
DYSKRETNY UROK REAKCJI, CZYLI O POŻYTKACH PŁYNĄCYCH Z 'GÓR PARNASU'
A
A
A
Miłosza poznawałem w tym newralgicznym wieku, gdy człowiek dopiero sam siebie poszukuje, przedziera się przez chaos sprzecznych wrażeń i planów, wylewa fundamenty, na których później będzie stał chwiejny gmach jego osobowości. Przeczytałem autora „Ziemi Ulro” dość gruntownie – oczywiście gruntownie na tyle, na ile jest to możliwe, gdy za lekturę pism człowieka w słusznym wieku bierze się ktoś, kto o tak zwanym życiu wie naprawdę niewiele. Jestem więc poniekąd Miłosza dłużnikiem, bo w przeciwieństwie do wielu innych pisarzy, których hołubiłem (i nadal hołubię), nie był akuszerem egzystencjalnych niepokojów, lecz wprowadzał w moje życie jakiś porządek, a choćby zdrowy dystans. Zresztą, to zdanie łatwe do obalenia, bo Miłosz to przecież piewca istnienia mocno podejrzliwy – czy chodzi o uroki tak zwanej natury, czy tryumfy cywilizacyjne, nie wspominając już o czymś, co można by nazwać istotą człowieka – i nie przypadkiem w młodości po drodze mu było z katastrofizmem. A jak udowadniają „Góry Parnasu”, ta antyutopijna skłonność była u niego żywa również i później.
„Góry Parnasu” to rzecz osobliwa, nie tylko z tego powodu, że wychynęła z literackiego niebytu całkiem niespodziewanie, a wskrzeszona została – wybaczcie Państwo tę oczywistość – tylko dlatego, że chroni ją wysoki status Autora. Nie jest winą Autora (o ile rzecz jasna nie zakładamy, że duch Miłosza natchnął księgowych Krytyki Politycznej), że tę porzuconą i osieroconą rzecz wydano. W końcu trudno wymagać od pisarzy – choć oczywiście gesty takie mają swój urok – by przed śmiercią skazywali na całopalenie swe mniej udane dzieci. Co nie zmienia faktu, że ów utwór-widmo, a może utwór-embrion, to dzieło chrome i niedowarzone. Nie ma tu w zasadzie fabuły, co najwyżej zarys, szkic czy odblask świata, który Miłosz zaczął powoływać do istnienia, by nagle stracić do niego przekonanie i porzucić go w stanie chaosu. Te kilkadziesiąt stron ma zatem przede wszystkim wartość archeologiczną i rozpatrywanie ich jako dzieła osobnego mija się w zasadzie z celem. Nie przypadkiem najwartościowszym momentem tego wydawnictwa jest przedmowa samego autora. I nie przypadkiem najlepiej czytać „Góry Parnasu” równolegle z eseistyką Miłosza, zwłaszcza jako apendyks do „Widzeń nad Zatoką San Francisco”. Bo tylko w kontekście diagnozy, którą postawił Miłosz współczesności – zwłaszcza w jej wersji amerykańskiej, jako że to z nią się konfrontował – da się chyba zrozumieć ton schyłku pobrzmiewający w jego łże-powieści: „Urodzić się na statku dążącym nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, wyrastać dowiadując się, że nie ma i nigdy nie będzie żadnego portu. Ziemia płynęła czy wirowała, czy sunęła […] a jej pasażerowie zajmowali się tym, co język malowniczo, choć lekkomyślnie określił jako zabijanie czasu […] Czas przerażał i obrażał, należało go zniszczyć i zastąpić intensywnością doznań każdej chwili, tak żeby wiele mogło się zdarzyć, zanim wskazówki zegara wskażą upływ minuty. Mieszkańcy ziemskiego państwa, jeżeli komunikowali się ze sobą, to tylko żeby zapytać: »co czujesz?«, ale ponieważ nie da się tego wyrazić w słowach, najczęściej milczeli”.
Miłosz na własne oczy obserwował amerykańską rewoltę lat sześćdziesiątych i odnosił się do niej nieufnie – ruch hippisowski uznawał za zjawisko antykulturowe, a jego skierowany przeciw racjonalnemu poznaniu system wartości miał zdaniem autora „Traktatu moralnego” godzić w podstawy cywilizacyjne Zachodu. Nie jest to punkt widzenia, którego nie dałoby się obronić – nawet jeśli lęki, którym Miłosz daje dojść do głosu w „Górach Parnasu”, są znane literaturze nie tyle od czasów Zamiatina i Huxleya, co Lukrecjusza. Jeśli robi na nas wrażenie Michael Houellebecq – a przecież robi, nawet jeśli irytuje – to równie żywo winniśmy reagować na Miłosza. „Bezsensowna materialność, bezsensowna brutalność”, o której wspomina poeta, kreśląc swą wizję przyszłości, to przecież stałe tematy Francuza. Raporty obu pisarzy o stanie świata są bowiem zaskakująco zbieżne i w zależności od perspektywy, z jakiej je czytać, wydają się albo niezwykle celne, albo zadziwiająco infantylne. Osobista optyka jest tu decydująca – to od niej zależy, czy czarna wizja ludzkości pogrążonej w samotności, bezsensie wyłącznie biologicznej egzystencji i rozpaczliwej pogoni za zatraceniem („wzbogacić pojęcie zabawy i zająć nią wszystkie dzieci od lat siedemnastu do dwudziestu pięciu, dla których brakowało przecie zatrudnienia” – pomysł wyrugowanej z transcendencji ludzkości na samą siebie wedle Miłosza) uzna się za rodzaj świeckiego millenaryzmu, czy też tylko lekko zakrzywione odbicie naszego świata.
