
DROGA DO SIEBIE PROWADZI PRZEZ ZAMEK
A
A
A
Marek Fiedor zdecydował się wystawić we Wrocławskim Teatrze Współczesnym „Zamek” Franza Kafki, ostatnią część tzw. „Trylogii samotności”. Jest to dzieło skomplikowane, nieprzejrzyste, zdawałoby się, niełatwe w inscenizacji. Z wizualizacją „Zamku” Fiedor poradził sobie całkiem nieźle, udało mu się także przemycić wartościowe przesłanie Kafkowskich treści. Reżyser ukazał oberżę jako świat amerykańskiego Dzikiego Zachodu przemieszanego z rzeczywistością marzeń. Czerwony samochód z odkrytym dachem, budki telefoniczne, świat pełen kobiet i dźwięki gitary – tak wygląda miejsce, do którego trafia K. (Przemysław Bluszcz) – samotny wędrowiec, geodeta, który stawia sobie za cel dostanie się do zamku. Mężczyzna nie wie jeszcze, jak długa i trudna będzie jego podróż, która okaże się raczej wędrówką w głąb siebie niż rzeczywistą wyprawą na drugą stronę wsi.
Wrocławski „Zamek” to opowieść o mężczyźnie, który nagle pojawia się w obcym świecie, mając zamiar go zdominować: wędrowiec – geodeta posiada wszak ogromne pokłady pewności siebie i jasny cel – dotrzeć do władcy zamku, mitycznego Klamma. Z czasem okazuje się, że rzeczywistość podnóża zamku jest bardzo hermetyczna i radykalna – nie godzi się na zmianę swoich zasad, może tylko nauczyć ich kogoś, kto się w niej znajdzie.
K. chce odsunąć w niepamięć dotychczasowe życie, ucieka więc w ramiona Friedy (Marta Malikowska), która z czasem zaczyna przypuszczać, że nie jest obiektem prawdziwej miłości, a jedynie łącznikiem między bohaterem a niedostępnym Klammem. Podobnych niejasności w relacjach K. z tubylcami jest cała masa, on sam jednak nieustannie trwa w przekonaniu, że nie musi przyjmować panujących w oberży zasad.
Zażyłość geodety i Friedy to najmocniejszy element spektaklu, ilustrujący uczucie bardzo silne, ale też toksyczne i krzywdzące. Ich seks na tylnym siedzeniu samochodu wydaje się bliski fizycznej walce dwóch ciał, próbujących się wzajemnie pokonać. Jest to demonstracja siły obojga kochanków, w której nikt nie wygrywa. Najlepsza, bardzo piękna, ale i dramatyczna zarazem scena to ta, w której bohater próbuje wyeksponować własną indywidualność i suwerenność – wspinając się po słupie krzyczy o swojej wolności, co przez chwilę wydaje się imponujące, świadczyć może bowiem o jego samoświadomości i spełnieniu w świecie niedomówień i tajemnicy. Kiedy jednak – fizycznie – bohater jest już na szczycie, trudno doszukać się w nim mentalnego spokoju, o którym tak głośno przemawia. Bardzo szybko K. zaczyna się wydawać nie tylko żałosny, ale też rozpaczliwie potrzebujący poprowadzenia w słusznym kierunku. Wisi na szczycie, ale zupełnie nie wie, jak to wykorzystać. Znajduje się w świecie tajemnicy i niepewności, który rozwiewa jego przekonanie o wewnętrznej sile i determinacji. Krzyk o wolności po chwili przestaje wydawać się manifestacją, a zaczyna wzbudzać litość.
Zamek jest celem: nieważne, czy rzeczywistym punktem na mapie, czy symbolicznym miejscem wewnątrz każdego człowieka – w obu przypadkach wydaje się równie trudny do zdobycia. W przypadku K., dla którego zamek stanowi synonim samoświadomości, wyprawa do niego będzie nie tylko zagmatwana, lecz także wpłynie na jego relacje z innymi. Jak się okazuje, wędrowiec nie będzie mógł osiągnąć spełnienia w związku ani też nie doczeka się stałej pozycji w nowej społeczności, dopóki nie dotrze do zamku. Z drugiej strony, świadomość odległości od celu tak bardzo przytłacza K., że nie jest on w stanie w pełni otworzyć się przed poznanymi we wsi ludźmi. Na tym właśnie, jak się wydaje, miałby polegać, według Fiedora, paradoks poznania samego siebie i zgłębiania własnego „ja”. W efekcie wiadomo tyle tylko, że relacja z sobą samym jest arcytrudna, trudniejsza nawet od związków z drugą osobą, bo takie, choćby powierzchowne, da się szybko zbudować. Co z Klammem, do którego tak uparcie próbuje trafić K.? Fiedor sugeruje, że ten nie jest władcą zamku, ale ukrywa się w postaci wędrowca-geodety, który w męczarniach dąży do samopoznania. A może Klamm nie istnieje wcale i wędrówka K. jest życiem zupełnie pozbawionym głębokiego sensu?
