczalność jak i satysfakcjonujące związki lesbijskie stawiają wyzwanie porządkowi społecznemu (wedle którego rolą mężczyzny była dominacja, a kobiety – wierne trwanie przy małżonku i bezgraniczna podległość), a nawet odwiecznym prawom kultury (czas mierzony jest nie według tradycyjnego kalendarza, a przy użyciu systemu „drabin”, „słońc” i cyklów menstruacyjnych), przestają szukać oparcia w Bogu (naczelniczka powie: „To tylko puste słowo, tak jak „kościół” […]. Bez Boga nie ma nieba ani piekła. Życie jest lepsze”), znajdując je w prawach natury. Szczęśliwa kraina szybko obrasta w legendę, którą chce zbadać Gordon Smith, dociekliwy amerykański dziennikarz. Jest to postać szczególna, gdyż łączy oba światy: kobiet i mężczyzn. To on najpierw przeprowadza wywiady z partyzantami, a potem spisuje historię Nowej Mariquity. Jego przybycie i niejako bezprawne wkroczenie w społeczność amazonek (jak powszechnie nazywa się mieszkanki utworzonej osady) z początku wydaje się katastrofą, nie mniejszą od tej, która nadeszła wraz z przymusowym wcieleniem mężczyzn w oddziały partyzanckie. To właśnie wraz z pojawieniem się Smitha ujawniają się problemy utopijnej Nowej Mariquity – część mieszkanek odczuwa na powrót pociąg fizyczny do mężczyzny, a Julia – czyli przemianowany na dziewczynę syn Moralesowej – rozkochuje w sobie przybysza. Jeszcze ważniejsze jest to, że nawet najdoskonalsza komuna bez obecności mężczyzny nie ma prawa przetrwać – wszak powoli przekwitające kobiety nie są w stanie samodzielnie urodzić potomka. Jednak choć nieoczekiwane zjawienie się mężczyzny sprawia, że twarde założenia „nowego wspaniałego świata” są zagrożone, komuna się nie rozpada. Nie rozpadnie się też, gdy jakiś czas później nieoczekiwanie wrócą ocaleni mężczyźni Mariquity – tym razem to oni będą musieli się dostosować (tylko ci, którzy zdobędą się na akceptację nowych wytycznych, staną się pełnoprawnymi członkami społeczności). Kobiety tym razem nie pozwolą sobie nic narzucić – wszak jedno z naczelnych praw nowego systemu głosi równość jednostek i płci. Powracający Restrepo oznajmi: „Jak mi Bóg miły, nie spodziewałem się, że baby same dadzą sobie radę”, co jest oczywistym odniesieniem do pogardliwych słów partyzanta o niemożliwych rządach płci uznanej za słabszą.
Bo też „Opowieści z miasta wdów…” to w gruncie rzeczy książka o kobiecym dojrzewaniu. Mieszkanki Mariquity przeważnie żyją ignorowane i poniżone w cieniu mężczyzn, niespełnione erotycznie („te monstra z rozczochranym wąsem wolały zapłacić kurwie z La Casa de Emilia niż kochać się z oddaną i porządną żoną!”). Często też są wykorzystywane i traktowane przedmiotowo (jak Ubaldina, z którą owdowiały Campo Elias ożenił się, gdyż potrzebował niańki, służącej i matki dla dorastających dzieci). Nauczone funkcjonowania przy boku despotycznych małżonków, nie potrafią odnaleźć się w rzeczywistości bez nich – nawet naczelniczka, choć twierdzi, że „Nie ma słabszej płci. Kobiety są z tej samej krwi i kości co mężczyźni. Zdrowa kobieta z całą pewnością potrafi pracować równie dobrze jak chłop, a nawet lepiej”, na początku swego urzędowania zaczyna się zastanawiać, jak na jej miejscu postąpiłby „prawdziwy mężczyzna” (i tym samym pozwala sobie na nieuczciwe poczynania). Dopiero gdy tytułowe wdowy wychodzą ze standardowych ról żon czy matek i tak naprawdę otwierają się na siebie i swoją płeć (co symbolizuje miesiączka, która z wstydliwego i bolesnego stygmatu przemienia się w święto kobiecości), zyskują trwałe poczucie własnej wartości (obrazowane z kolei przez otwarte eksponowanie nagich ciał – choć nieco przywiędłych, to i pięknych, jak zauważa przybyły amerykański reporter) i mogą stworzyć odrębną, w pełni niezależną społeczność. Innym elementem dojrzałości jest również opuszczenie tej społeczności i obranie własnej indywidualnej drogi – Julio vel Julia nie odchodzi razem z ukochanym Gordonem, a wyrusza w samodzielną podróż, aby znaleźć swoje miejsce w świecie. Wcześniej powołanie zgodnej, żeńskiej komuny nie było możliwe – nie bez przyczyny Kampania Prokreacyjna, podczas której bohaterki musiały oddać się odstręczającemu kapłanowi, nie przynosi efektów (podobnie jak późniejsze próby z udziałem homoseksualnego Santiago czy Julia, który czuje się więźniem swoim ciele). Nieprzypadkowo także dorastający chłopcy, którzy mogliby bez trudności zapłodnić mieszkanki Mariquity – i tym samym zapewnić trwanie niezmiennych zasad – przekształcają się w kobiety. Jedynie samoświadomość (oraz zdanie sobie sprawy z kobiecej samowystarczalności) może być początkiem przemian i ocalenia, a w końcu stworzenia świata, w którym panuje powszechna sprawiedliwość, a wszyscy są sobie równi bez względu na płeć. To właśnie w Nowszej Mariquicie – doskonalszej utopii, będącej pokłosiem Nowej Mariquity – rodzi się pierwszy od lat męski potomek, zamykając powieść.
Płeć oraz wiążąca się z nią seksualność to kategorie niezwykle istotne w tej historii, stąd wymagają osobnego omówienia. Postaci u Cañóna są mocno niejednoznaczne pod tym względem – Julio, choć fizycznie pozostaje mężczyzną, lepiej czuje się jako kobieta i tak też jest traktowany przez wdowy (na płeć Julia przestanie również zwracać uwagę ogarnięty pożądaniem Gordon). Ksiądz jako osoba duchowna teoretycznie ustawiony poza obszarem erotyki, jest zdolny do odbycia stosunku seksualnego, ale nie do zapłodnienia. Homoseksualny Santiago zyskuje żeński przydomek „Innej Wdowy” i tym samym zostaje niejako wykluczony z męskiego grona. Trzeba też zwrócić uwagę, że niektóre mieszkanki Mariquity reprezentują męski typ urody (jak nauczycielka Cleotilde), a ich uroda ujawnia się po świadomym uniezależnieniu od mężczyzn. Wreszcie większość bohaterek – ku własnemu zdziwieniu – tworzy zgodne związki lesbijskie.
Warto zauważyć również, że struktura powieści jest całkowicie podporządkowana przedstawionemu wyżej głównemu zamysłowi Cañóna. Obszerne rozdziały opisujące życie osamotnionych wdów i starych panien z osady przeplatają się z krótkimi fragmentami ukazującymi w formie reportażu okropności i absurdy wojny oraz beznadziejne położenie uwikłanych w nią w różnoraki sposób mężczyzn. Jednak kolumbijski pisarz nie poprzestaje na tym prostym podziale. Także to, że bohaterki najpierw próbują przetrwać praktycznie samodzielnie, a dopiero później łączą się w zwartą grupę, ma swoje odzwierciedlenie w konstrukcji „Opowieści z miasta wdów…” – pierwsze rozdziały opisują pojedyncze osoby na tle aktualnych wydarzeń: Moralesową (matkę trzech córek i przebranego syna), nieudolnie rządzącą Rosalbę Patiño, przedsiębiorczą właścicielkę lokalnego przybytku rozkoszy, doñę Emilię (staruszka pomimo nieobecności mężczyzn, próbuje zarabiać, dalej prowadząc dom publiczny), apodyktyczną nauczycielkę Cleotilde Guarnizo, nienawidzącą mężczyzn z powodu wojennej traumy, Franciscę viuda de Gomez (upokarzaną żonę miejscowego fryzjera nieoczekiwanie odnajdującą fortunę), Inną Wdowę (czyli Santiago Marína, ocalonego z przymusowego poboru, opłakującego stratę swego kochanka) oraz nastoletnią Virgelinę, która poświęca swoje dziewictwo w imię Kampanii Prokreacyjnej. Dopiero później – wraz z początkami Nowej Mariquity – rozdziały nie przedstawiają indywidualnych osób, a raczej złożony obraz całej społeczności silnych i wytrwałych kobiet.
Na zakończenie niniejszego szkicu trzeba ponownie przywołać „Sto lat samotności”, książkę niewątpliwie ważną dla debiutującego pisarza. W „Opowieściach z miasta wdów i kronikach z ziemi mężczyzn” kolumbijski prozaik nie tylko otwarcie i z szacunkiem nawiązuje do największego dzieła Gabriela Garcii Marqueza, ale również wchodzi z nim w polemikę. Wszak o ile Macondo w końcu upadło, zmiecione przez finałową apokalipsę, Nowsza Marquita trwa w pełnym rozkwicie. Można się jedynie zastanawiać, czy narodziny kolejnego przedstawiciela dominujących przez wieki mężczyzn w gruncie rzeczy nie zwiastują upadku opartej na równości utopii – trudno jednak o jednoznaczną odpowiedź. Być może tego nie wie nawet sam James Cañón.
Szukając nawiązań intertekstualnych, nie sposób pominąć „Stu lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza (zresztą Cañón już na początku sam naprowadza na taki trop, każąc jednemu z drugoplanowych bohaterów czytać wciąż od nowa właśnie tę powieść). Jednak podobieństwo nie ogranicza się tu do zbliżonego miejsca akcji (kolumbijska wioska w zasadzie odcięta od świata) czy nawet elementów realizmu magicznego (w debiutanckiej książce Cañóna dosyć śladowych). Warto przypomnieć postać Urszuli Iguaran – silnej i zdeterminowanej protoplastki rodu Buendia, która nie tylko starała się trzymać w ryzach rodzinne gniazdo, ale – co w kontekście debiutu Cañóna najważniejsze – zbuntowała się przeciwko jarzmu, jakie w czasie wojny domowej narzucił lokalnej społeczności jej wnuk, Arcadio Buendia. Wydaje się, że to właśnie Urszula, po której śmierci świat Macondo oraz dom rodzinny zaczęły się powoli rozpadać, jest patronką bohaterek „Opowieści z miasta wdów…”
W pierwszym rozdziale powieści Cañóna jeden z partyzantów – na chwilę przed próbą dokonania gwałtu na przebranym za dziewczynę synu Victorii Moralesowej – stwierdza: „Kobiety nic nie mają (…). W tym kraju rządzą mężczyźni i inaczej nigdy nie będzie”. Historia opisana w debiucie kolumbijskiego pisarza przedstawia długą i ciężką drogę, jaką muszą przejść kobiety, aby móc zaprzeczyć tym słowom. Rzeczywiście w początkowym okresie po zniknięciu mężczyzn Mariquita wyraźnie podupada, stając się czymś na kształt czyśćca – ulice toną w śmieciach, brakuje bieżącej wody, nie ma prądu, panuje głód, szerzą się epidemie, a w końcu nawet zamiera czas, wprowadzając zupełny chaos. Rosalba viuda de Patiño, wdowa po sierżancie policji, która zostaje mianowana naczelniczką osady, nie może sobie poradzić z piętrzącymi się problemami. Tworzy jedynie nic niewnoszące bezsensowne listy (stanowiące swoistą kronikę dziejów wioski od czasu zniknięcia mężczyzn), wydaje nietrafione dekrety, ustanawia chybione prawa i właściwie nie potrafi przewodzić grupą – nawet przemówienia nie są jej mocną stroną. Za wszelką cenę stara się utrzymać powierzone stanowisko – obawia się równie silnych bądź wpływowych osobowości. Zresztą z początku większość bohaterów dba jedynie o własne interesy i przyjemności – zupełnie niekompetentna, acz dość przebiegła Rosalba napawa się władzą, hipokryta w sutannie, el padre Rafael, chce ulżyć własnemu popędowi rzekomo w imię ocalenia osady (i dlatego próbuje bezskutecznie zapłodnić kilkadziesiąt kobiet), żona fryzjera, Francesca, obnosi się z nieoczekiwanym bogactwem (co skazuje ją na ostracyzm), a miejscowe stare panny, oddają swe wdzięki przejezdnym mężczyznom za odrobinę czułości i drobne prezenty, celowo robiąc przy tym konkurencję całkiem dobrze prosperującemu miejscowemu domowi publicznemu La Casa de Emilia.