Ale są też inne – powiedziałbym, że większe – pożytki z „Gór Parnasu” niż tylko rozkosze płynące z wyceny przenikliwości (lub jej braku) noblisty. Miłosz bowiem w przedmowie do książki – przedmowie, która jest w zasadzie usprawiedliwieniem – postuluje nowy widmowy gatunek literacki, obejmujący utwory, które dla dobra literatury nie powstały: „Czytelnik zechce […] ocenić zwycięstwo autora godne naśladowania: zamiast dodawać jeszcze jedną powieść do ich nadmiaru, zalęgającego półki księgarń, umiał się w porę powstrzymać”. W zasadzie nikt więc nie spuentował „Gór Parnasu” lepiej niż ich Autor i uznać to trzeba za rzadki tryumf w nierównym boju, który pisarze toczą zwykle z własnym ego.
Nasz świat zapewne nie byłby wiele lepszy, gdyby spora część wszelkiego autoramentu twórców – w tym zapewne niżej podpisany – narzuciła sobie podobne wędzidło, bo na jego kształt literatura ma wpływ coraz bardziej znikomy; ale prawdą jest, że chaos wywiedziony z nadpodaży warto ograniczać choćby we własnym zakresie. „Kiedyś wiele rozprawiano o »twórcach« i »odbiorcach«, teraz jednak wyrazy te stały się całkiem bezużyteczne, jako że pozostali sami »twórcy«, jeżeli wyłączymy tę część ludzkiego gatunku, która zajmowała się tylko zarobkiem, sexem i nadmorskim myślistwem. Była to jakby olbrzymia hala z ustawionymi w niej nieskończonymi rzędami fortepianów: każdy grał na swoim fortepianie, starając się innych zagłuszyć, a w ogólnym zgiełku, nawet przestając grać na chwilę, słyszał tylko najbliższego sąsiada”. I to może wartość największa „Gór Parnasu” i największa nauka z nich płynąca – warto przeczytać sobie ten fragment, zanim wyśle się kolejny maszynopis do wydawcy. Bo samowyrzeczenie może stać się paradoksalnym wyznaniem wiary w literaturę. Już nie wspominając o tym, że w świecie rozmytych granic wiara w hierarchię jest aktem godnym polecenia dla przekornych dusz o wywrotowych skłonnościach.
„Góry Parnasu” to rzecz osobliwa, nie tylko z tego powodu, że wychynęła z literackiego niebytu całkiem niespodziewanie, a wskrzeszona została – wybaczcie Państwo tę oczywistość – tylko dlatego, że chroni ją wysoki status Autora. Nie jest winą Autora (o ile rzecz jasna nie zakładamy, że duch Miłosza natchnął księgowych Krytyki Politycznej), że tę porzuconą i osieroconą rzecz wydano. W końcu trudno wymagać od pisarzy – choć oczywiście gesty takie mają swój urok – by przed śmiercią skazywali na całopalenie swe mniej udane dzieci. Co nie zmienia faktu, że ów utwór-widmo, a może utwór-embrion, to dzieło chrome i niedowarzone. Nie ma tu w zasadzie fabuły, co najwyżej zarys, szkic czy odblask świata, który Miłosz zaczął powoływać do istnienia, by nagle stracić do niego przekonanie i porzucić go w stanie chaosu. Te kilkadziesiąt stron ma zatem przede wszystkim wartość archeologiczną i rozpatrywanie ich jako dzieła osobnego mija się w zasadzie z celem. Nie przypadkiem najwartościowszym momentem tego wydawnictwa jest przedmowa samego autora. I nie przypadkiem najlepiej czytać „Góry Parnasu” równolegle z eseistyką Miłosza, zwłaszcza jako apendyks do „Widzeń nad Zatoką San Francisco”. Bo tylko w kontekście diagnozy, którą postawił Miłosz współczesności – zwłaszcza w jej wersji amerykańskiej, jako że to z nią się konfrontował – da się chyba zrozumieć ton schyłku pobrzmiewający w jego łże-powieści: „Urodzić się na statku dążącym nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd, wyrastać dowiadując się, że nie ma i nigdy nie będzie żadnego portu. Ziemia płynęła czy wirowała, czy sunęła […] a jej pasażerowie zajmowali się tym, co język malowniczo, choć lekkomyślnie określił jako zabijanie czasu […] Czas przerażał i obrażał, należało go zniszczyć i zastąpić intensywnością doznań każdej chwili, tak żeby wiele mogło się zdarzyć, zanim wskazówki zegara wskażą upływ minuty. Mieszkańcy ziemskiego państwa, jeżeli komunikowali się ze sobą, to tylko żeby zapytać: »co czujesz?«, ale ponieważ nie da się tego wyrazić w słowach, najczęściej milczeli”.