Nie ma pointy – spektakl kończy się tak, jak zaczyna – enigmatycznie, za mgłą, bardzo Kafkowsko. Przedstawienie samo w sobie, choć trudne i psychicznie przytłaczające, posiada silny ładunek przyciągania, głównie dzięki interesującym, głębokim dialogom. Doskonałe w swoich rolach okazały się elektryzująca Marta Malikowska i stanowcza Beata Rakowska, urzędniczka z krwi i kości. Nie rozumiem jednak wyboru Bluszcza do roli głównego bohatera – dużo lepiej w tej sytuacji sprawdziłby się na przykład Krzysztof Zych.
„Zamek” podejmuje bardzo ważną refleksję nad istotą człowieczeństwa i relacją jednostki do siebie samej. Niestety, Marek Fiedor strzela sobie w kolano, wystawiając na zamknięcie swojego pierwszego sezonu w WTW czwarty tak ciężki, intelektualnie miażdżący temat. Zaczęło się od Calderona de la Barki, za którego Fiedor dostał kilka ciosów od prasy; potem przyszła kolej na „Kotlinę” – spektakl o niekoniecznie oczywistym przesłaniu, a następnie na kontrowersyjnego „Pomarańczyka”. Każde z tych przedstawień osobno stanowi bardzo silny argument za trafnymi wyborami nowego dyrektora, ale wszystkie razem, zamknięte w kilku miesiącach premier, stają się niebezpiecznym sygnałem tego, że Fiedor, robiąc swój teatr, zapomina o widzach. Jeśli reżyser chciał zdecydowanie odciąć się od twórczości Krystyny Meissner, udało mu się to bezapelacyjnie – na tle jej kolorowych, krzykliwych spektakli te, które tworzy Fiedor, okazują się całkowicie odmienne. Niemniej jednak, byłoby idealnie, gdyby choć trochę odstąpił od przeintelektualizowanych tworów na rzecz sztuki bardziej otwartej na publiczność, o bardziej przystępnym wymiarze i większej różnorodności.
Autorem zdjęcia jest Tomasz Żurek.
Wrocławski „Zamek” to opowieść o mężczyźnie, który nagle pojawia się w obcym świecie, mając zamiar go zdominować: wędrowiec – geodeta posiada wszak ogromne pokłady pewności siebie i jasny cel – dotrzeć do władcy zamku, mitycznego Klamma. Z czasem okazuje się, że rzeczywistość podnóża zamku jest bardzo hermetyczna i radykalna – nie godzi się na zmianę swoich zasad, może tylko nauczyć ich kogoś, kto się w niej znajdzie.
K. chce odsunąć w niepamięć dotychczasowe życie, ucieka więc w ramiona Friedy (Marta Malikowska), która z czasem zaczyna przypuszczać, że nie jest obiektem prawdziwej miłości, a jedynie łącznikiem między bohaterem a niedostępnym Klammem. Podobnych niejasności w relacjach K. z tubylcami jest cała masa, on sam jednak nieustannie trwa w przekonaniu, że nie musi przyjmować panujących w oberży zasad.
Zażyłość geodety i Friedy to najmocniejszy element spektaklu, ilustrujący uczucie bardzo silne, ale też toksyczne i krzywdzące. Ich seks na tylnym siedzeniu samochodu wydaje się bliski fizycznej walce dwóch ciał, próbujących się wzajemnie pokonać. Jest to demonstracja siły obojga kochanków, w której nikt nie wygrywa. Najlepsza, bardzo piękna, ale i dramatyczna zarazem scena to ta, w której bohater próbuje wyeksponować własną indywidualność i suwerenność – wspinając się po słupie krzyczy o swojej wolności, co przez chwilę wydaje się imponujące, świadczyć może bowiem o jego samoświadomości i spełnieniu w świecie niedomówień i tajemnicy. Kiedy jednak – fizycznie – bohater jest już na szczycie, trudno doszukać się w nim mentalnego spokoju, o którym tak głośno przemawia. Bardzo szybko K. zaczyna się wydawać nie tylko żałosny, ale też rozpaczliwie potrzebujący poprowadzenia w słusznym kierunku. Wisi na szczycie, ale zupełnie nie wie, jak to wykorzystać. Znajduje się w świecie tajemnicy i niepewności, który rozwiewa jego przekonanie o wewnętrznej sile i determinacji. Krzyk o wolności po chwili przestaje wydawać się manifestacją, a zaczyna wzbudzać litość.
