ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (229) / 2013

Grzegorz Krzymianowski,

W UŚCISKU GOMBROWICZA

A A A
Jak zapewne wielu innych nałogowych czytelników często prześladuje mnie pewna nieprzyjemna myśl: że koncentrując się na jednej książce, pozwalam wymknąć się innej, ważniejszej – jakiemuś zapoznanemu czy nierozpoznanemu arcydziełu, które odmieni moje życie. To znane i mało oryginalne czytelnicze natręctwo, charakterystyczne dla doby nadmiaru, sprawia, że coraz częściej zdarza mi się sięgać po kilka tytułów na raz. Taktyka ta ma zresztą pewne walory – dzięki niej łatwiej dostosować lekturę do stanu ducha, stanu ciała lub stanu pogody, a są to w obcowaniu z książką sprawy niebagatelne; kto lekceważy wpływ niewygodnego fotela, przesłodzonej kawy lub zbyt rozdokazywanego lata na czytelnicze przyjemności, ten nie wie (jeszcze nie wie?), że wybory czytelnicze się usamodzielniają, że prowadzą je potrzeby, o których niewiele i tylko mało sensownie można coś powiedzieć.

Nie jestem zatem pewien, co – poza oczywistą ciekawością, kaprysem i przypadkiem – kierowało mną, gdy sięgałem najpierw po Dygata, następnie Rymkiewicza, by uzupełnić jeszcze ten niezgodny tandem Twardochem. Symultaniczna lektura nie raz jednak przynosi zaskakujące zyski – pozornie niespokrewnione książki wchodzą bowiem w zagadkowe relacje i zaskakujące konszachty, uzupełniając się czy idąc w zwarcie, tak czy owak zwiększając czytelnicze przyjemności.

„Dworzec w Monachium”, „Reytan” i „Morfina” to pozornie osobne galaktyki; Dygata i Twardocha dzieli kilka dekad, a między Rymkiewiczem i tymi dwoma odległości, zwłaszcza mentalne, liczone są wręcz w latach świetlnych. Ale całą trójkę łączy więcej niż dzieli – neuroza polskości. Trzy wymienione powyżej książki, czytane jedna obok drugiej, dowodzą bowiem przede wszystkim, że wszyscyśmy z Gombrowicza, że polskość, ta Gombrowiczowska ostroga, wciąż i na powrót wraża się nam w nasze polskie dusze. Przecież nawet i ci, którzy swą polskość chcieliby wyrzucić jak zużyty łach, plączą się w tym łachu beznadziejnie. Jak bohaterowie Dygata, którzy się swoją polskością wysługują, ile wlezie, traktując ją jak dobry towar dający się wymienić na słodkie kobiece przyjemności – a przecież Niemki biorą tylko z mściwą myślą o rewanżu. Jak Konstanty Willemann z „Morfiny”, do którego jak ulał pasuje zdanie z „Reytana” Rymkiewicza (zdanie bardzo, bardzo jadowite, wypowiedziane pod adresem ostatniego króla Polski): „Ojczyzna to jest sprawa poważna, ale cipki i kotlet to też nie błahostki”, a któremu przecież krok w krok towarzyszy szepczący mu ojczyźniane powinności duch.

Sukces Twardocha – sukces zasłużony jak mało który sukces literacki w Polsce – dowodzi, że napisał on powieść nie o jakimś zdegenerowanym oficerze po klęsce wrześniowej, ale o nas, Polakach współczesnych, o panoszącym się w nas zamieszaniu. Polskość jest jak wyrzut sumienia albo pryszcz do wyciśnięcia, a najczęściej jedno i drugie razem. Polskość jest jak dwa lustra ustawione naprzeciw siebie – Dygat i Twardoch naprzeciw Rymkiewicza – w których powielają się w nieskończoność nasze lęki, fobie, niestrawione obsesje i wzajemna zależność. Twardoch potrzebuje Rymkiewicza jak ściany, od której się odbije, ale i Rymkiewicz potrzebuje Willemannów – bo w nich jego wołanie o pomstę i wieszanie zdrajców znajduje swą rację bytu.

„Są takie rzeczy, które można pojąć tylko tutaj, u nas – nikt inny nigdzie indziej ich nie pojmie” – zauważył Rymkiewicz w „Reytanie”. Kilkadziesiąt lat wcześniej Stanisław Dygat, który z autorem „Wieszania” ma tyle wspólnego, że obaj – choć każdy na swój sposób – są przez polskość zakuci w kajdany, w „Karnawale” pisał na tę samą nutę: „Jako Polak nie mogłem załatwiać swoich najprostszych nawet spraw i najogólniej wszystkim znanych tak, jakby załatwiał je Francuz, Anglik czy choćby Czech. Musiałem załatwiać tak, aby nikt mnie nie rozumiał, może nawet Polacy też nie, tylko żebym ja sam siebie rozumiał”. I tak też jest z tymi trzema książkami – bo powstały z myślą o Polakach i zasadniczo chyba tylko przez Polaków mają być czytane, a prawie na pewno tylko Polacy dadzą radę je zrozumieć.

Powiedziałbym więc, że cała wymieniona trójka to pisarze, którzy na tym związku z polskością trochę zyskują, ale i sporo tracą. Bo na Polsce wspiera się ich oryginalność, ale też ich wsobność, ich hermetyczność. Dygat, Rymkiewicz i Twardoch to dla nas, polskich wrażliwców – polskich przewrażliwców – lektury obowiązkowe. Bo jakby się od siebie różnili, jakby głęboko się w swych szańcach okopali, to dla nas, Polaków polskością obezwładnionych, są okazją, by rozeznać się nieco w naszym polskim kompleksie, który tak celnie opisał Dygat: „świata nie obchodziła nigdy i nigdy obchodzić nie będzie niezrozumiałość Polaków, bo już tak musi być, aby dokonało się wszystko, co mówią święte i prorocze księgi naszych wieszczów, które już dawno należało spalić publicznie”.