Miłosz na własne oczy obserwował amerykańską rewoltę lat sześćdziesiątych i odnosił się do niej nieufnie – ruch hippisowski uznawał za zjawisko antykulturowe, a jego skierowany przeciw racjonalnemu poznaniu system wartości miał zdaniem autora „Traktatu moralnego” godzić w podstawy cywilizacyjne Zachodu. Nie jest to punkt widzenia, którego nie dałoby się obronić – nawet jeśli lęki, którym Miłosz daje dojść do głosu w „Górach Parnasu”, są znane literaturze nie tyle od czasów Zamiatina i Huxleya, co Lukrecjusza. Jeśli robi na nas wrażenie Michael Houellebecq – a przecież robi, nawet jeśli irytuje – to równie żywo winniśmy reagować na Miłosza. „Bezsensowna materialność, bezsensowna brutalność”, o której wspomina poeta, kreśląc swą wizję przyszłości, to przecież stałe tematy Francuza. Raporty obu pisarzy o stanie świata są bowiem zaskakująco zbieżne i w zależności od perspektywy, z jakiej je czytać, wydają się albo niezwykle celne, albo zadziwiająco infantylne. Osobista optyka jest tu decydująca – to od niej zależy, czy czarna wizja ludzkości pogrążonej w samotności, bezsensie wyłącznie biologicznej egzystencji i rozpaczliwej pogoni za zatraceniem („wzbogacić pojęcie zabawy i zająć nią wszystkie dzieci od lat siedemnastu do dwudziestu pięciu, dla których brakowało przecie zatrudnienia” – pomysł wyrugowanej z transcendencji ludzkości na samą siebie wedle Miłosza) uzna się za rodzaj świeckiego millenaryzmu, czy też tylko lekko zakrzywione odbicie naszego świata.
Ale są też inne – powiedziałbym, że większe – pożytki z „Gór Parnasu” niż tylko rozkosze płynące z wyceny przenikliwości (lub jej braku) noblisty. Miłosz bowiem w przedmowie do książki – przedmowie, która jest w zasadzie usprawiedliwieniem – postuluje nowy widmowy gatunek literacki, obejmujący utwory, które dla dobra literatury nie powstały: „Czytelnik zechce […] ocenić zwycięstwo autora godne naśladowania: zamiast dodawać jeszcze jedną powieść do ich nadmiaru, zalęgającego półki księgarń, umiał się w porę powstrzymać”. W zasadzie nikt więc nie spuentował „Gór Parnasu” lepiej niż ich Autor i uznać to trzeba za rzadki tryumf w nierównym boju, który pisarze toczą zwykle z własnym ego.
Nasz świat zapewne nie byłby wiele lepszy, gdyby spora część wszelkiego autoramentu twórców – w tym zapewne niżej podpisany – narzuciła sobie podobne wędzidło, bo na jego kształt literatura ma wpływ coraz bardziej znikomy; ale prawdą jest, że chaos wywiedziony z nadpodaży warto ograniczać choćby we własnym zakresie. „Kiedyś wiele rozprawiano o »twórcach« i »odbiorcach«, teraz jednak wyrazy te stały się całkiem bezużyteczne, jako że pozostali sami »twórcy«, jeżeli wyłączymy tę część ludzkiego gatunku, która zajmowała się tylko zarobkiem, sexem i nadmorskim myślistwem. Była to jakby olbrzymia hala z ustawionymi w niej nieskończonymi rzędami fortepianów: każdy grał na swoim fortepianie, starając się innych zagłuszyć, a w ogólnym zgiełku, nawet przestając grać na chwilę, słyszał tylko najbliższego sąsiada”. I to może wartość największa „Gór Parnasu” i największa nauka z nich płynąca – warto przeczytać sobie ten fragment, zanim wyśle się kolejny maszynopis do wydawcy. Bo samowyrzeczenie może stać się paradoksalnym wyznaniem wiary w literaturę. Już nie wspominając o tym, że w świecie rozmytych granic wiara w hierarchię jest aktem godnym polecenia dla przekornych dusz o wywrotowych skłonnościach.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |