ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (225) / 2013

Daria Bruszewska,

APOKRYF NA TRZECIE TYSIĄCLECIE

A A A
Coetzee przyzwyczaił czytelników do świadomości, że każdy element jego prozy ma znaczenie. Takie przekonanie narzuca specyficzny tryb lektury – każe powracać do pewnych fragmentów, nie pozwala na ignorowanie żadnego wypowiedzianego przez bohaterów zdania, domaga się ciągłej czujności i gotowości do weryfikacji interpretacji, którą skłonni byśmy byli przypisać książce. Nie inaczej rzecz się ma z najnowszą prozą noblisty.

Gdyby Coetzee nie nazwał swojej powieści „Dzieciństwem Jezusa”, otrzymalibyśmy tekst będący opowieścią o wykluczeniu, poczuciu obcości, wydziedziczenia, utraty tożsamości i pamięci. Dostalibyśmy do przeczytania prozę pełną wnikliwych obserwacji, może trochę tajemniczą, odrobinę niezrozumiałą i niespójną. Poznalibyśmy bohaterów, którzy w równym stopniu fascynują i drażnią, wzbudzają sympatię i powodują zniecierpliwienie. Odbylibyśmy podróż do miejsca, które wydaje się zupełnie odrealnione, nieprzekonujące.

Noblista jednak zdecydował się nadać swojej powieści właśnie taki tytuł. Co z tego wynika? Otrzymujemy tekst, który jest opowieścią o wykluczeniu, poczuciu obcości, wydziedziczenia, utraty tożsamości i pamięci. To proza pełna wnikliwych obserwacji, tajemnicza, odrobinę niezrozumiała i niespójna. Bohaterowie wzbudzają różne emocje, fascynują i drażnią, zaś miejsce, w którym rozgrywa się akcja, jest odrealnione. Wraz z tytułem Coetzee ofiarowuje nam jednak drugi klucz do interpretacji swojej powieści. Pozwala prowadzić śledztwo, szukać w tekście wskazówek i dowodów. Dowodów, które potwierdziłyby, że mamy do czynienia z przypowieścią albo parabolą.

Nie potrzeba wiele. Na początek wystarczy rzut oka na język, którym posługuje się narrator: proste, krótkie zdania. Później zarysowująca się fabuła – tajemnicze okoliczności pojawienia się na świecie (w nowym świecie, w świecie przedstawionym) małego chłopca, któremu towarzyszy pozbawiony przeszłości mężczyzna. Ten pierwszy, pięcioletni David, ma niezwykłą osobowość, jest inteligentny i pełen empatii, ale w sprzyjających temu warunkach wykazuje się też krnąbrnością i rozkapryszeniem. Ten drugi, Simón, starszy od swojego podopiecznego o około czterdzieści lat, czuje się zagubiony w nowej rzeczywistości. Postanowił zatroszczyć się o pozbawionego rodziców malca, ale wie doskonale, że nie będzie to zadanie łatwe. Autor przedstawia nam bohaterów w momencie, w którym obydwaj pojawiają się w ośrodku dla nowoprzybyłych emigrantów i natychmiast trafiają w wir biurokratycznej machiny. Nie ma dla nich miejsca.

Bohaterowie wydają się nie wiedzieć, skąd dokładnie przychodzą. Novilla, miejscowość, w której zamieszkują, właściwie nie jest geograficznie zlokalizowana, przez co nabiera ona charakteru symbolicznego i uniwersalnego. Zasiedlający ją ludzie reprezentują inny sposób życia niż ten, z którym byli oswojeni dwaj przybysze. Tu nikt nie jest stąd. I chociaż każdy ma inną historię, nikt jej już nie pamięta. Pogodzili się ze swoim syzyfowym losem i noszą go niczym tarczę. Tworzą wspólnotę, która zbudowana jest na przekonaniu, że człowiek powinien mieć tylko tyle, ile jest mu niezbędne. Dotyczy to również wspomnień i wiedzy o sobie samym. Nie bez powodu Simón, nie potrafiący odnaleźć się w nowej sytuacji, zauważa: „Nie przykładam żadnej wagi do moich zmęczonych, starych wspomnień. (…) to tylko brzemię. (…) tym, czego nie chcę się wyrzec, jest coś innego: nie same wspomnienia, ale poczucie zadomowienia w dawnym ciele, ciele przesiąkniętym przeszłością”. Jego przyjaciółka, Elena, ripostuje: „[Dzieci] nie są wytworami pamięci. Dzieci żyją w teraźniejszości, a nie w przeszłości. Dlaczego nie miałbyś brać z nich przykładu?” (s. 160). Kwestia niepamięci znajduje swoje odbicie w niejednoznacznym doświadczaniu czegoś w rodzaju bezczasu – w Novilli niechętnie podchodzi się do zmian. Być może dlatego, że wyznaczałyby one nowe ery w dziejach tego miasteczka.

Od pierwszych stron książki (a nawet od tytułu), Coetzee pozwala nam myśleć, że doskonale znamy tę historię. Każdy jego fabularny ruch jest bogaty w biblijne odniesienia i kulturowe znaczenia. Począwszy od konieczności nocowania w niezbyt wyrafinowanym miejscu, przez niesamowitą historię macierzyństwa, nieoczywisty charakter związku opiekunów Davida, aż do ucieczki przed zagrożeniem, które może spaść na chłopca. Także imiona bohaterów, nadane im wraz z nowymi dokumentami tożsamości już po przeprawieniu się przez morze, zza którego przybywają, odsyłają nas do konkretnych rejestrów symboli, sugerują czytelnikowi możliwości interpretacji postaci. Nie oznacza to jednak, że Coetzee nie pozwala sobie na grę z czytelnikiem. Wydaje się bowiem, że kiedy tylko gotowi jesteśmy zgodzić się z formułowanymi przez autora podpowiedziami, ten natychmiast podsuwa nam inne, które każą na nowo zagłębić się w problematykę powieści. Kim bowiem jest tytułowy Jezus? Chłopcem, który pisze „Ja jestem prawdą”? Który deklaruje gotowość i chęć uzdrawiania? Dla którego matką staje się kobieta, która nigdy nie dzieliła łoża z jego ojcem? Pięciolatkiem, który obdarzony jest pewnością siebie godną proroka? A może skojarzenie z Jezusem budzić powinien Simón? Człowiek, który dzieciństwo ma już za sobą, ale na skutek pamięciowego oczyszczenia, staje się na nowo – swoiście pojmowaną – czystą kartką? Przecież to w jego wypowiedziach znajdziemy wyraz największej troski – o chłopca, którego opiekunem się czuje, o współpracowników, którym chce ulżyć w ciężkiej doli. Jego postawa wyraża głęboki humanizm – ale nie ten, który, odmieniany współcześnie przez wszystkie przypadki, zdołał się już nieco zdewaluować, zbanalizować. Simón jest postacią, która wzbudza szacunek swoją niezłomnością, skromnością. W odróżnieniu od swojego podopiecznego, nie epatuje własną niezwykłością. Z pokorą znosi los, który mu przypadł, choć nie chce zrezygnować z namiętności i marzeń o życiu, które płynęłoby w mniej uśpionej atmosferze, niż ta, którą oferuje Novilla.

Ciekawą kwestią, na którą zwraca uwagę Coetzee, jest problem komunikowania i funkcjonowania w świecie dosłowności. Simónowi brakuje ironii, która sprawiała, że świat nabierał dwoistości, z niepokojem patrzy na ludzi, którzy wydają się w pełni zadowoleni z tego, co przypadło im w udziale. Żyją w sposób, w jaki mówią – prosto i bez zbędnych ozdobników. W Novilli nie ma miejsca dla pragnień, a więc nie ma miejsca dla życia, wydaje się mówić noblista. Stoicyzm mieszkańców, ich zgoda na świat, wzbudzają w nowoprzybyłych bohaterach rodzaj buntu. Bezpieczeństwo i spokój, z założenia przecież zbawienne dla ludzi „po przejściach”, szybko okazują się zagrożeniem dla potrzeby indywidualności. Doskonałą ilustracją potrzeby wiary w świat, który ma więcej do zaoferowania, w świat niejednoznaczny i niedosłowny, pełen fantazji, jest czytana przez Simóna i Davida książka – „Don Kichot”.

Problem z najnowszą prozą autora „Hańby” polega na dziwnej nieprzystawalności utworu do czasów, w których mamy okazję go czytać. Wydaje się bowiem, że coraz trudniej pochylić się nad powieścią tak jawnie patetyczną, żonglującą filozoficznymi wtrętami, religijnymi odniesieniami i hasłami, które budzą podejrzliwość albo znudzenie. Nie oznacza to jednak, że „Dzieciństwo Jezusa” jest słabszym dziełem jednego z najważniejszych żyjących pisarzy. Skłonna byłabym raczej twierdzić, że jest doskonałym dowodem na to, że Coetzee obserwuje współczesny świat i wystawia mu świadectwo. Wypowiedź Simóna: „pod okiem Boga nie ma przypadkowych liczb. Ale my nie żyjemy pod okiem Boga. W świecie, w którym żyjemy, istnieją przypadkowe liczby, przypadkowe imiona i przypadkowe zdarzenia” (s. 299), tym razem nie doczekuje się komentarza. Coetzee nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
John Maxwell Coetzee: „Dzieciństwo Jezusa”. Przeł. Mieczysław Godyń. Wydawnictwo Znak. Kraków 2013.