Zamek jest celem: nieważne, czy rzeczywistym punktem na mapie, czy symbolicznym miejscem wewnątrz każdego człowieka – w obu przypadkach wydaje się równie trudny do zdobycia. W przypadku K., dla którego zamek stanowi synonim samoświadomości, wyprawa do niego będzie nie tylko zagmatwana, lecz także wpłynie na jego relacje z innymi. Jak się okazuje, wędrowiec nie będzie mógł osiągnąć spełnienia w związku ani też nie doczeka się stałej pozycji w nowej społeczności, dopóki nie dotrze do zamku. Z drugiej strony, świadomość odległości od celu tak bardzo przytłacza K., że nie jest on w stanie w pełni otworzyć się przed poznanymi we wsi ludźmi. Na tym właśnie, jak się wydaje, miałby polegać, według Fiedora, paradoks poznania samego siebie i zgłębiania własnego „ja”. W efekcie wiadomo tyle tylko, że relacja z sobą samym jest arcytrudna, trudniejsza nawet od związków z drugą osobą, bo takie, choćby powierzchowne, da się szybko zbudować. Co z Klammem, do którego tak uparcie próbuje trafić K.? Fiedor sugeruje, że ten nie jest władcą zamku, ale ukrywa się w postaci wędrowca-geodety, który w męczarniach dąży do samopoznania. A może Klamm nie istnieje wcale i wędrówka K. jest życiem zupełnie pozbawionym głębokiego sensu?
Nie ma pointy – spektakl kończy się tak, jak zaczyna – enigmatycznie, za mgłą, bardzo Kafkowsko. Przedstawienie samo w sobie, choć trudne i psychicznie przytłaczające, posiada silny ładunek przyciągania, głównie dzięki interesującym, głębokim dialogom. Doskonałe w swoich rolach okazały się elektryzująca Marta Malikowska i stanowcza Beata Rakowska, urzędniczka z krwi i kości. Nie rozumiem jednak wyboru Bluszcza do roli głównego bohatera – dużo lepiej w tej sytuacji sprawdziłby się na przykład Krzysztof Zych.
„Zamek” podejmuje bardzo ważną refleksję nad istotą człowieczeństwa i relacją jednostki do siebie samej. Niestety, Marek Fiedor strzela sobie w kolano, wystawiając na zamknięcie swojego pierwszego sezonu w WTW czwarty tak ciężki, intelektualnie miażdżący temat. Zaczęło się od Calderona de la Barki, za którego Fiedor dostał kilka ciosów od prasy; potem przyszła kolej na „Kotlinę” – spektakl o niekoniecznie oczywistym przesłaniu, a następnie na kontrowersyjnego „Pomarańczyka”. Każde z tych przedstawień osobno stanowi bardzo silny argument za trafnymi wyborami nowego dyrektora, ale wszystkie razem, zamknięte w kilku miesiącach premier, stają się niebezpiecznym sygnałem tego, że Fiedor, robiąc swój teatr, zapomina o widzach. Jeśli reżyser chciał zdecydowanie odciąć się od twórczości Krystyny Meissner, udało mu się to bezapelacyjnie – na tle jej kolorowych, krzykliwych spektakli te, które tworzy Fiedor, okazują się całkowicie odmienne. Niemniej jednak, byłoby idealnie, gdyby choć trochę odstąpił od przeintelektualizowanych tworów na rzecz sztuki bardziej otwartej na publiczność, o bardziej przystępnym wymiarze i większej różnorodności.
Autorem zdjęcia jest Tomasz Żurek.
Franz Kafka: „Zamek”. Reżyseria: Marek Fiedor. Scenografia i reżyseria świateł: Justyna Łagowska. Obsada: Przemysław Bluszcz, Elżbieta Golińska, Marta Malikowska, Zina Kerste, Anna Błaut, Beata Rakowska. Premiera: 22 czerwca 2013 r., Teatr Współczesny we Wrocławiu.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |