ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (230) / 2013

Katarzyna Szkaradnik,

KOLEJNY RAZ RUDNICKI

A A A
„Propagandowy” tytuł najnowszej książki Janusza Rudnickiego – „Trzy razy tak!” – w połączeniu z projektem okładki obiecuje coś sensacyjnego: jaskrawy pasek w tle napisu jakby rozpryskiwał się wokół „tak!”, w miejscu głowy mężczyzny, zresztą odwróconego niemal o 180 stopni do góry nogami. Obrazek ten celnie oddaje treść zbioru, w którym wszystko zdaje się postawione na głowie, a zamiast określonej twarzy (tożsamości) mamy owo energiczne, władcze „tak!”, od którego rozchodzą się promieniście fale zagarniające coraz szerszy obszar. Demiurgiczna siła słowa? Jeśli owszem, to bez patosu, raczej rozbrajająca – w przenośni, ale i prawie literalnie: postać na okładce sprawia wrażenie denata „zastrzelonego” wspomnianym „tak!”, czytelnik zaś przez strzelającego Rudnickiego zostaje zarówno pozbawiony szans na obronę, jak i wprawiony w dobry humor. Czy jednak „językowy karabin” autora nie zamienia się ostatecznie w broń obosieczną?

Kto raz spotkał się z owym karabinem, ten wie, czego oczekiwać po producencie. Gdyby ktoś natomiast sięgnął po rzeczoną książkę bez czytania poprzednich opowiadań lub felietonów autora, a lekturę zaczął, jak Pan Bóg przykazał, od początku, może poczuć się zrazu lekko zdezorientowany, gdyż pierwsza część wydaje się najbardziej chaotyczna (czy, mówiąc bardziej uczenie, oniryczna). Rozpoczyna się mocnym uderzeniem („jeb!”, a jakże), po czym lecą kolejne przekleństwa i w większości banalne (czy, mówiąc bardziej uczenie, egzystencjalne) pytania i konstatacje narratora usiłującego przypomnieć sobie, kim jest, w okolicznościach, naturalnie, dosyć kuriozalnych. I chociaż w odniesieniu do siebie bohater cierpi na amnezję, dysponuje dosłownie oszałamiającą wiedzą obiegową, układającą się w zawrotny ciąg asocjacji (przeważnie językowych), z kolei figurą pamięci, która pomaga mu (czy tylko ironicznie?) rozjaśnić własną przeszłość, okazuje się – gdzieżby inaczej – szkolna miłość. W drugiej odsłonie pierwszej części narrator najmuje się jako osobliwy windykator biblioteczny, a poetykę marzenia sennego uzasadniają niebanalnie wprowadzone motywy freudowskie.

Owa pierwsza część może być, powtórzę, nieco konsternująca, jednak w następnych spotykamy już starego, dobrego Rudnickiego, tzn. narratora obdarzonego tymże nazwiskiem i w miarę określoną przeszłością, choć nie mniej popapranego i rozchwianego tożsamościowo. Oprócz trzech głównych opowiadań (skądinąd tytuły „Tak: jeb!”, „Albo tak: nominowany”, „Albo jeszcze tak: Herr Rudniki [!] idzie za daleko” sugerują, że chodzi o alternatywne wersje życiorysu, tymczasem wcale się one nie wykluczają, bo tutaj niczego nie da się wykluczyć) objawia nam się ów Rudnicki z dobrodziejstwem inwentarza także w „Postscriptum”, czyli siedmiu krótszych narracjach, z których bodajże wszystkie były już publikowane w „Gazecie Wyborczej” jako felietony. I w tym miejscu nasuwają się obiekcje. Czy autor przypadkiem się nie powtarza i czy nie otrzymujemy tomu „kilku tekstów, co nienowe” zestawionych ad hoc, byleby wydawnictwo miało co wypuścić pod jego nazwiskiem w sztywnej okładce, bo od ostatniej książki minęło trochę czasu? Nie dziwi, że W.A.B. związało się z tym prozaikiem, w końcu to „pewna firma”, ale – czy nie zanadto pewna?

Jako się rzekło, pod etykietką „Rudnicki” kryje się w „Trzy razy tak!” sprawdzona mikstura, której głównym składnikiem jest narrator snujący fantazje na temat swoich nieraz absurdalnych ról. Choć niczym postać z okładki zdaje się on nie mieć twarzy i przywdziewać coraz bardziej groteskowe maski, pisarz jak zawsze nasyca opowieści autobiograficznym konkretem, tworząc łże-pamiętnik ze swojego kursowania między Kędzierzynem-Koźlem, Warszawą a Hamburgiem (tym razem dochodzą też Praga, Luksemburg i… Afryka). Przede wszystkim jednak kreuje (się na?) specyficzną postać, trochę neurotyczną, trochę fajtłapowatą (zwłaszcza kiedy próbuje zaimponować kobiecie) i pakującą się w najbardziej niedorzeczne tarapaty. Pewne sceny – np. perypetie z biletem w teatrze, zmieszanie się bohatera na wózku inwalidzkim z paraolimpijczykami na lotnisku i wygłoszenie „spiczu” znajdującego uznanie u samego Tuska – przywodzą na myśl przygody Jasia Fasoli, a niektóre ich opisy są kapitalne. Ot, podmiana zaginionej, ciut wybrakowanej kotki (z ubytkiem sierści na boku i z oberwanym uchem) na inną, tak by właściciel nie dostrzegł różnicy: „[N]ożyczkami tnę jej włosy z boku, potem golę bok maszynką. Po czym biorę jedno jej ucho w zęby i zatrzymuję się, które? Prawe czy lewe? Który bok, było mi obojętne, dlaczego reflektuję się przy uchu? Decyduję się na lewe, może dlatego, że powinno być widoczne w dowodzie osobistym. (…) pomaga mi sama, wyrywa się i zostaję z kawałkiem ucha w zębach. (…) Dobrze, że kot nie kulał, łamanie nogi byłoby gorsze”. Okazuje się, że Polak potrafi, albo znów pomaga bohaterowi tzw. szczęście w nieszczęściu.

Przy tym efekty slapstickowe następują tu po sobie w szaleńczym tempie, a czarny humor i purnonsens piętrzą się z właściwą Rudnickiemu nonszalancją. Na szczęście autor umie obsługiwać swój „karabin językowy” i generalnie (o wyjątkach później) nie strzela na oślep. Nawet wulgaryzmów używa z wyczuciem (na pewnym forum można wręcz spotkać opinię, że „nikt inny nie przeklina tak pięknie”), aczkolwiek, prowokując w swoim stylu, najsoczystszą „wiązankę” (co prawda umotywowaną) wkłada w usta księdza. Serwuje parę bon motów na czasie (bohater przed rozstaniem się z żoną: „Szukać mnie teraz możesz na Google Earth”) albo puszcza oko do czytelnika („To ostatnie zdanie to żart. Z nudów”) – i odnosi się wrażenie, że „znudzony” narrator niczego nie traktuje serio, że dostajemy coś à la błyskotliwe facecje opowiadane dla poklasku przy flaszce.

A przecież wśród licznych jego wcieleń nie brakuje bardziej refleksyjnych, o czym przekonaliśmy się już też choćby w „Śmierci czeskiego psa”. Nie powinno zatem dziwić, że „emigracje intymne” (by nawiązać do tytułu książki Agnieszki Nęckiej) prowadzą go także ku minionemu, którego ostoję tworzą takie niewzruszone punkty, jak postać matki czy blok w rodzinnym Kędzierzynie; że pojawia się (szczególnie w felietonowym „Postscriptum”) duża doza nostalgii („wtedy mieliśmy coś, czego dzisiaj mieć nie trzeba, mieliśmy wyobraźnię”) – i cóż z tego, że tonowanej ironią czy groteską? Autor najwidoczniej stara się wzruszyć nas opowiadaniem o radości, jaką niegdyś dawało dzieciakom czytanie książek, i przekonać, iż strach PRL-u ma wielkie oczy (chyba że wychodzi po latach w takich reliktach, jak pewien katowicki bar…), a na pozór ograniczony świat przeżywanego wówczas chłopięctwa miewał więcej uroku niż dzisiejsza „wspólna Europa”. Przywołując wspomnienie kolegi z boiska, raz jeszcze porusza pogmatwane relacje polsko-niemieckie na Śląsku, niemniej dotyka też jakby mimochodem innych poważnych spraw, chociażby gdy opisem symulacji trzęsienia ziemi w praskim muzeum skłania do postawienia pytania o granice rozrywki typu „przeżyj to sam”.

W ten sposób wieloraka tożsamość narratora przybiera jednak dwa zasadnicze oblicza, co, jak sądzę, pozwala dopatrzyć się tutaj analogii do Stasiuka, z tym że w wypadku tego drugiego podział na teksty awanturnicze i refleksyjne w większym stopniu zachodzi między konkretnymi książkami. Wspólne dla obu będą na pewno nostalgiczne powroty na prowincję, łączenie wulgarności ze swoistym liryzmem oraz wspominkami z dzieciństwa, a nawet takie motywy, jak peerelowski obrazek więzienny (w „Trzy razy tak!” postać oportunistycznego towarzysza internowania) tudzież wizerunek polskiego pisarza w Niemczech. Pozostawiając roztrząsanie takich paralel badaczom (przekraczanie smugi cienia przez pewne pokolenie?), warto zatrzymać się przy tym ostatnim temacie, gdyż autoironiczny portret megalomańskiego literata wyszedł Rudnickiemu wybornie, a wielbicielom ploteczek ze sfer celebryckich mogą zapałać policzki przy zapoznawaniu się ze strategią uwodzenia przez narratora samej… Wisi Szymborskiej.

Dystans oraz prześmiewczy stosunek do „wielkiego pisarza” reprezentującego Polskę przenosi się i na tę ostatnią (w Parlamencie Europejskim w Luksemburgu narrator żąda, żeby wydrukowano mu skład książki: „[…] wyjaśniam, że jestem z Polski. »Z Polski« powtarzam i macham im przed oczami ręką, bo znieruchomieli. »Halo, z Polski!«. Nie rozumieją, to znaczy rozumieją to jako fakt, ale nie jako argument”). Deklaratywnie Rudnicki odmawia walki z narodowymi stereotypami, jednak nieraz przekłuwa nadęty balon polskości, a mimo że w bieżącym roku mijają dwie dekady od jego wyjazdu na Zachód, w słowach: „Snuję się więc po Europie jak bezpański pies, ale moja buda to Polska, bezsprzecznie” odczytujemy wyznanie serio. W nowej książce nie brak komentarzy do naszej polityki i mentalności, nie brak przewrotnego opisu chorób Rzeczpospolitej, jakich nie przewidział natchniony ksiądz Skarga, ani nawet wykładu dla kwiatków sąsiadki w Luksemburgu na temat dziwaczności tekstu „Mazurka Dąbrowskiego”, ani też skarg na nasze polskie bolączki.

I tu trzeba zaznaczyć, że czasem narrator zdaje się pouczać czytelnika o sprawach trywialnych, znanych i nieprzedstawionych w sposób odkrywczy (by zacytować jego samego: „Znowu oczywistość spada mi na głowę jak esemes od gołębia”), niekiedy zaś autor ulega manii skojarzeń słownych, manifestując na siłę znajomość frazeologizmów. Oto wspomniana broń obosieczna – bywa, że Rudnicki daje się porwać językowi, na szczęście w większości sam porywa nim czytelnika. Ale gdy z kolei wciąga nas do swego gabinetu osobliwości i z uznaniem kręcimy głową nad jego wyobraźnią, natrafiamy na przypisy, w których tłumaczy najbardziej absurdalne zdarzenia jako oparte na doniesieniach prasowych lub w inny sposób autentyczne. Znać w tym upodobaniu do faits divers fascynację Białoszewskim, podobnie jak w stwierdzeniu z wywiadu udzielonego w 2010 r. po nominacji do nagrody Nike: „(…) to jest mniej więcej tak, że rzeczywistość wyrzuca ochłap, a ja go aportuję, wsadzam do betoniarki, mieszam i ten Mischung posyłam na eksport, koniec, Schluss”. Dla przykładu, do napisania wspomnianej drugiej odsłony opowiadania otwierającego „Trzy razy tak!” (pierwotnie jako „Raportu z frontu robót egzystencjalnych”) zainspirowało autora ogłoszenie w hamburskiej bibliotece o gońcach poszukiwanych do pośredniczenia między tą placówką a staruszkami.

Nic w tym wyjątkowego, większość pisarzy jest wszak paparazzimi rzeczywistości. Jednak kiedy w dawniejszych wywiadach (por. „Janusz Rudnicki i polski słoik na pety” w internetowym wydaniu „Gazety Wyborczej” z 2010 r.) czytamy to, co niemal słowo w słowo znalazło się w nowej książce, np. o zniknięciu wycieraczki sprzed drzwi mieszkania w Pradze i quasi-dowcip: „- Tak jak czeski ruch oporu. Zna pani kawał o czeskim ruchu oporu? - Nie. - No właśnie, ja też nie” – możemy czuć się trochę oszukani, niczym z dodaniem felietonów jakby w celu zapełnienia tomu opowiadań. Bo jakże to? Tak żywcem przeniesione na papier, a najpierw x razy opowiedziane? A myśmy myśleli, że tu wchodzi jakaś magia, tajemny proces przetwarzania rzeczywistości w literaturę… Wprawdzie autor, pytany o rolę literatury, uznaje ją za rodzaj spędzania wolnego czasu, jednak biorąc to za dobrą monetę, znów dajemy się nabrać hochsztaplerstwu „Rudnickiego o dwóch obliczach”, który w jednym z wywiadów wyznaje: „Te inne tożsamości przyjmuję często po to, aby uciec od siebie samego”. Wie on doskonale, że od formy nie można uciec – ale można ją „rozstrzelać” przekornym „tak!”, które, jak na omówionej już okładce, roztacza coraz szersze kręgi, wciąga kolejne postacie, miejsca, czasy, wreszcie – czytelników. Pozwala także zataczać kręgi pamięci i rozprawiać się z własną samotnością.

Dlatego nawet gdyby literatura była wyłącznie rodzajem spędzania wolnego czasu (którego każdy ma tak mało), po Rudnickiego warto sięgnąć. Co prawda pozostaje odczucie, że chociaż w jego szaleńczych i nieprzewidywalnych książkach zdarzyć się może wszystko, to wszystko się już zdarzyło. I obawa, że na „rozwojowość” nie ma co liczyć, a zasłużona rozpoznawalność pisarza zostanie wkrótce wzięta za przewidywalność i powtarzalność. Cóż, ponoć kunszt pisarski polega na tym, by stale mówić jedno, tylko na coraz to inne sposoby. Kunsztu Rudnickiemu nie brak, aczkolwiek przesadzony zdaje się nagłówek recenzji „Męki kartoflanej” z 2011 r. na łamach „Wyborczej”: „Kiedyś [autor] może się okazać postacią na miarę Gombrowicza i Białoszewskiego, skoro już dziś jest od nich dowcipniejszy”. Ale z drugiej strony, czy najważniejszy u dwóch przywołanych jest humor? Nie jest on również wszystkim, co oferuje nam autor „Trzy razy tak!”, u którego spoza opowiastki łotrzykowskiej wyziera też poważna refleksja, a nawet pewna „szorstka czułość”. Toteż wypada mu życzyć, by multum kobiet (jak wiadomo, bez nich zwariowany narrator Rudnickiego nie byłby sobą), zapytanych nie tylko o tę książkę, ale i następne, wyznało entuzjastycznie: „tak powiedziałam tak chcę Tak”.
Janusz Rudnicki: "Trzy razy tak!". Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2013.