Wszystko radykalnie się zmienia, gdy naczelniczka zrozumie, że tylko zgodnie współdziałając, mieszkańcy mogą ocalić swą wioskę i prowadzić względnie wygodne życie. To właśnie ona – w przypływie nagłego olśnienia – w pierwszym naprawdę rzeczowym wystąpieniu zwróci się do tych, którzy na fali rozgoryczenia zechcą opuścić Mariquitę: „Naprawdę myślicie, że za górami czeka na was raj bez przemocy i biedy? (…) Takie miejsce musicie sobie sami stworzyć. I nie wystarczy do tego garstka ludzi. Do tego trzeba całej wspólnoty”. Od tej pory wszyscy wspólnie próbują stworzyć nowy wspaniały świat, komunę, gdzie każdy ma swoje miejsce i zajęcie i w której większość – pomimo początkowych oporów – doskonale się odnajduje. Mieszkanki Nowej Mariquity (będącej jeśli nie rajem, to utopią) zarówno poprzez samowystarczalność jak i satysfakcjonujące związki lesbijskie stawiają wyzwanie porządkowi społecznemu (wedle którego rolą mężczyzny była dominacja, a kobiety – wierne trwanie przy małżonku i bezgraniczna podległość), a nawet odwiecznym prawom kultury (czas mierzony jest nie według tradycyjnego kalendarza, a przy użyciu systemu „drabin”, „słońc” i cyklów menstruacyjnych), przestają szukać oparcia w Bogu (naczelniczka powie: „To tylko puste słowo, tak jak „kościół” […]. Bez Boga nie ma nieba ani piekła. Życie jest lepsze”), znajdując je w prawach natury. Szczęśliwa kraina szybko obrasta w legendę, którą chce zbadać Gordon Smith, dociekliwy amerykański dziennikarz. Jest to postać szczególna, gdyż łączy oba światy: kobiet i mężczyzn. To on najpierw przeprowadza wywiady z partyzantami, a potem spisuje historię Nowej Mariquity. Jego przybycie i niejako bezprawne wkroczenie w społeczność amazonek (jak powszechnie nazywa się mieszkanki utworzonej osady) z początku wydaje się katastrofą, nie mniejszą od tej, która nadeszła wraz z przymusowym wcieleniem mężczyzn w oddziały partyzanckie. To właśnie wraz z pojawieniem się Smitha ujawniają się problemy utopijnej Nowej Mariquity – część mieszkanek odczuwa na powrót pociąg fizyczny do mężczyzny, a Julia – czyli przemianowany na dziewczynę syn Moralesowej – rozkochuje w sobie przybysza. Jeszcze ważniejsze jest to, że nawet najdoskonalsza komuna bez obecności mężczyzny nie ma prawa przetrwać – wszak powoli przekwitające kobiety nie są w stanie samodzielnie urodzić potomka. Jednak choć nieoczekiwane zjawienie się mężczyzny sprawia, że twarde założenia „nowego wspaniałego świata” są zagrożone, komuna się nie rozpada. Nie rozpadnie się też, gdy jakiś czas później nieoczekiwanie wrócą ocaleni mężczyźni Mariquity – tym razem to oni będą musieli się dostosować (tylko ci, którzy zdobędą się na akceptację nowych wytycznych, staną się pełnoprawnymi członkami społeczności). Kobiety tym razem nie pozwolą sobie nic narzucić – wszak jedno z naczelnych praw nowego systemu głosi równość jednostek i płci. Powracający Restrepo oznajmi: „Jak mi Bóg miły, nie spodziewałem się, że baby same dadzą sobie radę”, co jest oczywistym odniesieniem do pogardliwych słów partyzanta o niemożliwych rządach płci uznanej za słabszą.
Bo też „Opowieści z miasta wdów…” to w gruncie rzeczy książka o kobiecym dojrzewaniu. Mieszkanki Mariquity przeważnie żyją ignorowane i poniżone w cieniu mężczyzn, niespełnione erotycznie („te monstra z rozczochranym wąsem wolały zapłacić kurwie z La Casa de Emilia niż kochać się z oddaną i porządną żoną!”). Często też są wykorzystywane i traktowane przedmiotowo (jak Ubaldina, z którą owdowiały Campo Elias ożenił się, gdyż potrzebował niańki, służącej i matki dla dorastających dzieci). Nauczone funkcjonowania przy boku despotycznych małżonków, nie potrafią odnaleźć się w rzeczywistości bez nich – nawet naczelniczka, choć twierdzi, że „Nie ma słabszej płci. Kobiety są z tej samej krwi i kości co mężczyźni. Zdrowa kobieta z całą pewnością potrafi pracować równie dobrze jak chłop, a nawet lepiej”, na początku swego urzędowania zaczyna się zastanawiać, jak na jej miejscu postąpiłby „prawdziwy mężczyzna” (i tym samym pozwala sobie na nieuczciwe poczynania). Dopiero gdy tytułowe wdowy wychodzą ze standardowych ról żon czy matek i tak naprawdę otwierają się na siebie i swoją płeć (co symbolizuje miesiączka, która z wstydliwego i bolesnego stygmatu przemienia się w święto kobiecości), zyskują trwałe poczucie własnej wartości (obrazowane z kolei przez otwarte eksponowanie nagich ciał – choć nieco przywiędłych, to i pięknych, jak zauważa przybyły amerykański reporter) i mogą stworzyć odrębną, w pełni niezależną społeczność. Innym elementem dojrzałości jest również opuszczenie tej społeczności i obranie własnej indywidualnej drogi – Julio vel Julia nie odchodzi razem z ukochanym Gordonem, a wyrusza w samodzielną podróż, aby znaleźć swoje miejsce w świecie. Wcześniej powołanie zgodnej, żeńskiej komuny nie było możliwe – nie bez przyczyny Kampania Prokreacyjna, podczas której bohaterki musiały oddać się odstręczającemu kapłanowi, nie przynosi efektów (podobnie jak późniejsze próby z udziałem homoseksualnego Santiago czy Julia, który czuje się więźniem swoim ciele). Nieprzypadkowo także dorastający chłopcy, którzy mogliby bez trudności zapłodnić mieszkanki Mariquity – i tym samym zapewnić trwanie niezmiennych zasad – przekształcają się w kobiety. Jedynie samoświadomość (oraz zdanie sobie sprawy z kobiecej samowystarczalności) może być początkiem przemian i ocalenia, a w końcu stworzenia świata, w którym panuje powszechna sprawiedliwość, a wszyscy są sobie równi bez względu na płeć. To właśnie w Nowszej Mariquicie – doskonalszej utopii, będącej pokłosiem Nowej Mariquity – rodzi się pierwszy od lat męski potomek, zamykając powieść.
Płeć oraz wiążąca się z nią seksualność to kategorie niezwykle istotne w tej historii, stąd wymagają osobnego omówienia. Postaci u Cañóna są mocno niejednoznaczne pod tym względem – Julio, choć fizycznie pozostaje mężczyzną, lepiej czuje się jako kobieta i tak też jest traktowany przez wdowy (na płeć Julia przestanie również zwracać uwagę ogarnięty pożądaniem Gordon). Ksiądz jako osoba duchowna teoretycznie ustawiony poza obszarem erotyki, jest zdolny do odbycia stosunku seksualnego, ale nie do zapłodnienia. Homoseksualny Santiago zyskuje żeński przydomek „Innej Wdowy” i tym samym zostaje niejako wykluczony z męskiego grona. Trzeba też zwrócić uwagę, że niektóre mieszkanki Mariquity reprezentują męski typ urody (jak nauczycielka Cleotilde), a ich uroda ujawnia się po świadomym uniezależnieniu od mężczyzn. Wreszcie większość bohaterek – ku własnemu zdziwieniu – tworzy zgodne związki lesbijskie.
Warto zauważyć również, że struktura powieści jest całkowicie podporządkowana przedstawionemu wyżej głównemu zamysłowi Cañóna. Obszerne rozdziały opisujące życie osamotnionych wdów i starych panien z osady przeplatają się z krótkimi fragmentami ukazującymi w formie reportażu okropności i absurdy wojny oraz beznadziejne położenie uwikłanych w nią w różnoraki sposób mężczyzn. Jednak kolumbijski pisarz nie poprzestaje na tym prostym podziale. Także to, że bohaterki najpierw próbują przetrwać praktycznie samodzielnie, a dopiero później łączą się w zwartą grupę, ma swoje odzwierciedlenie w konstrukcji „Opowieści z miasta wdów…” – pierwsze rozdziały opisują pojedyncze osoby na tle aktualnych wydarzeń: Moralesową (matkę trzech córek i przebranego syna), nieudolnie rządzącą Rosalbę Patiño, przedsiębiorczą właścicielkę lokalnego przybytku rozkoszy, doñę Emilię (staruszka pomimo nieobecności mężczyzn, próbuje zarabiać, dalej prowadząc dom publiczny), apodyktyczną nauczycielkę Cleotilde Guarnizo, nienawidzącą mężczyzn z powodu wojennej traumy, Franciscę viuda de Gomez (upokarzaną żonę miejscowego fryzjera nieoczekiwanie odnajdującą fortunę), Inną Wdowę (czyli Santiago Marína, ocalonego z przymusowego poboru, opłakującego stratę swego kochanka) oraz nastoletnią Virgelinę, która poświęca swoje dziewictwo w imię Kampanii Prokreacyjnej. Dopiero później – wraz z początkami Nowej Mariquity – rozdziały nie przedstawiają indywidualnych osób, a raczej złożony obraz całej społeczności silnych i wytrwałych kobiet.
Na zakończenie niniejszego szkicu trzeba ponownie przywołać „Sto lat samotności”, książkę niewątpliwie ważną dla debiutującego pisarza. W „Opowieściach z miasta wdów i kronikach z ziemi mężczyzn” kolumbijski prozaik nie tylko otwarcie i z szacunkiem nawiązuje do największego dzieła Gabriela Garcii Marqueza, ale również wchodzi z nim w polemikę. Wszak o ile Macondo w końcu upadło, zmiecione przez finałową apokalipsę, Nowsza Marquita trwa w pełnym rozkwicie. Można się jedynie zastanawiać, czy narodziny kolejnego przedstawiciela dominujących przez wieki mężczyzn w gruncie rzeczy nie zwiastują upadku opartej na równości utopii – trudno jednak o jednoznaczną odpowiedź. Być może tego nie wie nawet sam James Cañón.
James Cañón: „Opowieści z miasta wdów i kroniki z ziemi mężczyzn”. Przeł. Katarzyna Bartuzi. Świat Książki. Warszawa 2012.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |